Rozdział jedenasty
Żałuję, że nie potrafię manipulować czasem. Zrobiłabym wszystko, żeby był już wieczór. Umówiłam się z Samem dopiero na siódmą. Jasne, mogłabym powtarzać wielomiany, ale kartkówkę mam dopiero w czwartek, więc i tak wszystko bym zapomniała, a resztę prac domowych zrobiłam. Ba, przeczytałam nawet dwa rozdziały z angielskiego do przodu, ale na więcej nie mam siły.
Wszystko po to, by zagłuszyć nieprzyjemne myśli dotyczące wczorajszego wieczoru. Jak mogłam tak bardzo stracić nad sobą kontrolę? I dlaczego, gdy tylko pomyślę o zszokowanej, a może wręcz zranionej twarzy Sharon, coś zaciska mi się w żołądku?
Wściekła na samą siebie, wychodzę z pokoju i schodzę na dół. Nie wytrzymam we własnym pokoju, sama i bez ruchu.
Zanim wchodzę do salonu, słyszę dźwięki wydobywające się z telewizora, na które mina mi rzednie. Śmiechy w tle świadczą o jakimś starym sitcomie. Nie sądzę, bym mogła to wytrzymać, najchętniej obejrzałabym „Emily...".
Potrząsam gwałtownie głową i zaciskam ręce w pięści. Nie stanę się niewolnicą własnej głowy, o nie!
– Posprzątam łazienkę. Wolę to zrobić dzisiaj niż jutro – informuję stanowczym tonem, zanim jeszcze wejdę do salonu, ponieważ jestem naszykowana na walkę z mamą, która uważa, że w niedzielę powinno się odpoczywać, a w moim przypadku, co najwyżej, uczyć.
Ku mojemu zdziwieniu na miejscu zastaję jednak tylko Vernona. I to wyraźnie rozbawionego Vernona oglądającego „Teorię wielkiego podrywu". Co tu się, kurwa, dzieje? Ten sztywny facet lubi coś takiego?! Kto wie, może kosmici istnieją i podmienili go nocą?
– Gdzie mama? – pytam, patrząc na niego podejrzliwie, z czego on chyba nie zdaje sobie sprawy.
– Poszła odnieść Samancie brytfankę, powiedziała, że przejdzie się na dłuższy spacer.
Przez chwilę wpatruję się w niego w milczeniu. To bardzo ciekawe. Moja mama nie przepada za spacerami. Czyżby się pokłócili? Vernon nie wygląda, jakby miał zły humor, ale być może poprawił go sobie dzięki komedii? Nie zamierzam, rzecz jasna, go pytać. Może dowiem się później, od mamy.
– Dobra, to ja posprzątam łazienkę – mówię i próbuję się wycofać. Po wczorajszym nie mam ochoty na żadne niepotrzebne konfrontacje.
– Dzisiaj? A nie jutro po koniach? – pyta zaskoczony Vernon, a ja z trudem powstrzymuję się od wywrócenia oczami. Nie dość, że ten facet nie robi w domu nic oprócz odkurzania i wynoszenia śmieci, to i tak musi się wtrącać w grafik sprzątania stworzonego przez mamę, a obowiązujący tylko ją i mnie.
– Mam ochotę to zrobić dzisiaj, jutro nie będę mieć tyle czasu – cedzę przez zaciśnięte zęby. – Tobie chyba nie przeszkadza, że jest dzisiaj niedziela, hm?
Mama uważa, że w niedzielę należy odpoczywać, mimo że nie jest praktykującą katoliczką. Mnie nawet nie ochrzciła i cieszę się z tego. Nie jest mi blisko do żadnej religii. To tylko ogłupianie mas pod maską wzniosłych idei dla własnych, materialnych zysków. Niewiele ma wspólnego z wiarą, co do której mam właściwie niekreślony stosunek.
– Nie, jeśli chcesz, to zrób to dzisiaj. Mama powinna wrócić dopiero za godzinę – odpowiada Vernon i uśmiecha się do mnie, a ja zagryzam wargę, by mu nie odpyskować.
Kurwa, aż się prosi, żeby mu powiedzieć, by ruszył tyłek z tej kanapy i coś zrobił, ale wiem, że nie mogę mu czegoś takiego powiedzieć. Mógłby za to zatrudnić sprzątaczkę i, żeby oddać mu sprawiedliwość, nawet to proponował, ale mama się nie zgadza. Nie chce, żeby ktokolwiek ruszał nasze rzeczy, a ponadto uważa, że powinnam sama nauczyć się dbania o porządek i – jak to mówi – „różnych cnót domowych". Tyle że ja umiem już to robić i wcale nie chce mi się co tydzień sprzątać albo kuchni, albo łazienki, bo mam ciekawsze rzeczy do robienia.
