Rozdział ósmy

– Jest i nasza trzecia szczęściara! – woła Ashley na mój widok i zrywa się podekscytowana od stolika, przy którym wszyscy pozostali już siedzą.

No, prawie wszyscy. Niestety nie ma tu Sama, ponieważ jego trener wziął go na jakąś ważną rozmowę. Jakby nie mógł wybrać jakiegokolwiek innego terminu. Powinien wiedzieć, że regularne odżywianie się jest istotne dla sportowców, i pozwolić mu w spokoju spożyć lunch.

– Co masz na myśli? – pytam autentycznie zaciekawiona. Nie silę się na ironię, bo mam dobry humor. Liczę, że dziewczyny tego nie zepsują.

– Sama oczywiście! – Biddle piszczy mi do ucha, zupełnie jakby zamieniła się na ciała z Nelly.

– Rozwiniesz? – pytam mniej entuzjastycznie. Podejrzewam, o co jej chodzi, i wcale mi się to nie podoba.

– A to nie oczywiste? – wtrąca się Ivy, patrząc na mnie przymrużonymi oczami. Jak zwykle siedzi wtulona w Paula. Nie wiem, jakim cudem nie przeszkadza jej to podczas spożywania obiadu, gdy musi jednocześnie używać noża i widelca. – Ja i Paul, Ashley i Otto, ty i Sam.

Biddle, jakby na potwierdzenie tych słów, pochyla się nad Ottonem i całuje go prosto w usta, a on sadza ją na swoich kolanach. Ja z kolei mam wrażenie, jakby przejechał po mnie jakiś pociąg i pogruchotał kości.

Szybko jednak odzyskuję władzę nad swoim ciałem i bez słowa siadam obok Nelly. Nelly, która jest zadziwiająco cicho i zerka ukradkiem to na mnie, to na zarumienioną i milczącą Kate, skupioną na swoich naleśnikach.

Nie wiem, o co chodzi tym dwóm, ale właściwie cieszę się, że przynajmniej ich nie muszę ustawiać teraz do pionu. Później się tym zajmę.

– Czyli wasza dwójka to oficjalne? – pytam najspokojniej, jak jestem w stanie, i wbijam spojrzenie w roześmianych Ashley i Ottona.

– No tak! Od wczoraj. Mówiłam wam, ale ciebie nie było, bo byłaś gdzieś z Samem.

Mrugam z zaskoczeniem oczami. Gryzę się w ostatniej chwili w język, żeby nie zapytać, kiedy konkretnie o tym mówiła. Od poniedziałku większość wolnego czasu faktycznie spędzam z Samem.

Kurwa. Nic dziwnego, że mogły dojść do takich wniosków. A co gorsza, omijają mnie istotne kwestie! Dlaczego Nelly nie powiedziała mi o tym na wczorajszym treningu?

Odwracam się ze złością w kierunku Shadow, która klika coś na swoim telefonie. Jestem pewna, że nie chce się ze mną konfrontować. Ma szczęście, bo nie zamierzam robić tego przy widowni, ale później muszę z nią poważnie pogadać. Nelly to moje główne źródło plotek, dotychczas wierne i wiarygodne. Nie zamierzam z niego zrezygnować.

– ...jesteście razem. – Niczym zza mgły dochodzą do mnie te dwa słowa, wypowiedziane przez Ivy wcale niepytającym tonem, które automatycznie sprowadzają mnie na ziemię.

– Nie jesteśmy razem – prostuję najbardziej obojętnym tonem, w jakim jestem stanie, mimo że moje serce zaczyna bić szybciej, a ręce się pocą. Nie mam pojęcia dlaczego, ale to nie jest w tej chwili istotne. – Nie jestem zainteresowana związkami, tylko dobrą zabawą.

Z jakiegoś powodu nie dodaję, że również utarciem nosa Sophie Yellow. W przypadku Billy'ego dziewczyny dobrze wiedziały, że chodziło mi głównie o pokazanie Willow, która z nas rządzi. Tutaj sprawa jest inna. Nie rywalizuję z Sophie o miejsce w drużynie. Ona niczym mi tak właściwie nie zagraża. Po prostu jest hipokrytką, która uważa samą siebie za krystalicznie czystą.

