Rozdział dziewiętnasty

– Pokłóciłaś się nie tylko z dziewczynami, ale i z Samem?

Unoszę głowę znad podręcznika do historii i sfrustrowana spoglądam na intruza. To Ivy Clarkson. W jej ciemnych oczach widnieje ciekawość i coś jeszcze, jakiś dziwny błysk.

Pewnie w głębi duszy cieszy się z moich problemów. Ja na jej miejscu z pewnością bym się cieszyła – w końcu niecodziennie zajmujesz wyraźnie pierwszą pozycję w grupie tylko dlatego, że twoja cicha rywalka sama ci ją oddała, bo posprzeczała się z częścią paczki.

I dlatego tym bardziej wkurza mnie, że muszę trzymać się z nią z Ashley, aby utrzymać swoją pozycję. W końcu teraz obie chodzą z najbardziej popularnymi i gorącymi chłopakami w szkole. Osobiście uważam, że Sam jest znacznie bardziej atrakcyjny niż Paul albo Otto, ale po pierwsze z jakiegoś powodu siatkarze nie są tak lubiani jak futboliści, a po drugie od trzech dni nie zamieniłam z nim ani jednego słowa i nie mam pojęcia, jak obecnie wygląda nasza relacja.

I czy w ogóle wygląda.

Na samą myśl coś ściska mnie w gardle i czuję, jakbym traciła grunt pod nogami. Wiem, że to panika, nie zamierzam się oszukiwać. To samo czułam wczoraj i przedwczoraj. Nie pozwalam jednak, by moja rozmówczyni zauważyła, że coś jest nie tak. Nikt w szkole nie wie o moich problemach z Samem i tak ma pozostać.

Ukradkiem wbijam paznokcie w lewe udo, aby przekierować myśli na ból fizyczny, po czym spoglądam na Ivy i uśmiecham się do niej półgębkiem.

– Nie pokłóciłam się z Samem. – Zamykam książkę i odkładam ją ławkę tak, żeby Clarkson musiała ją podnieść, jeśli chciałaby usiąść obok mnie. – To, że nie łazimy ze sobą non stop, nie oznacza, że się pokłóciliśmy, tylko że cenimy nawzajem siebie i swój czas. Oboje mamy teraz mnóstwo roboty...

Uświadamiając sobie, że „tylko winny się tłumaczy", milknę i przeczesuję nerwowo spadającą grzywkę. Za wszelką cenę muszę skupić się na rozmowie i nie dać wytrącić się Ivy z równowagi.

– Możesz mi powiedzieć, szczególnie jeśli teraz nie gadasz z Nelly. – Ivy przesuwa mój podręcznik niemal na skraj ławki i daje radę usiąść pomiędzy nim a mną. W jej głosie ani mimice nie dostrzegam fałszu, ale zbyt dobrze ją znam. To niemożliwe, żeby chciała pomóc z dobroci serca. – A ja mam doświadczenie w związkach – dodaje z pewnością, co uświadamia mi, że jeszcze nie straciłam do końca swojego instynktu.

Z trudem powstrzymuję się od wywrócenia oczami. Ivy ma niecałe siedemnaście lat i doświadczenie w dłuższym związku z jednym, jedynym kolesiem, który jest zapatrzony w nią jak w obrazek. Mogłabym ją wyśmiać, ale nie mam ochoty. Im szybciej skończę tę rozmowę, tym lepiej. Może nawet zdążę przed dzwonkiem napisać do Sharon z pytaniem, jak się czuje?

Miałyśmy spotkać się wczoraj wieczorem, ale Wallace się rozchorowała. Próbowałyśmy wczoraj pogadać przez telefon, ale jej głos brzmiał jak jakiegoś starego pijaka. Nie mogłam wygadać się jej w takim stopniu, w jakim bym chciała, i serio tego żałuję.

– Nie, dzięki – odpowiadam chłodno, nie obrzucając Ivy spojrzeniem. – U mnie i u Sama wszystko jak w najlepszym porządku. Właściwie to wręcz przeciwnie... – mówię pod wpływem impulsu, ale gryzę się w język.