Ale być może, akurat dzisiaj, sprzątanie pomoże mi wyrzucić z głowy niechciane myśli.
Wycofuję się do schowka, w którym przygotowuję sobie rzeczy do sprzątania, po czym wracam do sypialni po telefon i słuchawki. Ustawiam sobie głośno najnowszą płytę Pink i zabieram się za czyszczenie sanitariatów. Zajęta pucowaniem i śpiewaniem nawet nie orientuję się, kiedy kończę robotę. Prostuję się i zadowoleniem oceniam, że łazienka lśni jak nowa. Chyba jeszcze nigdy nie umyłam lustra tak dokładnie.
Wrzucam zużyty, brudny papier do worka na śmieci i idę do kuchni, aby wziąć resztę zmieszanych odpadków i wyrzucić je do kontenerów przy wejściu do ogrodu. Raz na jakiś czas mogę to zrobić sama z siebie, proszę bardzo. Szczególnie że w ostatnich dniach to mama wyrzuca śmieci, a nie Vernon, więc tym samym nie zrobię przysługi jemu, tylko jej.
Pod wpływem impulsu postanawiam zająć się i innymi koszami. Objuczona czterema workami wychodzę do ogrodu i najszybciej, jak potrafię, kieruję się w odpowiednim kierunku. Staram się oddychać jak najpłycej. Nienawidzę smrodu i na ogół ledwo patrzę, gdzie wyrzucam odpowiednie worki – byleby tylko szybciej skończyć tę wątpliwą przyjemność. Tym razem jednak podczas wyrzucania jednego z worków do kontenera z „tworzywami sztucznymi" mimowolnie spoglądam do środka i odkrywam, że znajduje się tam co najmniej kilka nieotwartych pudełek opatrzonych nazwą cateringu mojej mamy.
Nie dość, że wyrzuciła je nie tam, gdzie trzeba, to przede wszystkim... chyba w ogóle ich nie jadła
Gorączkowo próbuję sobie przypomnieć, kiedy widziałam ostatnio, że coś je. Wczoraj po mojej wizycie w stadninie okazało się, że obiad ugotowała tylko dla mnie i Vernona, bo nie chciała rezygnować z diety. Wypiła przy nas tylko kawę.
A wcześniej? Kiedy widziałam ją, gdy je? W czwartek? A może środę?
Czując, jak kark oblewa mi zimny pot, wybiegam z altanki śmietnikowej i podążam do domu. Aż za dobrze pamiętam czasy, w których moja mama nie przyjmowała do gardła praktycznie niczego, nawet wody...
– Ona znów nie je – rzucam do Vernona, gdy tylko wbiegam do salonu.
Ojczym przycisza telewizor i odwraca się do mnie. Na jego twarzy widzę skupienie obszyte strachem.
– O czym ty mówisz? Anne zamówiła sobie dietę pudełkową na tydzień. Stwierdziła, że ma dużo pracy...
– To była tylko wymówka! – przerywam mu i gwałtownie macham w powietrzu rękami. – Już wcześniej jadła mniej i pewnie nie chciała, żebyśmy to zauważyli. W końcu musi jeść pięć, niewielkich posiłków o odpowiedniej porze... Dziwnym trafem nie wtedy, kiedy my!
– Chciałem zamówić dietę dla ciebie i siebie, żeby obciążyć przez jakiś czas i naszą dwójkę, ale kiedy to zaproponowałem, Anne się nie zgodziła – mówi w zamyśleniu Vernon i wstaje z kanapy. Podchodzi do mnie, więc muszę zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy. Dostrzegam w nich niepokój. – Stwierdziła, że my i tak mamy jedzenie w szkole i w pracy, a inne posiłki zrobimy sobie sami albo ona przygotuje je dla nas.
– Potem pewnie powiedziała, że mi i tak nie smakowała specjalnie dieta pudełkowa, którą wybrała mi na wiosnę, co? Wygodnie... – Śmieję się gorzko. Ledwo rejestruję, że Vernon użył „nieładnego" słowa. Musi być naprawdę wytrącony z równowagi.
– Ostatnio bardzo chciała sama wyrzucać śmieci – dodaje, mrużąc oczy. – Teraz już wiem dlaczego. Dobrze, że to odkryłaś.
