Rozdział piąty

– Megan, jak tam początek roku szkolnego? – pyta mnie znad talerza wypełnionego kilogramem frytek i dwiema kiełbasami ciotka Wendy, siostra mojego ojczyma.

Z trudem powstrzymuję się od przewrócenia oczami czy wykrzywienia twarzy. Nie dość, że zadała tak sztampowe pytanie, od którego zawsze chce mi się rzygać, to jeszcze wszyscy zgromadzeni zaczęli się na mnie gapić i najwyraźniej oczekują odpowiedzi. Pieprzona „rodzinka", wcale o nich nie prosiłam. Najchętniej wstałabym od tego stołu i udała się do samochodu, ale nie chcę zrobić przykrości wpatrującej się we mnie błagalnie mamie.

Dlatego, jak zwykle, muszę grać. Na szczęście jestem w tym mistrzynią.

– Dobrze – odpowiadam, patrząc prosto w potrójny podbródek ciotki Wendy. Aż dziw, że jej chuda jak patyk matka nie zająknęła się jeszcze ani razu na temat jej tuszy. Na ogół to robi. Może dzisiaj planuje zaatakować kogoś innego? Byleby nie mnie ani tym bardziej mamy. – Wczoraj skompletowałam drużynę cheerleaderek na najbliższy rok.

– Cheerleaderek! – prycha głośno gospodyni, a ja niechętnie przerzucam na nią spojrzenie i przygryzam dyskretnie wargę. Niestety, chyba właśnie sama się jej podłożyłam. Jestem na siebie zła. Mogłam się domyślić, że Rose Berkeley, która zachowała swoje nazwisko po wejściu w związek małżeński, Brytyjka z krwi i kości, nie rozumie fenomenu cheerleadingu. Dziwne, że jest w stanie tolerować prawostronny ruch na drodze. – Kto to w ogóle widział, żeby młode dziewczęta machały praktycznie gołymi tyłkami przed tyloma ludźmi! Gdyby moja świętej pamięci babka, lady Elisabeth, to widziała, to wyzionęłaby, biedaczka, ducha.

Ledwo rejestruję fakt, że ze „szlacheckich" ust mojej przyszywanej babki wyszło tak niegodne słowo jak „tyłek"; tak bardzo jestem zajęta mocnym zaciskaniem pięści pod stołem.

– Rose, to tutejsza tradycja – stwierdza ku mojemu zdziwieniu jej mąż, czyli „dziadek" John, tym samym skutecznie zamykając jej usta. To jedna z nielicznych jego zalet. – Choć nie rozumiem, młoda panno, dlaczego nie skupiasz się bardziej na jeździe konnej – zwraca się do mnie, a ja mam ochotę jęknąć. Dlaczego los jest tak okrutny?! – Jesteś w tym całkiem dobra, a gdybyś wygrała większe zawody, to prawo na większości uczelni w tym kraju byłoby dla ciebie osiągalne. W końcu oceny masz nie najgorsze z tego, co mówił Vernon.

– Tyle że ja nie chcę studiować prawa – cisnę przez zaciśnięte zęby, wbijając spojrzenie w błękitne oczy pana domu. Może i po raz pierwszy powiedział mi coś w rodzaju komplementu, i to podwójnego, ale co z tego, skoro i tak mnie nie rozumie.

Nie żebym potrzebowała do czegokolwiek jego akceptację bądź jej brak. Podobnie jak jakichkolwiek komplementów. Dobrze znam swoją wartość.

– A tam. Jeszcze nie przeszły ci te fanaberie o socjologii? – rzuca pobłażliwie „dziadek", ledwo na mnie patrząc. Zamiast tego wypija potężny łyk bourbona i wyciera usta białą serwetką.

