Rozdział pierwszy

Pierwszy dzień drugiej klasy w tym popieprzonym liceum jeszcze się nie skończył, a ja już mam dosyć.

Pani Affleck, gdy tylko zobaczyła mnie na korytarzu, z typowym dla siebie entuzjazmem, od którego chce mi się rzygać, zakomunikowała, że musimy zorganizować casting na nowe cheerleaderki najpóźniej w piątek, bo wraz z końcem roku z drużyny odeszły cztery  dziewczyny. Zupełnie jakbym nie wiedziała. Może i nie jestem ścisłym umysłem, ale tak podstawowe obliczenia opanowałam.

Billy wciąż za mną łazi jak zakochany kundel, nie rozumiejąc, że „nie" znaczy  „nie", a to, że kilka razy się całowaliśmy, nie oznacza miłości do  grobowej deski. Naiwny, wierzy, że coś takiego istnieje. Pewno naoglądał się komedii romantycznych, biedaczek, i coś sobie ubzdurał.

I, co najgorsze, nowy nauczyciel algebry nie dość, że na dzień dobry zapowiedział test sprawdzający naszą dotychczasową wiedzę, to jeszcze nas poprzesadzał. Tym sposobem siedzę obok Jacka Fortmana, który mimo że jest dobry z matmy, pozostaje nieprzekupny. Ani niezainteresowany. Nie od dziś podejrzewam, że to gej. Nie mam nic do homoseksualistów, ale dla dobra moich ocen z matmy byłoby dobrze, gdyby reagował na mój urok osobisty. I był chętny do łamania zasad. 

Gdy wchodzę na stołówkę, mój humor tylko się pogarsza. Co z tego, że przy moim stoliku siedzą już dziewczyny – nikt nie odważyłby się zająć naszych  miejsc – skoro kolejka po lunch obejmuje ponad dwadzieścia osób? Ktokolwiek, kto sądziłby, że w jednej z najdroższych szkół średnich w Tampie organizacja będzie lepsza, srogo by się rozczarował. Tu wiele rzeczy woła o pomstę do nieba. Nie ma jednak mowy, żebym stała w tym  motłochu. Za bardzo burczy mi w brzuchu, a zostało tylko dwadzieścia minut do kolejnej lekcji. 

Podchodzę bliżej tej hołoty i z radością dostrzegam zmierzwione włosy Billy'ego Osbourna o charakterystycznym, ciemnorudym zabarwieniu. Dobrze, że nie jest to kolor zbliżony do marchewkowego, bo wtedy nie mogłabym się z nim przelizać, nawet gdyby oprócz tego był tak samo przystojny jak obecnie. A jest na co popatrzeć. Nawet od tyłu wrażenie robi muskulatura jego ramion.

Billy stoi trzeci w kolejce, wraz ze swoim nijakim przyjacielem, którego imienia nie starałam się zapamiętać, bo szkoda mi czasu na nerdów. Nie  wahając się ani chwili, przyklejam na usta jeden ze swoich firmowych uśmieszków – niezbyt szeroki, ale odpowiednio zachęcający – i podchodzę od strony jego pleców.

– Widzę, że zająłeś mi miejsce, to miło z twojej strony – stwierdzam na tyle głośno, by stojąca za nami dziewczyna dobrze nas usłyszała, i klepię go w ramię. 

Kątem oka widzę, że laska mrozi mnie wzrokiem, ale nic nie mówi. Na pewno mnie kojarzy, więc jeśli ma odrobinę rozumu w głowie, wie, że nie warto wchodzić ze mną na ścieżkę wojenną. Ja nie mam pojęcia, kim ona jest, i nie zamierzam tego zmieniać. Teraz interesuje mnie tylko obiad. Muszę regularnie się odżywiać, aby zachować odpowiednią kondycję zarówno do cheerleadingu, jak i – przede wszystkim – jazdy konnej. A ponadto, jak już wspomniałam, jestem głodna.