Na tym polega różnica między nami. Ja wiem, że bywam hipokrytką. Czasem sytuacja tego wymaga i trzeba z tym żyć.

Tylko Nelly wie, że to był mój impuls, by poderwać Sama. Chyba nie powiedziała o tym dziewczynom, a one nie dopytywały. Cieszy mnie to. Sophie, niestety, ma chyba gdzieś, że od poniedziałku obściskuję się z Samem po kątach. Chyba Pryszczyca była bardziej zdziwiona naszym widokiem niż ona. Prócz zaskoczonych spojrzeń nie zareagowała w żaden inny sposób.

Traktuje nas jak powietrze i powinnam być z tego powodu zła. Dlaczego do tej pory nie byłam ani nawet tego nie zauważyłam?!

– Cały czas ze sobą łazicie – mówi Ivy, jakby umiała czytać mi w myślach i postanowiła odpowiedzieć. – Nie tylko całujecie.

Po kręgosłupie przebiega mi zimny dreszcz. Przecież to prawda. Lubię spędzać czas z Samem. Lubię jego żarty i to, jak całuje mnie w czoło. Przy nim nie muszę non stop uważać na słowa, nawet jeśli go okłamuję.

Co ja właściwie wyprawiam?

– Nie mam zamiaru nie dotleniać się jak niektórzy. – Patrzę sugestywnie na Ashley i Ottona, którzy spleceni w mocnym uścisku sprawiają wrażenie, jakby chcieli nawzajem pozbyć się swoich twarzy. – Ponadto mamy wspólne interesy. Będziemy występować na meczach siatkówki – zwracam się do Nelly, która odłożyła telefon i przygląda nam się w ciszy. – Musimy ułożyć kilka nowych choreografii.

– On ci się podoba, Megan, przyznaj to. – Ivy nie odpuszcza, a ja mam ochotę wyć.

Co jej się dzisiaj stało, kurwa? Okres ma czy co?

– Oczywiście, że mi się podoba, mam oczy – syczę. – Nie zadawałabym się z brzydalem i przegrywem. Ale nie jesteśmy razem. Jestem ponad to.

– Ponad to? – powtarza zaskoczona Clarkson, a oczy wszystkich zgromadzonych przy stoliku wbijają się we mnie. Nawet Kate traci zainteresowanie swoim pustym już talerzem. – Co to znaczy?

Mój nadal jest praktycznie pełny. Ja pierdolę, będę dzisiaj głodować, bo nie wytrzymam tutaj nawet sekundy dłużej.

– Że nie jestem naiwniaczką i nie wierzę w miłość ani zakochanie. To tylko hormony, przez które traci się zdrowy rozsądek! – warczę. – A tobie, Paul, właściwie współczuję. Ivy jest jeszcze bardziej wyrachowana niż ja. Jest z tobą tylko dlatego, że jej się to opłaca.

Zaskoczony Gregor otwiera usta, a piękną twarz Ivy wykrzywia grymas złości, ale nie czekam na ich reakcję. Na czyjąkolwiek reakcję. Zrywam się na równe nogi i wychodzę, a właściwie wybiegam ze stołówki, co wcale nie jest łatwe, bo telepie mnie ze złości. Skręcam w prawo i nabuzowana idę przed siebie, nie zwracając uwagi na otoczenie, przez co dwa razy prawie się z kimś zderzam. Dopiero gdy dochodzę do drzwi, przystaję i rozglądam się dookoła.

Kurwa, stoję przed gabinetami trenerów. Moje nogi pokierowały mnie tam, gdzie jest Sam. Przez mój kręgosłup ponownie przebiega zimny dreszcz, ale nie jestem w stanie odejść. Chyba nawet nie chcę. Wiem, że Ratkovsky mnie pocieszy, nawet jeśli nie zorientuje się, że jestem zła. Jak nikt potrafi odwrócić moją uwagę od rzeczywistości, a tego właśnie potrzebuję. Jestem zbyt wytrącona z równowagi, żeby to analizować.