Mimo że nie lubię tak mocnych alkoholi, najchętniej sama nalałabym sobie tej bursztynowej cieczy. Tego spotkania nie da się przetrwać na trzeźwo. Szczególnie jeśli moi jedyni potencjalni sprzymierzeńcy się na mnie wypięli. Wuj Albert w ogóle się nie pojawił, a moja matka patrzy uporczywie w zawartość swojego niemal pustego talerza. Znów nic nie je, a chyba ostatnio jeszcze bardziej schudła. Nie podoba mi się to i chyba będę musiała coś z tym zrobić.

Ale najpierw muszę przetrwać to cholerne przesłuchanie.

– Megan chce stu... – zaczyna mój ojczym, ale nie pozwalam mu skończyć.

Nie wiem, po co się wcina, ale z pewnością mu na to nie pozwolę. Sama sobie poradzę. Zarówno z tymi sztywniakami, jak i później, w domu. Jeśli matka nie chce nawet udawać, że stoi po mojej stronie, to po co mam się starać?

– Nie zamierzam studiować socjologii, choć uważam ją za bardzo ciekawą dziedzinę nauki – cedzę wolno i wyraźnie. Mam wrażenie, że lada chwila para złości zaczynie wylatywać mi przez uszy, ale robię wszystko, by nie zacząć krzyczeć. Nie zamierzam dać się im sprowokować. – Tylko zarządzanie w biznesie. Bycie przewodniczącą drużyny cheerleaderek liczy się na rekrutację znacznie bardziej niż uczestnictwo w pozaszkolnych zawodach jeździeckich.

Na końcu języka mam słowo „niestety", ale go nie dodaję. Nawet gdybym nienawidziła cheerleadingu, to w życiu nie przyznałabym tego przed „lady" Rose, która wpatruje się we mnie teraz tak, jakbym co najmniej ponownie zabiła jej babkę Elisabeth. Wolałabym skłamać, że cheerleading to moja największa miłość. W rzeczywistości mam do niego dość skomplikowany stosunek, o którym nie zamierzam opowiadać, bo to niczyja sprawa.

– Toż to oburzające, taki ton u nastolatki! – woła Rose tak głośno, że aż się krzywię. – Vernon, jak możesz to tolerować...

– Przecież odpowiedziała normalnie – stwierdza spokojnie mój ojczym, który jest znacznie bardziej świadomy tego, jak bardzo nieodpowiedni ton potrafię mieć.

Nie po raz pierwszy mnie przed nimi broni, choć wcale go o to nie proszę. Tym razem jednak nie denerwuje mnie to tak bardzo jak zwykle. Chyba jestem zmęczona. A przecież dopiero niedawno minęła piąta.

Czy ja się starzeję?

Prycham cicho, ale nie na tyle, by siedząca naprzeciwko mnie i nakładająca sobie właśnie dokładkę frytek ciotka Wendy nie spojrzała na mnie z naganą.

            – Jeśli będzie w ten sposób rozmawiać z potencjalnymi klientami, to nic nie osiągnie! – peroruje tymczasem moja „babcia", która nie przepracowała w swoim życiu nawet jednego dnia, a pergaminowa skóra jej szyi trzęsie się z każdym potrząśnięciem głowy. – Trzeba prezentować sobą jakieś maniery, a nie zachowywać się jak niewdzięczna gówniara, która prycha na swoją własną ciocię! – Cholera, oczywiście, że musiała to zauważyć! – Ale nic dziwnego, skoro została wychowana tak, jak została. Teraz nawet ty, Vernonie, nic z tym nie zrobisz. – Rose w melodramatycznym geście załamuje ręce.

             A moja matka nadal nic nie robi. Pozwala swojej teściowej na wszystko. Zachowuje się tak, jakby nic nie słyszała. Nawet nie drgnie, gdy wciąż i wciąż wpatruje się w ten swój pieprzony talerz.

I to właśnie denerwuje mnie najbardziej. Jej nieustający marazm, nawet teraz, gdy jest w miarę dobrze ustawiona na lekach. Nie potrafi już obronić nawet taty. Bo mnie ani siebie już od dawna nie potrafi.