Słysząc mój głos, Billy obraca się z prędkością światła, a w jego miodowych  oczach dostrzegam radość. Szczypię się w ramię, aby nie wywrócić oczami. Wtedy moja sztuczka mogłaby się nie udać, choć Osbourn jest chyba zbyt mną zauroczony, żeby zarejestrować takie rzeczy.  Podkreślę to raz jeszcze. „Zauroczony", jak z jakiegoś średniowiecza!

– Och, Meggie! – woła podekscytowany. – Pewnie, wybieraj żarcie przede mną. Jest jeszcze ten pyszny makaron z krewetkami, załapiesz się.

Szczypię się ukradkowo w udo, by nie skrzywić się na dźwięk nielubianego zdrobnienia. Źle mi się kojarzy. Posyłam mu za to uśmiech wdzięczności, a  on niemal skacze z radości. Jeszcze chwila, a padnie mi do stóp. Masakra. Ale przynajmniej zaraz napełnię żołądek. 

Czas przerwać tę szopkę. Skoro chłopcy mnie wpuścili – co było logiczne – mogę już przestać udawać miłą. Odwracam się do nich plecami, próbując ignorować mało zachęcający zapach wydobywający się od strony nerdowskiego kumpla Billy'ego – serio, skąd jego rodzice mają hajs, żeby płacić czynsz, skoro nie potrafią kupić mu dezodorantu? – i rzucam krytyczne spojrzenie na szybę, za którą znajduje się jedzenie. Niestety, wspomniane przez Billy'ego danie wydaje się najlepsze. Nie zamierzam jeść podejrzanie wyglądającego kurczaka, typowych fast foodów ani jakichś lamerskich zup. Jest początek września, i to na Florydzie. To nie Arktyka. 

Gdy otrzymuję od pani Black tacę z jedzeniem, ruszam dziarskim krokiem, by jak najszybciej oddalić się od Billy'ego, ale ten, skubaniec, jest za szybki. Wieloletnie trenowanie koszykówki nie poszło na marne i nie musi nawet za mną biec, aby się ze mną zrównać.

– Jak mija ci dzień? – zagaja, ignorując tym samym swojego kumpla, który  dopiero co wybiera jedzenie. – Może chcesz wyskoczyć na lody po szkole?

– Spoko. I nie mam czasu. 

Mam nadzieję, że ta krótka odmowa zadziała. Nie chcę być dla niego bardziej niemiła, gdyż, jak widać, jego fascynacja moją osobą czasem się  przydaje, ale jak tak dalej pójdzie, chyba nie będę miała wyboru. Niektórzy ludzie nie potrafią zrozumieć idei niezobowiązujących  interakcji, nawet jeśli początkowo twierdzą inaczej. Szkoda, że Osbourn jest jednym z nich. Gdyby nie to – plus jego kumpel, który zbliża się  do nas powolnym korkiem – mogłabym nadal się z nim od czasu do czasu spotkać, nawet jeśli nie muszę już ucierać w ten sposób nosa Willow Cardiance,  która się w nim swego czasu podkochiwała. Nie, odkąd ta zrozumiała, że jestem lepsza zarówno jako potencjalna partia dla popularnego chłopaka, jak i przewodnicząca szkolnej drużyny cheerleaderek, i odpuściła rywalizację, którą i tak by przegrała, oszczędzając sobie czasu, a mi tracenia energii.

– Ale... – zaczyna Osbourn.

–  Sorry, muszę zjeść obiad. Do zobaczenia, Billy – rzucam przez ramię, spanikowana, że ludzie zobaczą mnie w towarzystwie nerda, który  praktycznie już za nim stoi. Gdyby nie on, to może nawet zaprosiłabym Osborna do stolika, jest w końcu zastępcą kapitana szkolnej drużyny koszykówki, no i wygląda jeszcze bardziej męsko niż w lipcu, kiedy po raz ostatni  widziałam go na imprezie...

To kolejny powód, dla którego powinnam trzymać się od niego z daleka i znaleźć sobie nową zabawkę.

Nie patrzę na niego, tylko podchodzę do stolika. Muszę zjeść.