Kiwam głową. Wcale nie czuję się jak bohaterka, nawet jeśli zgadzam się, że jego ostatnim stwierdzeniem.
– Co z tym zrobimy? – pytam, nie patrząc na niego.
Nie jestem przyzwyczajona do tego, by działać z nim niejako przeciwko mamie, a przynajmniej nie, odkąd jej się poprawiło. A już na pewno nie jestem przyzwyczajona – ani nie chcę – pytać go radę. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie mam wyboru. Dobro mamy jest dla mnie ważniejsze niż moja niechęć wobec ojczyma.
– Porozmawiam z nią – obiecuje. – Może po prostu nie smakowały jej te nowe danie, wiesz, wybrała sobie jakąś nową dietę, „low carb" czy coś.
– Proszę cię – prycham. – Nie okłamuj mnie ani siebie. Ostatnio jest bardziej przygaszona.
– W przyszłym tygodniu ma wizytę u dr Carlson. Może powinna zwiększyć jej dawkę escitalopramu?
– Może. Ale jeśli doktor nie będzie tego wiedzieć, to nic jej nie zmieni – stwierdzam. Paznokcie wbijam w ręce tak mocno, że mam wrażenie, że dłonie zaczynają mi krwawić. Czuję się, jakbym przeżywała cholerne déjà vu. – Chyba za szybko zrezygnowała z psychoterapii.
Vernon patrzy na mnie przez chwilę w milczeniu. W jego oczach widzę smutek i w jakiś sposób czuję się lepiej. Jemu niezmiennie zależy na niej tak samo, co mnie. Chyba naprawdę ją kocha. Dlatego właśnie muszę z nim działać. Nie mogę pozwolić na to, by mama ponownie...
– Nie pozwolimy na to – stwierdza stanowczo ojczym, a ja uświadamiam sobie, że ostatnie słowa wypowiedziałam na głos. – Nie dopuścimy do tego. Zresztą teraz nie spotkała jej żadna... tragedia. Być może to tylko przejściowe pogorszenie nastroju.
– Nie możemy tego bagatelizować – odpowiadam rozeźlona i strzepuję ze swojego ramienia jego dłoń. Zdecydowanie łatwiej jest mi się na niego złościć. – Ona choruje na depresję, to choroba przewlekła...
– Wiem, Meg. Nie zamierzam tego bagatelizować. Jeszcze dziś z nią o tym porozmawiam. Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś.
Powoli kiwam głową, w gardle czując dziwną gulę. Kiedy Vernon mówi coś takiego, nie mogę być dłużej na niego zła. Nie mogę go pouczać. Nie mogę też zachowywać się chamsko. Dlatego nie wiem, co zrobić. Bo przecież go nie przytulę. Co z tego, że jest mi zimno i gdyby Sam tutaj był, to na pewno...
Mrugam gwałtownie i powracam do interesującego mnie tematu:
– Porozmawiaj, proszę. Być może powinna... może warto spróbować namówić ją do powrotu na terapię?
– Zrobię wszystko, by pójść z Anne na wizytę do dr Clarkson i zasygnalizować jej problem – zapewnia mnie Vernon. – Wtedy będziemy mieć większą szansę. Wiesz, że Anne traktuje swoją panią psychiatrę jak wyrocznię.
– Dobrze. – Posyłam w jego stronę lekki uśmiech. Nadal go nie lubię, ale wiem, że ma znacznie większy wpływ na moją mamę niż ja. A jej psychiatra jest naprawdę dobra w te klocki. – Dziękuję – szepczę niemal bezgłośnie. – Ja... muszę iść... przygotować się na wyjście.
– Gdzie się wybierasz?
– Do Sama – odpowiadam, nim ugryzę się w język. Skoro jednak powiedziałam „a", muszę powiedzieć i „b". – No wiesz, tego kapitana szkolnej drużyny siatkówki, z którym omawiam nasze choreografie na ich mecze.
– To ten sam chłopak, który kilka dni odprowadził cię po szkole?
– Hmm, tak – odpowiadam niechętnie. Pamiętam, jak się bałam, że Vernon wyjdzie do ogrodu i z zaskoczenia będę musiała ich sobie przedstawić.
– Wydaje się miły. Może go kiedyś zaprosisz?
– Może – odpowiadam coraz bardziej spanikowana, a moje oczy latają po podłodze w tę i z powrotem. Kurwa, jeśli Sam faktycznie ma być moim chłopakiem, to nie będę miała wyjścia i prędzej czy później będę musiała go tu zaprosić. A przecież w jego domu jest znacznie przyjemniej. Jego rodzice wydają się tacy... przerażająco normalni. – Muszę iść.