Z gabinetu trenera wyraźnie słyszę wydobywające się głosy świadczące o tym, że rozmowa nadal trwa. Dlatego przechodzę kilka metrów dalej, za róg, i siadam na jednym z krzeseł ustawionych na korytarzu. Sam będzie musiał tędy przejść. Mam nadzieję, że trener nie będzie go trzymał do końca przerwy.

Otwieram plecak i wyciągam kanapkę, którą miałam zjeść później, po treningu, a przed jazdą do East Park, gdzie umówiłam się z Sharon. Pochłaniam ją z prędkością światła i czuję się nieco lepiej. Trudno jest myśleć racjonalnie z pustym żołądkiem. Gdybym była najedzona, to nie zachowałabym się tak pochopnie...

Moje przemyślenia przerywają czyjeś kroki. Uśmiecham się do siebie i wstaję, to na pewno Sam. Zanim jednak chłopak wyjdzie zza rogu, do moich uszu dociera głos, którego absolutnie się nie spodziewałam, a który sprawia, że po raz kolejny dzisiejszego dnia aż mnie mrozi.

– Sam, poczekaj, chcę zamienić z tobą słówko.

Kroki zamierają, podobnie jak moje serce.

– Teraz? – W głosie Ratkovsky'ego słyszę irytację, a moje serce znów zaczyna bić. – Trochę się spieszę.

– To zajmie dosłownie chwilkę – zapewnia Billy.

Mam ochotę krzyczeć przeciągłe „Nie!", ale zamiast tego wbijam paznokcie w uda i modlę się, żeby nie zaczęli iść w moją stronę i nie odkryli tego, że ich podsłuchuję.

– No dobra. Czego chcesz?

– Chodzi o Megan. Stary, ona nie jest warta zaufania. Jeszcze na początku roku jednego dnia się ze mną całowała, żeby następnego dnia stwierdzić, że nie chce mieć ze mną do czynienia. Ona bawi się ludźmi.

– Słuchaj, nie wiem, co było między wami, podobno nie byliście razem, ale...

– Ona twierdzi, że nie bawi się w związki, ale zachowuje się inaczej – przerywa mu Billy – a przynajmniej dopóty, dopóki się tobą nie znudzi. Nie sądzę, żeby w ciągu tygodnia się odmieniła, więc radzę ci uważać...

– Czy robiliście coś innego niż całowanie się? – pyta go Sam znacznie bardziej opanowanym tonem.

Odpowiada mu głucha cisza. Cisza, przerywana tylko przez głośne bicie mojego serca.

– No właśnie – odpowiada sam sobie Ratkovsky. – A my robimy. Dzięki za przestrogę, ale nie sądzę, żeby to była ta sama sytuacja. Zresztą poradzę sobie, jestem dużym chłopcem.

– Jak chcesz – stwierdza sucho Osborn, a ja aż się wzdrygam. Nigdy nie słyszałam, by mówił tak beznamiętnym tonem, i czuję dziwny ścisk w żołądku. – Chciałem cię tylko ostrzec, jak kumpel kumpla.

Mimowolnie zastanawiam się, jak dobrze oni się znają. Na pewno mają razem geografię, a całą trójką chodzimy na hiszpański, ale nigdy nie widziałam, żeby ze sobą gadali. Nie zebym wcześniej zwracała na to jakąś specjalną uwagę.

– Nie jesteśmy kumplami. A teraz sorry, ale muszę iść. Jestem głodny jak wilk.

W ostatniej chwili zrywam się na równe nogi i stawiam krok do przodu, zupełnie jakbym dopiero co tutaj przyszła. Nie mam pojęcia, czy którykolwiek mi uwierzy, ale nie mam wyboru – muszę kłamać.

Chłopcy, skręcający właśnie w mój korytarz, wyglądają, jakby zobaczyli ducha.

– Cześć – szczebioczę i całuję Sama w policzek, a on obejmuje mnie w pasie.