Nie powinnam kłamać aż tak bardzo. To nie byłoby w porządku wobec Rakovsky'ego, nawet jeśli obecnie ten traktuje mnie jak powietrze. Choć nie, to nie do końca prawda. Kilka razy przyłapałam go na tym, że się na mnie gapi. Wiem, bo sama uważnie go obserwuję.

Bezsilność jak zwykle doprowadza mnie do obłędu.

– Wręcz przeciwnie? – dopytuje tymczasem niezdrowo zainteresowana Ivy. Czyżby zamieniła się ciałami ze swoją psiapsi Ashley? – Powiedział, że cię kocha? No wiesz, skoro od pewnego czasu otwarcie mówi kolegom, że jest w tobie zakochany?

Przez chwilę patrzę na nią jak na kosmitkę. Czy to możliwe, że zapytała o coś takiego? Może zaczynam wariować? Byłam pewna, że Clarkson prędzej będzie bawić się w Ash i zapyta o moje życie seksualne, ale nie o coś takiego! Ivy nigdy nam nie wyznała, że kocha Paula, choć słyszałam ze dwa razy, jak mówi to jemu, i vice versa. O co jej chodzi?

I, co ważniejsze, czy to prawda, że Sam powiedział kolegom, że jest we mnie zakochany? Mnie nic takiego nie powiedział, nawet jeśli miałam wrażenie, że może czuć coś więcej niż tylko zauroczenie.

Jeśli to prawda, to jestem jeszcze większą suką, niż...

Nie. To niemożliwe. Ivy pewnie kłamie, tylko po co? Co ona, do kurwy nędzy, kombinuje?! I co mam z tym fantem zrobić? Jak zareagować?!

Moje ręce pocą się coraz mocniej, a serce bije coraz szybciej. Zanim zdążę pomyśleć, z moich ust wydobywają się słowa, nad którymi nie mam żadnej kontroli i które brzmią, jakby należały do Eve, są tak piskliwe:

– Powiem tyle, Sam w łóżku, i poza nim, to totalny ogień!

– O wow, serio? Super! Szkoda, że nie ma z nami Ashley, padłaby z wrażenia. Ha, może nie mówmy jej od razu, co? – W oczach Ivy dostrzegam złośliwy błysk, coś, co w tamtym roku widywałam w nich bardzo często i co dobrze rozumiałam. – Niech się dziewczyna jeszcze pozastanawia, czy ty i Sam ze sobą spaliście, czy nie. Koniecznie musisz opowiedzieć mi więcej. Może pójdziemy w sobotę na SPA?

– Wyjeżdżam na weekend do cioci, mówiłam ci – odpowiadam pospiesznie i przymykam oczy, aby odetchnąć. Do czego to doszło, że z ulgą używam wizytę w Lakeland jako wymówki do CZEGOKOLWIEK?! Świat naprawdę staje na głowie.

– Ach, no tak, faktycznie. No nic. Odbijemy sobie w przyszłym tygodniu. – Dawno nie widziałam Ivy tak podekscytowanej czymkolwiek innym niż Paulem albo swoim telefonem. – A może nawet pogodzisz się z...

– Nie mam zamiaru się godzić z Nelly ani Kate, dopóki przyjaźnią się z tą zołzą, Holly – wypowiadam zdanie, które mogłabym nazwać swoją obecną mantrą, tak często powtórzyłam je w ciągu ostatnich dni. – Cholerne zdrajczynie.

Ivy ani Ashley nie znają oczywiście całej prawdy na temat przyczyny tej kłótni. Mimo że nadal trzymają się z Nelly i Kate – choć ku mojej uciesze znacznie mniej niż ze mną – to wątpię, by poznały brakujące szczegóły od nich. I bardzo dobrze. Zależy mi na tym, by obie a szczególnie Clarkson, uważały je za bezczelne zdrajczynie i na razie chyba tak jest.

Ivy nie zdąży odpowiedzieć, gdyż rozbrzmiewa dzwonek informujący o kolejnej lekcji. Mimo to nie czuję takiej ulgi, jakiej oczekiwałam. Perspektywa lunchu, na którym będę katowała się widokiem ignorującego mnie Sama, treningu z Holly i Nelly, aż w końcu wyjazdu do Lakeland i konieczności przebywania z Florence i Royem przez cały pieprzony weekend skutecznie psują jakiekolwiek zalążki lepszego nastroju.