– Cześć, Megan! – wita mnie Nelly, gdy stawiam tacę na blacie. Obdarza mnie równie szerokim uśmiechem, co Ashley i Kate. Tylko Ivy zachowuje się tak, jakby nie zauważyła mojego przybycia, nie odrywając wzroku od swojego iPhone'a. Ma nowszy model od mojego, co mnie denerwuje, ale jeszcze bardziej wkurza mnie jej ignorancja. Tylko trochę mniej niż maślane spojrzenia dziewczyn skierowane w moją stronę. One też wyglądają jak jakieś zaślepione mopsy, choć nie są we mnie zakochane. A przynajmniej mam nadzieję.

Kiwam im głową na powitanie, a Kate pospiesznie przesuwa się, by zrobić mi miejsce. Na jej bladych policzkach jak zwykle pojawia się rumieniec. Sama jestem blondynką o jasnych oczach, ale dzięki domieszce włoskiej krwi przodków taty moja cera pozostaje odporna na promienie tutejszego słońca oraz czerwienienie.

–  Ten nowy to jakiś wariat, nie? – zwraca się do mnie Ashley, gdy biorę do ust pierwszy kęs makaronu. Jest przepyszny, świetnie doprawiony. – Jak mógł nas poprzesadzać! Kurwa, ambitny się znalazł, co nie?

–  Jakiś złamas – potwierdzam, wiedząc, że mówi o nauczycielu algebry. Ashley jest jeszcze słabsza z matmy niż ja. – Dlatego nie zamierzam sobie niszczyć lunchu rozmowami na jego temat.

Biddle zamyka usta i wyraźnie markotnieje. Uśmiecham się pod nosem. 

–  Nelly, Affleck chce, żebyśmy zorganizowały casting jeszcze w tym  tygodniu – informuję blondynkę, która oficjalnie jest moją zastępczynią w  drużynie, a nieoficjalnie pełni rolę laski od brudnej roboty. Nie chce mi się tego ogarniać, nie mam na to czasu ani ochoty, a ona i tak zrobi  wszystko, żeby mi się przypodobać. To win-win situation. – Daj do zrozumienia, że nikt poniżej pięć i pół stopy i powyżej stu sześćdziesięciu funtów nie ma co się zgłaszać.

– Jasne. Musimy trzymać poziom.

– Dokładnie. Wymyśliłaś jakieś układy do piosenek, które wybrałam? – dopytuję.

– Tak! Mogę ci pokazać nawet dzisiaj, jeśli...

–  Nie, Nelly, nie jestem na każde twoje zawołanie – przerywam jej  wkurzona. Muszę ustawić ją do pionu, póki się nie rozkręci. – Ogarniemy to jutro po szkole.

–  Tylko że jutro mam dentystę – mruczy pod nosem Nelly, nie patrząc mi w oczy, i wygina ręce. – Myślałam, że spotkamy się w czwartek albo piątek.

– Ja też, ale Affleck sobie ubzdurała, że pierwszy etap kwalifikacji ma być przed weekendem. O której masz dentystkę? – Mówiąc to, sztyletuję Nelly wzrokiem, a ona aż się kuli.

Tym razem nie czuję na ten widok podekscytowania, tylko jeszcze większe  wkurwienie. Dlaczego one nie potrafią mieć własnego zdania? Choć Ivy wkurza mnie tym, że nie daje się podporządkowywać, to gdyby nie ona, chybabym zwariowała w tej szkole.

Nie jest moją przyjaciółką, rzecz jasna. Obie dbamy tylko o własną dupę i  kumplujemy się dlatego, że się to nam opłaca. Zresztą ja dobrze wiem, że przyjaźń nie istnieje, podobnie jak żadna inna więź oparta na tak zwanej bezinteresowności. Ktokolwiek sądzi inaczej, jest po prostu naiwny albo nie poznał jeszcze życia. 

– O czwartej trzydzieści – szepcze Nelly.

– Świetnie, to o szóstej powinnaś być wolna. Możesz do mnie wpaść – proponuję wspaniałomyślnie.