– Odwieźć cię później do Sama? – pyta Vernon, kiedy znajduję się już niemal przy schodach.
– Dobra – odpowiadam, choć wcześniej planowałam jechać rowerem. Sama nie wiem, dlaczego zmieniłam zdanie. To pewnie z powodu zakwasów po jeździe na Iskierce i długim spacerze wczoraj wieczorem. Musiałam jakoś zająć czas, nim wróciłam z domu „po kinie".
– W drugą stronę też mogę...
– Sam pewnie mnie odwiezie. Jeździ już samochodem – informuję. Nie chcę, żeby Vernon pomyślał sobie nie wiadomo co. To, że oboje troszczymy się o moją mamę, nie świadczy, że zamierzam dopuścić, by zastępował mi tatę. Nawet jeśli ostatnio mniej mnie denerwuje. – Mam być u niego o siódmej.
Nie czekając na jego odpowiedź, wbiegam po schodach i kieruję się do swojej sypialni. Gdy tylko zamykam za sobą drzwi, wypuszczam powoli powietrze i wyciągam z kieszeni spodni telefon, by sprawdzić godzinę. Przy okazji dostrzegam nieodebrane połączenie od Sharon, niestety bez żadnej wiadomości. Do wyjścia została mi tylko godzina, co oznacza, że przez całe dwie nie myślałam o rodzeństwie Wallace'ów.
Aż do teraz.
***
– Cześć, Megan. Miło cię widzieć. Jestem Vicky i zapraszam cię do środka, bo jestem gosposią tego domu.
– Gospodynią, kochanie. – Zza pleców uroczej śniadej dziewczynki o ciemnych włosach i jasnych oczach wychodzi jej roześmiana mama, którą w przeciwieństwie do Vicky poznałam kilka dni temu.
– Cześć, Mary, cześć, Vicky. Ciebie też miło poznać – mówię do dziewczynki.
– Specjalnie wróciłam od dziadków wcześniej, żeby cię poznać – informuje mnie Vicky. Ciekawe, czy wszystkie ośmiolatki wypowiadają się w taki sposób. – Mama mówiła, że jesteś super.
– Bo to prawda. – Śmieje się Mary. – Garfield, zostaw te buty!
Kot rodziny Ratkovsky, którego zdążyłam już poznać podczas mojej pierwszej wizyty w tym domu, nic sobie nie robi z okrzyków właścicielki, tylko nadal bawi się jakimiś sandałami. Sądząc po rozmiarze, muszą należeć albo do Sama, albo jego taty.
– Skaranie boskie z tym kotem – mruczy pod nosem Mary i schyla się, by wziąć Garfielda na ręce. – Megan, proszę, idź za Vicky do jadalni. Zaraz będzie kolacja. Sam, Frantisek, chodźcie na dół! – krzyczy tak głośno, że aż podskakuję.
– Już, już. – Słyszę z góry męski głos. Nie mam pojęcia, do którego z mężczyzn należy.
Zanim zdążę zorientować się w sytuacji, Vicky łapie moją rękę i ciągnie mnie za sobą do jadalni, którą poznałam za pierwszym razem, a która znajduje się pomiędzy kuchnią a salonem stanowiącymi łącznie duży, otwarty aneks. Poprzednio używaliśmy tego stołu do jedzenia przekąsek i grania w Scrabble. Tym razem stół jest w pełni zastawiony na sześć osób, a z części kuchennej, którą widzę tylko w małej części, wydobywają się aromatyczne zapachy sprawiające, że burczy mi w żołądku.
– Wiesz, dlaczego nazwaliśmy Garfielda Garfieldem? – pyta mnie Vicky, gdy zatrzymujemy się przed stołem, i wbija we mnie zaciekawione spojrzenie.
– Bo żaden kot nie mógłby być do niego mniej podobny, a jednocześnie tyle samo jeść – odpowiadam to, co przekazał mi Sam, a oczami wyobraźni widzę tego czarnego jak noc i przeraźliwie chudego kota o zielonych oczach.
– No nie, Sam ci powiedział. – Vicky układa usta w podkówkę. Mam nadzieję, że nie będzie płakać. – On jest taki głupi.
– Dziękuję, Vicky, zawsze można na ciebie liczyć.