Czasem chciałabym uciec na drugi koniec Ziemi.

***

– Tak się cieszę, że jedziemy razem do Nathalie! – woła mama tak głośno, że aż się krzywię. Nie wiem, jakie dokładnie nowe leki zaaplikowała jej psychiatra, ale od kilku dni mama nie tylko więcej je, ale stała się wręcz nieznośnie szczęśliwa.

Albo po prostu to ja mam wszystkiego dosyć.

Tuż po treningu, podczas którego Nelly i Holly wkurzyły mnie jak nigdy, podważając dosłownie każdą moją decyzję, myślałam, że kogoś uduszę. Gdyby nie pozostałe dziewczyny, a szczególnie Natasza, no i oczywiście ślepo zapatrzona we mnie pani Affleck, to chyba coś bym im zrobiła. Sytuacji wcale nie poprawiał fakt, że na drugiej połowie boiska siatkarze mieli nieplanowany wcześniej trening, więc przez dobre pół godziny musiałam próbować nie gapić się na ćwiczącego w samych szortach Sama.

Oto definicja prawdziwych tortur.

Na końcu zajęć byłam tak zdesperowana, że prawie poszłam za radą Sharon, żeby po prostu „wyciągnąć rękę na zgodę". Ale stchórzyłam, kurwa, po prostu stchórzyłam. Stałam jak kołek i nie mogłam się ruszyć, a potem Sam zniknął z kolegami w szatni. Nawet nie wiem, czy mnie zauważył. Tym razem nie poczułam ani nie dostrzegłam, by na mnie patrzył.

Nawet teraz na samą myśl coś kłuje mnie w sercu.

Tyle że to nie w moim stylu. W tym przypadku godzenie się oznaczałoby przeprosiny, a to z kolei przyznanie się do winy, a ja nie przyznaję się do słabości, Po prostu nie. Ale nawet jeślibym chciała, to... nie potrafię. A wiem, że tym razem powinnam. To ja zawiniłam. To ja potraktowałam go jak gówno, a on na to nie zasłużył.

Jakaś część mnie pragnie, by to Sam do mnie podszedł. By wziął mnie w ramiona, jak gdyby nigdy nic, i żeby było jak dawniej, tak po prostu. Ale życie to nie bajka. Wiem, że Sam tego nie zrobi i wcale się nie dziwię. Na dobrą sprawę on może nie chcieć mnie już znać...

Dobrze, że przynajmniej z Sharon jestem pogodzona.

– Meg, cieszysz się, prawda? – Słyszę nieco podniesiony głos mojej mamy.

Zdezorientowana rozglądam się dokoła. Wciąż siedzę na tylnym siedzeniu lexusa Vernona i wciąż jedziemy w kierunku Lakeland.

Niech to szlag.

– Z czego? – pytam, nawet nie próbując ukrywać ogarniającej mnie rezygnacji, Mama i tak jej nie zauważy, a nawet jeśli, to nie zapyta, co się stało. Już prędzej Vernon by to zrobił. Nie żebym chciała.

Wiem tyle – jeśli Florence będzie się dzisiaj do mnie przywalać, to po prostu sobie pójdę. Nie wykrzeszę w sobie energii, żeby odgryźć się tej suce. Jedyne, na co mam siłę, to zwinąć się w kłębek i udawać, że nie istnieję.

– Że zobaczysz Roya – mówi mama. – Tak dawno się nie widzieliście... Na pewno się zmienił.

– Tak, pewnie tak – mamroczę pod nosem i zaciskam ręce w pięści.

Nie mam siły myśleć o Royu. Moja mama do dziś nie wie, dlaczego dokładnie straciłam z nim kontakt. W tamtym czasie wciąż przebywała w szpitalu psychiatrycznym, choć było z nią już dużo lepiej.

– Może włączę płytę jazzową? – wtrąca się niespodziewanie Vernon.

– Tak, poproszę – odpowiadam, zanim mama zdąży zabrać głos i poprosić zapewne o znacznie bardziej żywiołową muzykę.