Billy, stojący za nim, wygląda wyjątkowo pochmurnie. Mrużę oczy. Co on właściwie robi tu o tej porze? Musiał być tu wcześniej niż ja, zapewne siedział w męskiej w szatni. Czy to możliwe, że przyczaił się, żeby złapać Sama, bo dowiedział się o jego rozmowie z trenerem? Czy możliwe, że widział, że ja tu wchodzę i tym bardziej uznał, że lepsza okazja mu się nie trafi? Czy jest aż tak przebiegły? Niby nie sprawiał takiego wrażenia, ale... kto wie? Nie jest wcale idiotą.

Muszę na niego uważać.

– Jak rozmowa z trenerem? – pytam Sama.

– Dobrze. Omawialiśmy głównie taktykę, ale powiedział też, że chce zaprosić nas oboje na trening w przyszłym tygodniu, żeby omówić kwestie organizacyjne związane z waszymi występami na przerwach podczas meczów.

– Jest już zgoda dyrekcji? – pytam zdziwiona. Czy to możliwe, że pani Affleck nie napisałaby mi SMS-a z tak ważną informacją?

– Jeszcze nie, ale sama mówiłaś, że to kwestia czasu. Chcesz do mnie jutro wpaść po kinie, żeby to omówić?

Wpatruję się w jasnobrązowe tęczówki Sama, po raz kolejny zastanawiając się, jak to możliwe, że jest ciemnym blondynem o tylko nieco kręconych włosach, a jednocześnie ma skórę zbliżoną odcieniem do Ivy, typowej mulatki. Na granicy świadomości słyszę jakieś prychnięcie, a później oddalające się kroki.

Dochodzi do mnie, że to Billy.

– Z wielką chęcią – mówię na tyle głośno, by Osborn to usłyszał, i uśmiecham się do Sama. – Mam nadzieję, że nie będziemy rozmawiać tylko o interesach – dodaję ciszej i przesuwam palcem po jego dolnej wardze.

– O ile uda nam się uciec od moich rodziców, to na pewno nie będziemy rozmawiać tylko o tym – zapewnia Sam, a jego oczy ciemnieją. – Kocham moich starych, ale potrafią być naprawdę męczący. Jestem przekonany, że będą namawiać nas na granie w Scrabble.

– Lubię Scrabble – mówię i śmieję się nieco nerwowo. Dlaczego ja się na to zgodziłam? Czemu on chce, żebym poznawała jego rodziców?

Pewnie powinnam wywinąć się z tego spotkania, ale jakoś... nie mam ochoty. Zresztą interesy na pewno lepiej omawiać w czyimś domu niż w jakiejś kawiarni czy restauracji. Zdecydowanie!

Nieco uspokojona zerkam na zegarek i stwierdzam:

– Zostały trzy minuty. Na obiad nie zdążymy, ale pewnie jesteś głodny. Chcesz jabłko?

– Pewnie. – Oczy aż mu się świecą na widok owocu, który wyciągam z torby. – Dzięki. Muszę po lekcjach pójść do Chińczyka naprzeciwko, bo nie dam rady myśleć na fakultetach z biologii.

– To chyba już się dzisiaj nie zobaczymy – stwierdzam, obciągając rękawy swetra. Chyba ktoś puścił tu mocniej klimatyzację, bo zrobiło się dziwnie zimno.

– Chyba nie. Szkoda. Zadzwonię do ciebie wieczorem – zapewnia Sam, pochłaniając jabłko, a ja kiwam głową.

– Idziemy na górę? Muszę wpaść do łazienki, a lekcje zaczynają się za dwie minuty.

Mam akurat ekonomię, na którą nie chcę się spóźnić.

– Jasne. – Posyła mi uśmiech i łapie mnie za rękę.

Drgam. Powinnam się uwolnić. Ja z nikim nie chodzę za rękę. Ale jego duża, męska dłoń jest taka ciepła i przyjemna, że rezygnuję z tego pomysłu. Przecież to nic nie znaczy.

Dopiero w łazience, gdy w milczeniu wpatruję się w swoje zarumienione policzki – gdzie podziała się domieszka włoskiej krwi, kiedy jest naprawdę potrzebna? – uświadamiam sobie, że nawet się nie całowaliśmy, a i tak było miło.