– No dobrze, ogarnę to jakoś – zgadza się po chwili milczenia.

– Elo, dziewczyny! – Zanim którakolwiek z nas się odezwie, słyszę za swoimi plecami czyjś głos.

– Cześć, skarbie – odpowiada Ivy, która w końcu odkłada telefon i wystawia policzek, aby jej facet ją pocałował. 

Ivy Clarkson i Paul Gregor, najpopularniejsza para w szkole. Wiem, że z odpowiednim kolesiem u boku mogłabym próbować ją wygryźć z tej pozycji, ale na samą myśl, że musiałabym być dłużej z jednym facetem, chce mi się śmiać. Oni są parą już ponad pół roku! To zadziwiające. Nie wierzę, że laska jej pokroju wierzy w miłość, a jednak zdaje się całkiem szczęśliwa u boku Paula, podobnie jak on u jej. I nie było pomiędzy nimi do tej pory żadnej dramy, choć wcześniej oboje przebierali w przedstawicielach płci  przeciwnej, szczególnie Gregor.

– Cześć, Megan. – Ivy dopiero teraz wita się ze mną. 

Ignoruję ją. Może i być córką kongresmena i najbogatszą laską w szkole, ale znam swoją wartość i nie pozwolę jej się traktować jak powietrze, bo ma takie widzimisię. Ostentacyjnie odrzucam włosy za ramię, ale mam wrażenie, że oprócz Kate nikt nie zwraca na to uwagi. Nelly i Ashley są zbyt wpatrzone w Paula i jego przyjaciela Otta Merkle'a.

Otta, który z hukiem pada obok mnie i trąca mnie łokciem. Nie zwraca uwagi na spojrzenie, które mu posyłam. Gdyby mogło zabijać, leżałby martwy u moich stóp.

– Jak tam laski, gotowe na melanż życia? –Mówiąc to, obdarza każdą z nas rozbawionym spojrzeniem. Mam wrażenie, że dłużej spogląda na Ashley, która zarumieniona spuszcza wzrok. 

To bardzo ciekawe. Muszę mieć na to oko. Nie byłoby zbyt dobrze, żeby kolejna dziewczyna z mojej grupy, i to znacznie mniej przeobojowa  niż ja, znalazła sobie na stałe faceta w momencie, w którym ja nie zamierzam zmieniać statusu singielki od czasu do czasu podrywającej co  lepsze partie. Na decyzję Ivy nie miałabym wpływu, ale Ashley z pewnością mogę wybić amory z głowy. Nie chciałabym jednak musieć posuwać się do ostateczności, szczególnie że tą ostatecznością byłby Otto.

Może i jest przystojny, ale jego sposób bycia niesamowicie mnie wkurwia. Gdyby nie fakt, że muszę go tolerować, nawet bym na niego spojrzała.

– Jaki melanż? – dopytuje Nelly, patrząc na Otto.

– U mnie, w sobotę – odpowiada Paul, odrywając się od ust Ivy, która nie wygląda z tego powodu na zadowoloną. – Starzy wyjeżdżają na cały weekend. Przygotujcie się na największą imprezę, na jakiej kiedykolwiek byliście.

– Zajebiście! – woła Ashley, a jej oczy aż iskrzą. Jej zielone, kocie tęczówki są przepiękne, a ona  potrafi je dodatkowo podkreślić makijażem. Nic dziwnego, że Otto nie może oderwać od niej wzroku, nawet jeśli ma mózg wielkości orzecha  laskowego. Wątpię, by umiał policzyć do czterech, w przeciwieństwie do mnie. – Dobrze się składa, bo akurat w czwartek jestem zapisana do  kosmetyczki. Mogę wam załatwić miejsce, dziewczyny, bo to salon znajomej mojej mamy. Robią świetny manicure tytanowy... 