            Miarka się przebrała. Skoro moja babunia chce zobaczyć, jaka naprawdę potrafię być, to proszę bardzo.

            Nie bacząc na to, że mój ojczym otwiera usta, odsuwam z hukiem krzesło – mam nadzieję, że zarysowałam przy tym horrendalnie drogą podłogę w salonie moich „dziadków" – i zrywam się na równe nogi. Wszyscy na mnie patrzą.

            I, kurwa, bardzo dobrze.

             – Jak niby zostałam wychowana? – pytam najspokojniej, jak potrafię w zaistniałych okolicznościach, choć mój głos drży. Wpatruję się w „lady" Rose bez mrugnięcia okiem.

            Ku mojemu zdziwieniu odpowiada mi głucha cisza. Babka oddycha głośno, a jej policzki pokrywa niepasująca do bladej cery czerwień, ale nic nie odpowiada. Po raz pierwszy sprawiłam, że zapomniała języka w gębie, ale ku mojemu zaskoczeniu nie czuję satysfakcji, tylko coraz większą złość. To dobrze. Złość to uczucie, które zawsze motywuje mnie do działania.

             – Proszę, odpowiedz. Skoro masz jakieś zastrzeżenia, to powiedz, babciu. – Ostatnie słowo wypluwam jak największą obelgę. – Podziel się nimi z nami wszystkimi. W końcu w krytykowaniu innych jesteś mistrzy...

– Dość! – krzyczy moja mama i zrywa się z krzesła. Wbija we mnie pełne wściekłości spojrzenie. Z jednej strony się cieszę, bo wreszcie wyrwałam ją z marazmu. Z drugiej mam ochotę wyć i sama nie wiem dlaczego. – Zapominasz się, Megan.

– Ona przed chwilą cię obrażała. Ciebie i tatę. A ty krzyczysz na mnie?! – pytam, wpatrując się w nią z niedowierzaniem. Jej twarz staje się niewyraźna, więc ocieram ręką oczy i uświadamiam sobie, że mam w nich łzy.

Płaczę przy innych ludziach. Kurwa.

            Zaczynam drżeć. To nie tak miało wyglądać.

– Tak, bo się zapominasz. Jesteśmy w gościach! – wykrzykuje moja matka, a wtóruje jej w tym zarówno „lady" Rose, jak i jej tłusta córka. Przekrzykują się jak jakieś przekupki na bazarze, a mnie zaczyna coraz bardziej boleć głowa.

Po raz pierwszy widzę, jak się ze sobą zgadzają. Normalnie święto narodowe.

– Dość tego – wtrąca się Vernon, a dzięki swojemu niskiemu i mocnemu głosowi udaje mu się przebić przez coraz bardziej drące się kobiety. – Wychodzimy. Dziękujemy za gościnę, mamo, tato, ale nie będziemy dalej uczestniczyć w tym... barbecue – waha się, wypowiadając ostatnie słowo.

Nawet on, kurwa, dostrzega, że to nie jest żadne pieprzone barbecue. Barbecue to było w „Przeminęło z wiatrem". Jego matka nie chciała rozstawić stołów w ogrodzie, bo rano padało i martwiła się zapewne, że trawa będzie mokra, przez co zapadnie się w niej w swoich gigantycznie wysokich szpilkach. Szkoda, że tak się, do cholery, nie stało.

Frytki i kiełbasę ich kucharka upiekła w piekarniku.

Jestem tak zdruzgotana, że gdy ojczym podchodzi do mnie i łapie mnie za ramię, nawet się nie wyrywam. Drugą rękę podaje mojej matce, na którą nawet nie patrzę. Mogłabym wtedy zacząć ponownie się na nią drzeć, a tego wolę uniknąć.

Nie chciałabym, żeby znów wpadła w...

Mrugam szybko oczami, a bolące wspomnienia znikają. Odcinam się od nich tak samo skutecznie, jak od głosu lady Rose, która wciąż coś za nami mówi.