Kątem oka w wewnętrznym lusterku dostrzegam na twarzy ojczyma lekki uśmiech.

Ciężar na moich barkach nieco się zmniejsza. Zamykam oczy i udaję, że drzemię.

***

Gdy po przebiciu się przez korki podjeżdżamy pod dom cioci, jest już zupełnie ciemno, a cichą ulicę rozświetlają jedynie latarnie. Jasnobeżowy, jednopiętrowy dom z czerwoną dachówką i starannie przystrzyżonym trawnikiem wygląda dokładnie tak samo, jak go zapamiętałam. Nawet zielony citroen ciotki jest tak samo krzywo zaparkowany jak wtedy, gdy tu mieszkałam. Mimo że Nathalie mogłaby zostawiać samochód w garażu, nigdy tego nie robiła, twierdząc, że nie chce tracić rano niepotrzebnie czasu. Wraz z Royem sądziliśmy, że to tylko wymówka na nie najlepsze umiejętności parkowania Nathalie.

Vernon płynnie wjeżdża na krawężnik i hamuje, po czym wyłącza silnik. Przymykam oczy i marzę, żeby zatrzymać czas. Tak bardzo nie chcę wychodzić na zewnątrz. Tak bardzo nie chcę ich zobaczyć...

A potem drzwi wejściowe otwierają się i widzę w nich ciocię. Wygląda dokładnie tak, jak zapamiętałam. Włosy, tym razem pofarbowane na fioletowo, ma upięte na czubku głowy w niedbały kok. Ubrana jest w swoją ulubioną sukienkę w łaty, z których chyba każda ma inny kolor. Na nogach Nathalie znajdują się szare, poszarpane rajstopy, a na przedramionach jakieś trzydzieści różnych bransoletek. Gdyby założyła tiarę, wyglądałaby jak czarownica.

A może ona i tak ma zdolności magiczne?

Bo niby jak inaczej wytłumaczyć fakt, że na jej widok gwałtownie przyciskam klamkę i wypadam na zewnątrz tylko po to, by jak najszybciej wpaść w jej ramiona? Jestem szybsza nawet niż mama, która dopiero wychodzi z samochodu. Ciocia odwzajemnia uścisk i dopiero po przyciśnięciu twarzy do jej ramienia uświadamiam sobie, że płaczę.

I... zaczynam płakać jeszcze mocniej. Po raz pierwszy od chwili, gdy Marco Belloni złamał mi serce, płaczę przy ludziach.

– Och, kochanie. – Ciocia głaszcze mnie uspokajająco po plecach. – Dobrze, że przyjechałaś.

– Tak – udaje mi się wyszeptać zdławionym głosem. To nie jest kłamstwo. Nawet nie wiedziałam, że tak bardzo za nią tęskniłam. Wiele jej zawdzięczam.

Problem polega na tym, że Nathalie Shine jest nie tylko aniołem w ludzkiej skórze, ale również matką Florence, najgorszej kreatury, jaka chodziła po Ziemi, i wcale nie lepszego Roya. Chyba ktoś musiał podmienić jej dzieci w szpitalu, bo przecież wujek też był serdeczną osobą.

Rozbawiona tą myślą, powoli przestaję płakać i uświadamiam sobie, że tuż za mną stoją mama i Vernon. Odsuwam się, żeby przywitali się z Nathalie. Unikam ich spojrzeń, choć mam wrażenie, że szczególnie ojczym bacznie mi się przygląda. Niedobrze. Nie powinnam była robić tej szopki na jego oczach.

A tym bardziej Florence. Florence, która – jak dopiero zauważam – stoi w progu domu i patrzy prosto na mnie. Mimo że dzieli nas kilkanaście jardów, jestem pewna, że w jej oczach widzę pogardę.

Zawsze tak na mnie patrzyła. Z góry. Jak na jakiegoś robaka.

Zaciskam ręce w pięści. Bezsilność, którą odczuwałam w samochodzie, zniknęła bezpowrotnie, powróciła zaś moja siła i chęć walki o swoje. Być może to dzięki Nahalie, a być może dzięki temu, że nikt, a już na pewno nie Florence, nie ma prawa mnie traktować w taki sposób.