Laska trajkocze coś dalej, jak zwykle zresztą, ale przestaję jej słuchać. Totalnie nie pasuje mi impreza w tę sobotę. W jakikolwiek inny dzień  tak, ale nie piątego września. To, kurwa, chyba jakiś żart. Ale nie mam wyboru. Nie mogę nie pójść na, jakby nie było, towarzyskie wydarzenie miesiąca, nawet jeśli sam gospodarz zachowuje się tak, jakby organizował galę roku. To wpłynęłoby tragicznie na moją pozycję w towarzystwie.

– W jednym z pokoi będzie profesjonalny DJ i specjalne oświetlenie, a może nawet dym, żeby było zupełnie jak w klubie. No i będą ludzie nie  tylko ze szkoły, ale i spoza. W tym studenci. Na pewno znajdziecie kogoś  dla siebie, dziewczyny – patrzy na nas spod przymrużonych powiek –  oczywiście prócz ciebie, kwiatuszku – dodaje i dotyka palcem nosa Ivy, na co ta śmieje się perliście.

Dziewczyny patrzą na nich z zazdrością, ale nie ja. Ja wiem, że ona robi to na  pokaz – jest wyrachowana do bólu. Nie robi niczego, co by jej się nie opłaciło, za co ją szanuję. Jestem przekonana, że zachowuje się jak zakochana dlatego, że jej się to opłaca. No i lubi władzę i wpływ, cieszy ją, gdy ludzie się jej słuchają. Doskonale o tym wszystkim wiem, bo jestem taka sama.

Mamy za to różne cele w życiu i podejście do tego, jak je osiągnąć.

– Idziesz dzisiaj do stadniny, Megan? – pyta Ivy, jakby czytała mi w myślach, i obdarza mnie bystrym spojrzeniem brązowych oczu. Jest inteligentniejsza, niż można się spodziewać na pierwszy rzut oka. 

Jak na machnięcie różdżki dziewczyny milkną i zaczynają przysłuchiwać się naszej rozmowie. Nic nowego.

– Tak – odpowiadam niechętnie. Nie chciałam, by Nelly wiedziała, że to przez trening nie mogę się z nią spotkać. W końcu sądzi, podobnie jak  reszta moich znajomych, że cheerleadering jest dla mnie bardziej istotny niż konie i turnieje. Mam nadzieję, że Ivy nie będzie do tego piła.

– Szkoda, bo mam dla nas wszystkich wejściówki na SPA w Mariocie. Ojciec wczoraj dostał – mówi nonszalancko i wzrusza ramionami, jakby mówiła o dzisiejszej pogodzie.

Zaciskam mocno pięści, ale wyraz mojej twarzy się nie zmienia. Nauczyłam się do perfekcji panować nad swoją mimiką, nawet jeśli – jak  teraz – w środku cała się gotuję. Nawet mój ojczym nie byłby w stanie czegoś takiego załatwić z dnia na dzień. Choć, rzecz jasna, bym go nie  poprosiła. Nigdy nie zamierzam go o nic prosić.

– Ale bajer! – piszczy Kate, a reszta jej wtóruje. Otto z kolei robi głupie miny, jakby miał pięć lat.

– Nie rozumiem, czemu tak się oddajesz tym treningom – stwierdza Ivy, prześwietlając mnie spojrzeniem. – Raczej nie dla stypendium. Za to  chyba nie ma specjalnie dużo punktów.

Właśnie tym różnię się znacząco od Clarkson.  Mimo że nasze rodziny mogą zapewnić nam płatne studia na, zapewne, jakimkolwiek college'u w kraju, ja nie zamierzam korzystać z hajsu  mojego ojczyma już nigdy więcej. Wystarczy, że opłaca mi tę pieprzoną szkołę. Potrafię zdobyć to, czego chcę, bez czyjejkolwiek łaski. 

Ale nikt nie może o tym wiedzieć. 

Przed odpowiedzią na pytanie Ivy ratuje mnie dzwonek świadczący o rozpoczęciu lekcji. Uśmiecham się do niej krzywo.

O jedno kłamstwo do wypowiedzenia mniej.

***

I jak Wam się podoba? Dawajcie znać :):)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top