A mnie to nie dotyczy. Jestem ponad to i mam w dupie, co myślą o mnie inni.

***

            Nie odzywam się do mamy przez cały wieczór. Nie jest to trudne, skoro muszę przygotować się na imprezę, ale, kurwa, trudno mi o tym nie myśleć. Dopiero gdy wraz z ojczymem wychodzę z domu, rzucam do niej „Cześć". W odpowiedzi nawet na mnie nie spogląda, tylko nadal wpatruje się we włączony telewizor.

Po prostu świetnie. Mogliby mnie zajebać na tej imprezie, a ona nawet by nie zauważyła. W oczach znów pojawiają mi się cholerne łzy. Dobrze, że pomalowałam się wodoodpornymi kosmetykami.

            Po raz pierwszy od dawna czuję ulgę, gdy wchodzę do samochodu Vernona tylko z nim. Mój ojczym chyba wyczuwa, że nie ma co nawet próbować ze mną rozmawiać, gdyż włącza moją ulubioną z jego jazzowych płyt. Nie wiem, czy jest tego świadomy, bo nigdy mu tego nie powiedziałam, ale w jakiś sposób jestem mu za to wdzięczna.

            Nienawidzę siebie za to. Ale tylko trochę, bo dobrze znam swoją wartość.

            – Ona nadal cierpi. Nie chciała cię zranić – mówi, gdy zatrzymuje samochód tuż przed bramą prowadzącą do ogrodu należącego do rodziny Gregorów.

– Ale to zrobiła. – Słowa opuszczają moje usta, zanim zdążę je zahamować. Zszokowana przykładam do nich rękę. Dlaczego powiedziałam coś takiego?!

Pewnie dlatego, że nadal jestem wkurwiona. I byłam przekonana, że Vernon prędzej poruszy temat swojej matki niż mojej.

– Megan, wiem, że jest ci ciężko. Moi rodzice nie powinni byli...

– Przestań – mówię, nie patrząc na niego.

– Jeśli chcesz ze mną porozmawiać...

– Nie chcę! – wołam, wbijając w niego wściekłe spojrzenie. – Nie chcę z tobą rozmawiać. Nie jesteś moim ojcem!

Zanim zdąży jakkolwiek zareagować, chwytam swoją torebkę i z prędkością światła opuszczam jego samochód. Nikła nić porozumienia, którą czułam wobec niego przez kwadrans jazdy i która spowodowała, że prawie mu podziękowałam, za podwózkę, bezpowrotnie minęła.

Wszystko wróciło do normy.

Teraz czas na imprezę.

Ku mojemu zaskoczeniu na dźwięk jednej z nowych piosenek Miley Cyrus wydobywający się z wielkiego domu Paula Gregora uśmiecham się sama do siebie i wcale nie jest to jeden z moich wyuczonych uśmieszków. Mimo że jeszcze rano nie miałam nastroju do imprezowania – szczególnie kiedy, ponownie sama, odwiedziłam grób taty – teraz czuję, że będę się tu dobrze bawić.

W domu byłoby nie do wytrzymania. A tu łatwo będę mogła choć na chwilę zapomnieć. Szczególnie że prócz dobrej zabawy mam jeszcze jedną misję.

Nazywa się ona „Sam Ratkovsky".

***

– Świetna kiecka! – woła do mnie Nelly na przywitanie, gdy w końcu udaje mi się wydostać z ogromnego salonu Paula na taras i namierzyć dziewczyny. – Ładnie podkreśla twoje oczy.

Wraz z Ashley i Kate siedzi na leżakach niedaleko basenu i popijają identycznie wyglądające drinki. Zauważam, że leżak obok nich jest pusty. Dobrze wiedziały, że nie mogą go nikomu oddać. Ivy nigdzie nie widzę. Podobnie jak gospodarza. Trudno, ich strata.