Nie podoba mi się to, kurwa. Ani trochę.

Dobrze, że dziewczyny o tym nie wiedzą.


***


Przejeżdżam przez East Park, gdy jeżdżę do stadniny, co najmniej raz w tygodniu, ale nigdy nie zatrzymuję się tu na dłużej. Nie mam takiej potrzeby. To nie jest interesująca dzielnica.

Ale tu mieszka Sharon, a ja mam prawie stuprocentową pewność, że nikt z mojej szkoły się tu nie zapędza. Dlatego na miejsce spotkania wybrałam jakąś w miarę dobrze wyglądającą w Internecie kawiarenkę i przyjechałam tu na rowerze. Liczę, że nikt mi go nie ukradnie.

Przypinam mój pojazd do stojaka i kieruję się do kawiarni. Przed nią stoi kilka stolików, a przy jednym z nich dostrzegam machającą w moim kierunku Sharon. Jest ubrana w ładną sukienkę w kwiaty, która z pewnością nie jest markowa, i uśmiecha się do mnie szeroko. Chcąc nie chcąc, odwzajemniam ten gest. Jest w nim coś zaraźliwego.

– Cześć. – Podchodzę do wstającej Sharon i całuję ją w policzek. Siadamy naprzeciwko siebie, a ja odkładam torebkę na wolne krzesło. – Mają tu jakąś kawę mrożoną? Mam wyjątkową ochotę.   

– Mają. Czasem tu przychodzę, bo mają też dobre lody i ciastko marchewkowe. Nie byłaś tu wcześniej? Myślałam, że dlatego wybrałaś to miejsce.

– Nie, nie jest mi tu po drodze. Znalazłam w Internecie. Szukałam blisko ciebie.

– Nie musiałaś! Mogłam pojechać do centrum albo w okolice plaży, tak jak zresztą proponowałam...

– Ale chciałam tutaj przyjechać – przerywam jej rozeźlona. Nie musi wiedzieć, że moim głównym powodem nie była jej wygoda, ale dlaczego nie potrafi tego docenić? Jak widać, bycie bezinteresownie miłym wcale nie popłaca, a już na pewno niczego nie pozwala osiągnąć. – Sama mówisz, że jest tu okej. Chętnie się przekonam.

   
Biorę menu i zakrywam się nim przed nią. Muszę chwilę ochłonąć.

– Co polecasz oprócz ciasta marchewkowego?

– Szarlotkę. Mój brat kocha tutejsze tiramisu.

Na wzmiankę o Robercie przypominam sobie jego lodowate, błękitne spojrzenie i serce podskakuje mi do gardła.

– To wezmę szarlotkę. Przyjdzie ktoś do nas?

– Zamawia się przy kasie – stwierdza nieco rozbawiona Sharon. – Co chcesz do picia? Zamówię nam.

– Ja nam zamówię – mówię, patrząc na dżinsową, poprzecieraną tu i ówdzie torebkę dziewczyny. – Powiedz, co ty chcesz.

– Ja cię zaprosiłam. Nie pamiętasz? – szepcze Sharon. – Ja stawiam.

W jej błękitnych oczach widzę zaciętość, która nie pozwala dalej mi się sprzeczać. Czuję się dziwnie.

I odpuszczam.

– Kawę mrożoną z karmelem. Dziękuję.

– To ja ci dziękuję – odpowiada Sharon i wstaje od stolika.

Całe szczęście, bo nie wiedziałabym, gdzie podziać wzrok. To trochę dziwne. Wolę o tym nie myśleć. Dlatego wyjmuję torebkę i wyciągam telefon, żeby przejrzeć Instagram. Moją uwagę przyciąga jednak zdjęcie wysłane przez Sama, przedstawiające jego całą drużynę w wojowniczych pozach, z dopiskiem „oficjalny początek sezonu czas zacząć".

Uśmiecham się do siebie.

– Oto ciastka, napoje przyniosą za chwilę. – Sharon stawia na stoliku tacę dokładnie w tym samym momencie, w którym wysyłam Samowi odpowiedź.