Na dźwięk głosu Sama odwracam się, a kąciki moich ust wyginają się jeszcze wyżej. Ciemnozielona koszulka polo i granatowe spodnie świetnie pasują do jego ciemnej karnacji, a jednocześnie stosunkowo jasnych włosów i oczu. Chłopak bez wahania podchodzi do mnie i całuje mnie w policzek. Kątem oka widzę, jak Vicky udaje wymioty, i chichoczę pod nosem. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby zobaczyła, jak bardzo potrafimy się całować.
– Sorki, Megan, że ci nie otworzyłem. Nie mogłem zdecydować się, co na siebie włożyć – stwierdza Sam z błyskiem w oczach, a ja sama nie wiem, czy żartuje, czy nie. Nie zamierzam oczywiście dać po sobie tego znać. Wolę patrzeć na jego uroczy, lewy dołeczek. Uwielbiam jego uśmiech. – Vicky cię już zamęczyła czy jeszcze nie?
– Ja nikogo nie zamęczam! – oburza się jego siostra, przypominając mi o swoim istnieniu. Niby jest głośna i nam przeszkadza, ale wcale nie jestem na nią zła. Ma w sobie coś słodkiego i nie chodzi tylko o jej warkoczyki i różową sukienkę. – Oprócz ciebie. Bo jesteś niemiły.
– Jasne, a ty to aniołek. – Śmieje się Sam i odchodzi ode mnie, by poczochrać ją po włosach.
Vicky od razu odbiega i... wpada na swoją mamę, która wchodzi do aneksu z Garfieldem na rękach. Obie głośno piszczą, a wtóruje im miauczenie Garfielda. Na widok rozbawionego spojrzenia taty Sama stojącego za swoją żoną parskam pod nosem. Sam, który obejmuje mnie ramieniem, również trzęsie się ze śmiechu.
– Całe życie z wariatami – mruczy pod nosem Mary i spogląda na mnie. – Nie dziwię się, jak uciekniesz stąd jeszcze przed kolacją.
– Absolutnie nie, jest świetnie – odpowiadam szczerze i chcąc nie chcąc, przypominam sobie atmosferę, która panowała w moim dawnym domu, a właściwie mieszkaniu, kiedy żył tata. Czuję ciepło i bezpieczeństwo, dokładnie tak jak wtedy. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś poczuję je z taką mocą.
Czując w oczach zbierające się łzy, zaciskam mocniej dłoń na pasku od torebki.
– Jeśli chcesz uciekać, to po pieczeni – zwraca się do mnie Frantisek. – Wcześniej się nie opłaca, to najlepsza pieczeń z kaczki, jaką można zjeść na całej Florydzie.
– Zdecydowanie! – wołają zgodnie Vicky i Sam. Wszyscy ponownie się śmieją.
– Dobra, siadajcie do stołu, bo wszystko zaraz wystygnie i będziecie jeść zimne. No już, już.
– Może pomogę? – proponuję Mary, ale ta tylko macha na mnie ręką.
– Siadaj, jesteś gościem – stwierdza krótko i idzie do kuchni.
– Nie masz szans tego wygrać – mruczy mi do ucha Sam, a ja mam ochotę, by pochylił się bardziej i mnie pocałował. Wiem jednak, że widownia nie jest mi do tego potrzebna.
A ja całkiem lubię tę widownię, więc wcale nie chcę od nich jeszcze uciekać.
Wraz z Frantiskiem i Vicky siadamy na swoich miejscach. Korzystając z tego, że dziewczynka opowiada tacie o wizycie u dziadków, po cichu zwracam się do Sama:
– Chyba już wiem, co miałeś na myśli, mówiąc, że bywa tutaj bardzo głośno. – Doskonale pamiętam, że chłopak użył słowa „wariatkowo", ale nie chcę, by jego ojcu zrobiło się przykro, jeśli niechcący by mnie usłyszał.
– Tu zdecydowanie częściej jest właśnie tak jak teraz – odpowiada Sam. – Jak jest Vicky, to prawie cały czas. No chyba że gramy w Scrabble. Wtedy nawet ona i Garfield dobrze się zachowują. – Ostanie słowa mówi głośniej, zupełnie jakby chciał, by siostra go usłyszała.
– Ja zawsze się dobrze zachowuję. Tato, powiedz mu!
– Oczywiście, oboje jesteście aniołkami – odpowiada niby poważnym tonem Frantisek, a ja nie potrafiąc się powstrzymać, parskam śmiechem. Vicky zaczyna robić zabawne miny, przez co nie potrafię się uspokoić, a kiedy dołącza do niej Sam, ze śmiechu zaczyna boleć mnie brzuch.