– Dzięki – odpowiadam znudzonym tonem i siadam na leżaku. Jakaż to ulga dla moich zbolałych stóp. Nowe, granatowe szpilki wyglądają na nich świetnie, ale nie należą do najwygodniejszych butów na świecie. – Co pijecie?

– Cosmopolitan – odpowiada zarumieniona Kate. Ona ma naprawdę słabą głowę, wątpię, żeby wypiła coś więcej niż połowę tego, co ma teraz w swojej szklance. – Też chcesz? Jeden z chłopaków tutaj, student, jest po kursie barmańskim i robi świetne drinki.

– Nie, „Seks w wielkim mieście" to przeżytek – stwierdzam, choć tak naprawdę nie widziałam więcej niż trzy odcinki tego serialu. Mogę się założyć, że to i tak więcej niż w ich przypadku. – Ale nie pogardzę „Sex on the beach".

Dziewczyny chichrają się jak porąbane, a ja przewracam oczami. Wreszcie nie muszę udawać, że nie mam na to ochoty.

– Cześć, laski, widzę, że jesteście w komplecie. – Ni z tego, ni z owego zza moich pleców wyskakuje Otto Merkel.

Podskakuję i mrożę go spojrzeniem za to, że nie tylko próbował mnie przestraszyć na śmierć, ale przerwał rozmowę na temat drinków, ale on nawet tego nie widzi, gdyż wpatruje się w Ashley, która zaczyna rumienić się bardziej niż Kate. Ja pierdolę. Dlaczego oni wszyscy się w sobie nawzajem zakochują? Dobrze, że ja jestem ponad to.

– Chodźcie za mną, pokażę wam, czym jest dobra zabawa – dodaje Otto.

– Serio? Niby co takiego możesz nam pokazać? Chyba nie zrobisz nam drinków z prawdziwego zdarzenia – stwierdzam pogardliwie.

– To, co dla was mam, jest znacznie lepsze, ale jeśli nie chcesz, to przecież nie musisz iść. – Wzrusza ramionami, a ja mam ochotę go trzepnąć. Czemu się mnie nie słucha? On generalnie ma luźne podejście do życia i raczej ma gdzieś opinie innych, za co nawet go szanuję, ale akurat mnie powinien się słuchać. Jeśli powiem Ashley, że ma go olać, to go oleje i nic mu z tych amorów nie wyjdzie!

– No chodź! – prosi mnie Nelly i robi minę kotka ze Shreka. – Choooodź!

– Okej, zaskocz nas – zwracam się do Otta od niechcenia, a na twarzach moich koleżanek pojawiają się szerokie uśmiechy.

Tym razem powstrzymuję się od przewrócenia oczami.

Merkel ma na tyle rozumu w głowie, że nie prowadzi nas do zatłoczonego salonu, którego połowa została przeznaczona na parkiet, tylko na tyły domu. Wśród kilku grupek dostrzegam Paula i Ivy stojących z ludźmi, których w większości nie kojarzę i którzy wyglądają na starszych niż my. Bez słowa do nich podchodzimy.

– Miło zostać przywitaną przez gospodarza już na progu – mówię bardziej dla zasady niż dlatego, że chciałam, aby Paul mnie witał. Tak właściwie mam go gdzieś.

– Byliśmy zajęci – odpowiada Ivy, nawet na mnie nie patrząc. – Dziewczyny, poznajcie znajomych Marka.

Grupka składająca się z trzech dziewczyn i dwóch chłopaków wita się z nami. Nie ma jednak wśród nich wspomnianego przez Ivy brata Paula. Gdyby mnie to interesowało, to spytałabym dlaczego.

– Chcecie? – Najwyższy z facetów wyciąga w naszym kierunku paczkę papierosów.

– Nie, dzięki, dbam o swoją cerę – odpowiadam wyniośle.

– Ja też dzię... choć nie, poczęstuję się – zmienia zdanie Nelly, widząc, że Ivy wyciąga z torebki e-papierosa, a studenci odpalają swoje papierosy. Ashley także się łamie, ale akurat w jej przypadku wiem, że popala. Tylko Kate, patrząc na mnie, odmawia.