Cofam się do bagażnika, wyciągam swoją torbę i z wysoko podniesioną głową kieruję się prosto na ubraną w różowy szlafrok Florence. Wzrok skupiam nad czubkiem jej głowy. Nie spowalniam kroku nawet wtedy, gdy zaczynam wchodzić po schodach.

Kuzynka z taką miną, jakby zaraz miała się wyrzygać, przesuwa się i robi mi miejsce. Mam ochotę zacząć tańczyć kankana, ale nawet nie mrugam. Nie chcę jej pokazać własnej satysfakcji. Niech sądzi, że nie posiadam żadnych uczuć.

Mijam ją, odkładam torbę na podłogę i powoli zdejmuję buty.

– Nawet się nie przywitasz? – mruczy pod nosem.

Mam ochotę przybić samej sobie piątkę. Florence Shine odezwała się do mnie jako pierwsza! Choć tak naprawdę mam to gdzieś. Ona nie jest warta mojej uwagi.

– Jakbym miała z kim, tobym się przywitała – odpowiadam, wciąż odwrócona do niej plecami. Specjalnie przedłużam odwieszanie ramoneski.

– To mój dom, gówniaro! – warczy Florence, która ledwo co skończyła osiemnaście lat i która najwyraźniej wcale nie jest tak dorosła, za jaką chciałaby uchodzić.

Jak na razie to ja radzę sobie lepiej w tej rozgrywce. I tak pozostanie do końca tego wyjazdu.

– To dom twojej mamy, a mojej cioci, i to ona mnie tutaj zaprosiła. – Odwracam się do Florence i ku własnej uciesze widzę na jej twarzy rumieniec złości. Nie cieszy mnie natomiast to, że dziewczyna wciąż jest piękna, i to zupełnie w inny sposób niż ja. Z jasną cerą, czarnymi jak węgiel oczami i zielonymi oczami wygląda jak Królewna Śnieżka. – Swoją drogą, miło witasz gości.

– Nie jesteś moim gościem, jak sama zauważyłaś – odpowiada szybko, lecz zanim zdąży coś dodać, przerywają nam wchodzący do środka mama, Nathalie i Vernon.

Florence przesyła mi spojrzenie godne bazyliszka, a ja nie pozostaję jej dłużna. To chore, ale w jakiś dziwny sposób jestem jej wdzięczna, bo to dzięki niej uświadomiłam sobie, że nie utraciłam zdolności do pokazywania innym, gdzie jest ich miejsce. Może ten weekend wcale nie będzie taki zły?

– Ktoś oprócz nas już jest? – pyta tymczasem mama.

– Nie – odpowiada Nathalie. – Roy będzie jutro po południu, a reszta gości przyjeżdża w niedzielę.

Ciocia mówi coś dalej, ale nie jestem w stanie jej słuchać. Mam wrażenie, że serce podskoczyło mi do gardła i wcale nie zamierza wracać na miejsce.

Roy. Jak mogłam o nim zapomnieć?

Ten weekend nie może być dobry. W przeciwieństwie do Florence nie będę w stanie go celowo zranić, nawet jeśli w jakiś sposób zasługuje na to jeszcze bardziej niż jego żmijowata siostra. W końcu ona nigdy nie udawała, że mnie lubi i nigdy nie złamała mi serca.

A Roy zrobił to chyba jeszcze gorzej niż Marco. W końcu Marco nigdy tak naprawdę nie kochałam, jedynie byłam w nim zakochana. Roya natomiast przez lata traktowałam jak starszego brata i najlepszego przyjaciela w jednym.

Jak się okazało, do czasu.

***

Jak widać, Megan nie radzi sobie dobrze w szkole ani nie pogodziła się z Samem, a teraz jeszcze czeka ją weekend u cioci. Jak myślicie, jak przetrwa ten czas i spotkanie z Royem? Będzie się działo, tyle mogę zagwarantować :D Jak zwykle czekam na Wasze przemyślenia, uwagi, spostrzeżenia i teorie. Mega się cieszę, że jest Was tutaj coraz więcej. Pozdrawiam i do zobaczenia w marcu, po moim kilkudniowym wyjeździe do Norwegii!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top