– Dajcie biednej dziewczynie spokój – ratuje mnie Mary, która wraca do jadalni z półmiskiem, na którym dostrzegam legendarną kaczkę. Jednak wygląd to nic w porównaniu z jej obezwładniającym zapachem. – Chcecie ją wykończyć?
– Absolutnie nie – stwierdza Sam i obejmuje mnie ramieniem. – Ale nie mogę pozwolić, by Vicky ze mą wygrała.
– Tato! – woła dziewczynka, ale widać, że ani ona, ani jej brat nie są na siebie źli.
Przed oczami przemyka mi młodsza wersja mnie samej i Roya.
– Nie smuć się, Megan. Jeśli on cię źle przytula, to ja mogę – mówi do mnie Vicky, a ja uświadamiam sobie, że zagapiłam się w miskę ziemniaków przyniesionych przed chwilą przez Mary.
– Jestem pewna, że jesteś w tym bardzo dobra – zwracam się do niej z uśmiechem.
Kolejne minuty spędzają nam w radosnej atmosferze. Opowiadam rodzinie Sama o mojej drużynie i różnych sukcesach, jak i wpadkach mojej drużyny. O tym ostatnim na ogół nie lubię nawet myśleć, ale teraz traktuję to jako anegdotki. Następnie rozmowa przechodzi płynnie na opowieści rodziców Sama z ich młodości, a potem na ich liczne podróże po całym świecie, w tym najbardziej interesującej mnie Europie.
– Już prawie w pół do dziewiątej – zauważa Sam, gdy kończymy swoje desery, na które składają się przepyszne czekoladowe ciasto i owoce. Będę musiała pobiegać jutro przed szkołą, ale mówi się trudno. Było warto. – Musimy spadać z Megan na górę, omówić do końca choreografie.
– Ach, ten młodzieżowy slang, teraz to nazywacie choreografiami? –
– Frank, daj im spokój...
– Pewnie będą się całować, ble!
– Naprawdę będziemy to omawiać, we wtorek mamy spotkanie z trenerem drużyny i naszą opiekunką – próbuję się wtrącić pomiędzy przekrzykujących się Ratkovskych, ale nie jestem pewna, czy ktoś mnie słyszy
– Chodź, oni mogą tak godzinami – stwierdza Sam, ale w jego głosie ani mimice nie dostrzegam złości. Ze zdziwieniem uświadamiam sobie, że sama jestem od niej... jakby uwolniona.
To dziwne, wolę o tym nie myśleć. Nie mam na to czasu.
Jak na komendę ja i Sam wstajemy i odchodzimy od stołu. Za nami niczym cień podąża Garfield.
– Chyba dziś wybrał nasze towarzystwo – stwierdza chłopak, gdy wchodzimy do pokoju, a kot przebiega pomiędzy naszymi nogami i wskakuje na łóżko. – Możesz czuć cię zaszczycona. Prawdziwy władca tego domu w pełni cię akceptuje. I nic dziwnego. – Sam patrzy na mnie ciepło, a ja, jakby przyciągana magnesem, zamykam za nami drzwi i przybliżam się do niego.
– Nic dziwnego? – szepczę, a on zamiast odpowiedzieć, obejmuje mnie w talii i całuje tak, jak marzyłam, odkąd go dzisiaj zobaczyłam.
Początkowo to delikatna pieszczota, która szybko przemienia się w walkę o dominację naszych języków. Zarzucam ręce za jego szyję, a on przyciska mnie do siebie jeszcze mocniej. Robi mi się coraz bardziej gorąco, a nie mogę już niczego zdjąć, ponieważ jestem tylko w koronkowej bluzce z krótkim rękawem.
– Dopiero teraz czuję, że się z tobą prawidłowo przywitałem. Pewnie cię zmęczyli, wybacz, ale nie dałoby rady wcześniej się wyr...
– Nie, nie zmęczyli mnie, serio. Twoja rodzina jest świetna – odpowiadam szczerze. – Zarówno gdy są głośno przy kolacji, jak i wtedy gry tak na poważnie i w pełnej ciszy grają w Scrabble. Masz duże szczęście... No po prostu są świetni – powtarzam i tym razem to ja go całuję, aby nie przyszło mu do głowy wypytywanie mnie o moich bliskich. Ten wieczór jest zbyt dobry, żeby go zniszczyć. Czy to trudnymi rozmowami, czy przemyśleniami, co ja właściwie wyprawiam.
Sam obdarza mnie kolejnym uśmiechem, a ja mam wrażenie, że zaraz upadnę.