Moje koleżanki wiedzą, że nie cierpię papierosów. Nie wiedzą tylko, że głównym powodem nie jest smród ani strach o cerę, a fakt, że to przez ten nałóg zginął mój tata.

            – Widzę, że trafiła nam się sztywniara – śmieje się wysoki i chowa paczkę. – Może czymś innym uda się ciebie odprężyć.

            – Dobrze, że przynajmniej ja mam coś wspólnego ze sztywnym, bo ty na pewno nie – odpowiadam mu bez mrugnięcia okiem. Niech wie, z kim pogrywa.

            – Dobra jesteś, młoda. – Roześmiana, mocno wytatuowana brunetka klepie mnie po ramieniu. Nie zapamiętałam jej imienia, podobnie jak innych, bo nie lubię sobie zaśmiecać pamięci zbędnymi szczegółami. – Rzadko komu udaje się tak szybko uciszyć Tyczkę.

            Wysoki mruczy coś pod nosem, starannie unikając mojego wzroku. No cóż.

– To jest ta dobra zabawa? – zwracam się do Otta. Nadal jestem zła i nie zamierzam tego ukrywać.

– Tyczka, pokaż jej.

Chcąc nie chcąc, spoglądam ponownie na wysokiego, który wyciąga z kieszeni swojej kurtki jakąś torebkę.

No tak, mogłam się od razu domyślić.

–  Trawka, serio? Myślałam, że wymyślicie coś bardziej zaskakującego – stwierdzam wyniośle. – Dziewczyny, idziemy. Zaprowadźcie mnie do kolesia od zajebistych drinków.

– Jasne! – piszczą Kate i Nelly. Tylko Ashley się waha, patrząc to na mnie, to na Ivy, aż w końcu stwierdza:

– Ja zostanę.

Nic dziwnego, skoro podoba się jej Otto. Bo to na pewno nie dlatego, że woli Ivy ode mnie. Zaciskam mocniej rękę na swojej torebce.

Najpewniej powinnam opieprzyć Nelly, że postanowiła przy mnie zapalić, ale nie mam na to siły. Niech się cieszy z mojej łaski. Zresztą wypaliła już peta, więc nie muszę kazać jej go gasić.

– Widziałyście może Sama i Sophie? – pytam, gdy oddalamy się od grupki palącej trawkę na bezpieczną odległość, i przystaję na chwilę pośrodku trawnika. Nie wiem, którego zapachu nie trawię bardziej – nikotyny czy marihuany – ale choć tutaj nadal wyczuwam ten pierwszy, przynajmniej jestem w stanie usłyszeć zarówno siebie, jak i dziewczyny. Gdy wejdziemy do wypełnionego muzyką domu, to z pewnością się zmieni.

– Tak, oboje już tu są – odpowiada Kate, a Nelly dodaje:

– Sam nawet o ciebie pytał. Powiedziałyśmy, że będziesz później.

– Bardzo dobrze. – Uśmiecham się pod nosem. – Czas się zabawić. Ale najpierw drinki, jakieś przekąski i trochę tańczenia, ladies.

– Zajebiście! – woła Nelly, a Kate, która wciąż się na mnie patrzy, zapewne podziwiając moje smokey eyes, tylko jeszcze mocniej się rumieni. – Idziemy pokazać im wszystkim, co to znaczy dobrze się bawić!

***

Ale dobrze jest wrócić do pisania. Druga część imprezy pojawi się jeszcze w tym tygodniu i oprócz Sama możecie spodziewać się w niej prawdziwej bomby. Na razie jednak dawajcie znać, co sądzicie o Megan i innych bohaterach :). Jak zwykle czekam na Wasze przemyślenia i uwagi, będę wdzięczna za wskazanie ewentualnych błędów. Do zobaczenia:)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top