Kiwam głową.

– Meg, jeszcze raz chciałabym ci bardzo podziękować. Gdyby nie ty... nie wiem, czy bym się po tym pozbierała. To był drugi raz, gdy ktoś próbował... Za pierwszym razem było znacznie gorzej. Ja... – W jej błękitnych oczach dostrzegam łzy. – Dziękuję, po prostu.

– Nie masz za co. Nie mogłabym postąpić inaczej – odpowiadam szczerze, ignorując, że nazwała mnie „Meg". – Nikt nie ma prawa... Nikt, rozumiesz.

– Co nie zmienia faktu, że chyba już nigdy nie pójdę na imprezę. – Wzdycha Sharon.

– Co? – Patrzę na nią zaskoczona. – Jeśli Robert i Tom ci to wmówili, że to dla twojego dobra czy czegokolwiek w tym stylu, to nie mają racji.

– Nie. Nie wmówili. I zgadzam się z tym, co mówiłaś. Że to nie powinno się zdarzyć, niezależnie od tego, jak wygląda dziewczyna czy innych okoliczności. Ale świat jest, jaki jest. – W jej głosie pojawia się ostrzejsza nuta. – To nie kraina mlekiem i miodem płynąca. Trzeba być realistą.

– Realistycznie rzecz biorąc, imprezy są dla ludzi – zauważam. – Nie powinnaś się ograniczać tylko dlatego, że...

– Ja nawet niespecjalnie lubię imprezy – przerywa mi Sharon, a ja krztuszę się kawą. Nie przywykłam do tego, by moi rówieśnicy to robili. A już na pewno nie bez konsekwencji. – A na pewno nie takie. Wybacz – rzuca mi przepraszające spojrzenie – ale dom tego Paula to nie mój świat. South Tampa to nie mój świat. Ja nawet nie chciałam specjalnie tam iść.

– To czemu poszłaś? – pytam z szybko bijącym sercem. Postanawiam nie odnosić się do uwagi dotyczącej dzielnicy. Po raz pierwszy czuję się głupio z powodu lepszej pozycji finansowej. Jakbym... była jej coś winna.

A ona nawet nie wie, że gdyby nie Vernon, to ja i mama musiałybyśmy mieszkać albo w podobnej dzielnicy, co ona, albo – co bardziej prawdopodobne – w Lakeland z moją ciotką. I to dopiero byłoby katastrofa. Oto kolejna rzecz, którą – niestety – zawdzięczam Vernonowi.

– Megan? Stało się coś?

– Co? – Mrugam zaskoczona. – Nie, nic. Czemu pytasz?

– Bo odpłynęłaś. – Sharon posyła mi delikatny uśmiech, a kelnerka stawia przed nami napoje.

Wtedy uświadamiam sobie, że nawet nie spróbowałam szarlotki i biorę do ust spory kawałek.

    
– Pyszna. – Kiwam głową z uznaniem. Ciasto praktycznie samo się rozpływa. – Zamyśliłam się, co mówiłaś?

– Że poszłam, bo Tom mnie namówił. Stwierdził, że nie mogę tylko siedzieć w domu i czytać książek. Kupił mnie tym, że powiedział, że ma być parkiet z prawdziwego zdarzenia. Bardzo lubię tańczyć. A jeszcze bardziej śpiewać. – Sharon rumieni się lekko. – Za dużo gadam, przepraszam.

– Nie, nie za dużo – zapewniam, przypominając sobie mimowolnie ostatni poniedziałek i non stop nadającą Eve. – A co śpiewasz?

– Najbardziej lubię śpiewać pop. Kocham Taylor Swift, znam wszystkie jej piosenki.

– Ja też ją lubię, choć obecnie rzadziej jej słucham. Moja ulubiona piosenka to „Wildest dreams".

– Moja to niezmiennie „Love story". Jest taka... piękna i delikatna – rozmarza się Sharon, a ja powstrzymuję się od prychnięcia. Kiedyś też lubiłam tę piosenkę i od strony muzycznej nadal ją lubię, ale słowa i teledysk to bzdura. Mrzonka naiwnej nastolatki o pierwszej, początkowo niespełnionej, a później spełnionej miłości.