– Chodź. – Ciągnie w kierunku łóżka, na które opadamy tak gwałtownie, że Garfieldowi ledwo udaje się umknąć na poduszkę właściciela. – Ups, sorki.
– A można by pomyśleć, że kochasz własnego kota.
– Garflield to mały terrorysta... – stwierdza Sam, a kot jęczy przeraźliwie i macha łapką. – No już, już, żartowałem przecież.
Garfield uspokaja się i mości się wygodnie na poduszce, a ja chichoczę pod nosem. Ostatnio robię to coraz częściej, i to nie ironicznie. Mam nadzieję, że w szkole będę w stanie nad tym zapanować. Ale pewnie tak, w końcu tam nie będzie rodziny Sama, a z samym Samem najbardziej i tak lubię się całować.
Choć właściwie rozmowa z nim też jest całkiem okej. Albo przytulanie się, tak jak teraz.
– Może obejrzymy jakiś film? – proponuję, choć doskonale wiem, że prócz choreografii mam z nim do omówienia coś jeszcze. Nie mam jednak pojęcia, w jaki sposób zacząć ten temat, żeby nie brzmiało to dziwnie ani sztucznie. Przecież nie mogę sobie narobić więcej problemów.
Dlatego może najlepiej najpierw się rozerwać, nawet jeśli jest już późno.
– Pewnie, choreografię możemy omówić jutro – odpowiada, podnosi się na kolanach i sięga po leżący na biurku laptop. – Na co masz ochotę? Skoro wczoraj byłaś w kinie na komedii, to może jakiś thriller?
– Nie byłam wczoraj w kinie – wyznaję, zanim zdążę to przemyśleć.
Sam patrzy na mnie zaskoczony, a ja nie wiem, gdzie podziać wzrok.
– Czemu?
Mogłabym go okłamać, tak samo jak dziewczyny, i powiedzieć, że musiałam spotkać się z rodziną ojca. Tak byłoby najłatwiej i najrozsądniej. Ale coś w jego spojrzeniu, a może ciepłym dotyku jego dłoni na mojej sprawia, że nie potrafię go oszukać. Nie jego. On jest zbyt dobrym człowiekiem, żeby tak po prostu...
– Byłam u mojej koleżanki. Musiałam z czymś jej pomóc. To dość... to jej prywatna sprawa, nie powinnam o tym opowiadać.
– Och... Okej. Mam nadzieję, że to nic poważnego.
– Właściwie to dość poważne... ale, powiedzmy, pod kontrolą. – Uśmiecham się słabo, a moje ręce zaczynają się mocniej pocić, mimo że byłam szczera. Od dawna wiem jednak, że prawda nie zawsze jest przyjemna. Zachciało mi się być prawdomówną, to teraz mam za swoje. – Byłabym wdzięczna, jakbyś nie wydał mnie przed dziewczynami. Prawdę mówiąc, to okłamałam je i powiedziałam, że byłam na spotkaniu rodzinnym. Wiem, że by mnie wypytywały i...
– Nie martw się, twój sekret jest ze mną bezpieczny. Cieszę się, że mi ufasz i powiedziałaś mi prawdę. – Sam obdarza mnie swoim najpiękniejszym uśmiechem, tym z dołeczkiem, i delikatnie całuje mój policzek. – Zawsze możesz się mi wygadać.
Czuję, jak w gardle narasta mi jakaś gula, ale to wcale nie jest nieprzyjemne uczucie. Podobne odczuwam na widok zachodu słońca nad oceanem.
Czy to może wzruszenie?
– Zimno ci? Trzęsiesz się. – W oczach Sama widzę troskę i czuję się nieco lepiej. Przy nim wszystko jest takie... łatwiejsze. Jakbym znalazła się w miejscu, w którym nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
– Nie... Nie, jest w porządku – zapewniam szybko, a moje serce zaczyna bić coraz mocniej. Nie wiem, jak się uspokoić. Może lepiej będzie mieć to już za sobą? Raz kozie śmierć. – W końcu spędzam czas u mojego chłopaka i będziemy oglądać razem film – stwierdzam najbardziej obojętnym tonem, na jaki mnie stać. Zupełnie jakbym mówiła o pogodzie.
Sam obdarza mnie jeszcze szerszym uśmiechem i przyciska touchpad, a ekran rozjaśnia się na jasno.
– Dokładnie. To teraz pytanie tylko jaki. Jeśli thriller, to ściągnąłem ostatnio „Wyspę tajemnic", podobno jest świetny. Z Leonardo DiCaprio.