Dziwnym trafem nie chcę jednak, by Sharon znała moje zdanie. Dlatego postanawiam trochę zmienić temat.

– Chodzisz na jakieś zajęcia śpiewu?

– Śpiewam w szkolnym chórze. To nie do końca moje klimaty. Najchętniej zapisałabym się na lekcje indywidualne, ale nie mam... nie mam na to pieniędzy. – Sharon znów się rumieni i ukradkiem zerka na moją kopertówkę od Prady.

Ja pierdolę. Dlaczego wywołuje to we mnie dyskomfort?

– A grasz na jakimś instrumencie? – wypytuję, by ukryć zakłopotanie.

– Nie, to nie dla mnie – przyznaje Sharon. – Ale Robert i Tom grają. Szukają teraz ludzi, żeby założyć zespół, i namawiają mnie, żebym była wokalistką, ale to nie dla mnie.

– Dlaczego? – dopytuję. Jeszcze chwila, a zamienię się w Eve. Sęk w tym, że z jakiegoś powodu naprawdę mnie to interesuje.

– Oni bardziej grają rock. Ponadto przedstawienia publiczne mnie stresują. Nawet w klasie, gdy ktoś mnie wywoła do odpowiedzi... nie, to nie dla mnie. – Kręci głową.

– Wiem, co mówisz. Nie cierpię algebry ani w ogóle matmy. Nienawidzę, jak muszę rozwiązywać równania przy tablicy – wyznaję pod wpływem impulsu.

– Serio? – pyta zaskoczona Sharon. – Wydajesz się taka przebojowa.

– Jestem przebojowa – wzruszam ramionami – ale nienawidzę matmy.

– Ja też. W ogóle ścisłe przedmioty to nie dla mnie. Co innego humanistyczne. Mama śmieje się, że geny zostały nam rozdane totalnie na pół, bo Robert jest zupełnie inny. Kocha przedmioty ścisłe, ale jak musi napisać choćby jedną stronę A4, to dostaję gorączki.

Śmieję się pod nosem.

– Jeśli chodzi o zainteresowania, to też jesteśmy inni – ciągnie Sharon. Teraz nawet nie muszę ją do tego namawiać, a miło się jej słucha. Ma przyjemny, ciepły głos. – Ja uwielbiam śpiewać, on kocha sport. No i charaktery. On nie boi się niczego.

Patrzę na nią chwilę w milczeniu. W jej oczach jest coś takiego, że nie mogę tego tak po prostu zostawić. Zanim zdążę pomyśleć, z moich ust wydobywa się pytanie:

– Jak się czujesz?


Wiem, że domyśli się, o co pytam.

– Lepiej. Ale serio nie chcę chodzić już na imprezy. A na pewno nie do ludzi, których nie znam.

– Nie myślałaś o tym, żeby... no wiesz... zgłosić to na policję? – pytam delikatnie.

Jej wargi drżą.

– Trochę myślałam. Ale nie chcę... nie wyobrażam sobie, żeby opowiadać o tym na głos przed obcym ludziom. Szczególnie że to wszystko przypomina mi tę pierwszą sprawę. – Sharon wzdryga się gwałtownie i przymyka oczy. – Możemy zmienić temat?

Kiwam głową. W jej oczach dostrzegam ponownie zaciętość i przez chwilę boję się, że zapyta o Alice Morgan.

Ona jednak, jakby czytając mi w myślach, zagaduje:

– Jak ci się podoba to miejsce? Przypomina trochę francuskie kawiarenki, kojarzy mi się z „Emily w Paryżu".

– Och, kocham ten serial! – wołam podekscytowana. – Już nie mogę się doczekać czwartego sezonu.

Tym sposobem kolejną godzinę poświęcamy rozmowie o naszych ulubionych serialach. Dopiero telefon od mamy Sharon przerywa nam dyskusję.

***

I jak wrażenia? Następny chyba w czwartek. Do zobaczenia :-)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top