Sam mówi coś dalej, ale ja nie jestem w stanie się skupić. Czy on w ogóle usłyszał, że nazwałam go swoim chłopakiem? Jego szeroki uśmiech świadczyłby o tym, że tak, ale brak jakiejkolwiek reakcji słownej wręcz przeciwnie. O co tutaj, do cholery, chodzi? Muszę mieć pewność, że ma taki sam stosunek do tej relacji jak moja. Przecież nie mogę rozpowiadać ludziom, że to mój chłopak, jeśli on tak nie uważa!
Choć, umówmy się, to niemożliwe.
Podbudowana tą myślą odchrząkuję i najpewniejszym tonem, jaki jestem z siebie wydobyć, stwierdzam:
– Tak, obejrzymy ten film, też słyszałam, że jest świetny. Mój chłopak ma świetny gust.
– Dlaczego mówisz o mnie w trzeciej osobie? – pyta rozbawiony i patrzy na mnie z zaciekawieniem. – Przecież cały czas tu jestem.
Zmieszana odwracam wzrok. Na szczęście w tym samym czasie Garflield przemieszcza się z poduszki na moje kolana, dzięki czemu zaczynam go głaskać i nie muszę od razu odpowiadać. Ten kot to faktycznie mój sprzymierzeniec.
– Ach, tak jakoś. No wiesz, ty jesteś moim chłopakiem, ja twoją dziewczyną. Miałam tak jakoś ochotę to podkreślić. – Patrzę na Sama zalotnie, choć jednocześnie mam ochotę schować się pod ziemię. Mogłam rozegrać to lepiej.
– Aha... Och, rozumiem! – Ku mojemu zdziwieniu Sam klepie się w czoło i parska śmiechem.
Wiercę się zaniepokojona. Co on wyprawia?
– Nie pomyślałem, że wy, dziewczyny, inaczej na to patrzycie – mówi, a ja wciąż patrzę na niego podejrzliwie. Moje serce, o ile to możliwe, bije jeszcze szybciej. – Lubicie mówić o uczuciach, obchodzić rocznice i takie tam. Jeśli chcesz, możemy ustalić datę. Impreza to chyba trochę za szybko...
Gapię się na niego z szeroko otwartymi oczami. Czy on próbuje mi wmówić, że...
– Chwila, to według od ciebie od kiedy jesteśmy razem? – pytam, ledwo pamiętając o oddychaniu. Przed zemdleniem broni mnie chyba tylko głaskanie Garfielda.
– No... nie wiem dokładnie. Od wtorku, środy? Cały czas spędzamy w szkole razem. Dla mnie to było oczywiste, że jesteśmy parą. – Sam wzrusza ramionami i spogląda gdzieś w bok. Po raz pierwszy widzę go tak zmieszanego i robi mi się tak jakoś... ciepło na sercu. Czy w herbacie, którą dała nam Mary, mógł być jakiś alkohol? – Mam nadzieję, że nie jesteś zła, że cię nie spytałem czy coś?
– Nie, jasne, że nie – odpowiadam po chwili zawahania. Być może powinnam być na niego zła i dobitnie pokazać mu, co myślę o jego zachowaniu, ale nie mam na to siły. A ponadto w ogóle nie czuję złości, tylko zdziwienie. I ciepło. Ciepło nie opuszcza mnie, odkąd weszłam do tego domu, i to zaskakująco przyjemne uczucie. – Masz rację, to przecież jest oczywiste, że jesteśmy parą.
Uśmiecham się do Sama niepewnie, a on odwzajemnia ten gest, po czym przyciąga mnie do siebie i całuje, a ja mam wrażenie, że ciepło rozlewa się po całym moim ciele z jeszcze większą mocą. Na dodatek mam wrażenie, że tak właśnie powinno być, więc wcale nie czuję się z tego powodu dziwnie.
Dobrze, że nie mam czasu tego analizować, gdyż nasz pocałunek staje się coraz mocniejszy i kompletnie się w nim zatracam.
***
Przed Wami kolejny rozdział, znów długi, ale mam nadzieję, że daliście radę. Jestem ciekawa, co o nim myślicie, podobnie jak o przedstawionych w nim dwóch domach. Jak widać, przez tarczę Megan zaczynają się przebijać bardziej pozytywne emocje... Czy pozwoli na to na dłuższą metę? Co sądzicie o Vernonie i Samie na tę chwilę?
Jak zwykle będę wdzięczna za wszelkie uwagi, spostrzeżenia i opinie. Kolejny rozdział pojawi się w następny weekend. Tymczasem pozdrawiam i do zobaczenia :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top