Rozdział czterdziesty trzeci
– To jest mała Iskierka? Ale słodziak! – krzyczy mi Eve do ucha. – Miałaś ją już, gdy była źrebakiem?
– Nie, Vernon kupił ją, gdy była już zajeżdżona i przystosowana do klasycznego stylu jazdy. Obecnie jest dokładnie w twoim wieku.
– Super, że poprzedni właściciele dali wam jej zdjęcia, gdy była mała. A ten koń?
– To Piorun, jeździłaś na nim.
– No tak, derka podobna, ale trudno uwierzyć, że był kiedyś taki mały!
– Ty też byłaś. Na początku byłaś taką malutką komóreczką. – Pokazuję minimalną szparę między kciukiem a palcem wskazującym.
– Ginekologii się jeszcze nie uczyłam, to ci dokładnie nie powiem, ale ty byłaś równie mała, co ja!
– A czego już się uczyłaś? – pytam, choć nieco obawiam się odpowiedzi. Podejrzewam, że Eve zaraz się rozgada, więc poprawiam poduszkę za plecami, żeby było mi wygodniej. Obie leżymy na moim łóżku przykrytym bladoróżową narzutą.
– Budowy serca i układu krwionośnego. Już przerobiłam materiał licealny, ale niestety przez szkołę nie mogę uczyć się biologii tyle, co bym chciała. Męczą mnie z matmy. – Markotniej na ułamek sekundy, a potem jej oczy znów rozbłyskają charakterystycznym blaskiem. Zupełnie nie widać, że w zeszłym miesiącu przeszła poważną operację. – Ale i tak się cieszę, że wróciłam do szkoły! Wreszcie mogę gadać ze wszystkimi w cztery oczy, a nie tylko przez SM, głosówki i telefon. No i zaczęłam już ćwiczyć, na razie tylko bieganie, bo mama boi się sportów zespołowych... Ale może na wiosnę uda mi się wrócić na jazdy konne, jak myślisz? Pokażesz dalej album?
Eve wbija we mnie oczekujący wzrok, a ja potrzebuję chwili, by złapać oddech. Jej entuzjazm i gadulstwo wciąż mnie zaskakują i choć obecnie nazwałabym swój nastrój „wyrównanym", zgodnie z nomenklaturą doktor Clarkson i mojej terapeutki, to tak ogromna ilość pozytywnej energii nieco mnie przytłacza. Nie chcę jednak, aby Eve to zauważyła. To jej pierwsza wizyta w moim domu i nie mam zamiaru psuć atmosfery.
Przez kolejne minuty przeglądamy albumy oraz moje książki o koniach, a Eve zadaje mi mnóstwo pytań, choć na niektóre sama zna już odpowiedzi. Decyduję się pożyczyć jej jeden podręcznik i mój najpiękniejszy album, co nigdy mi się nie zdarzyło. Nawet Ronowi odmówiłam, bo bałam się, że może zniszczyć książkę. Eve jest bardziej roztrzepana niż on, ale jej pełen wdzięczności i szczęścia uśmiech przeważa nad moim lękiem.
– Dziewczynki, obiad! – informuje nas w pewnym momencie mama, której wejścia nie usłyszałyśmy, tak mocno wsiąknęłyśmy w świat koni i jeździectwa. – Umyjcie ręce i zejdźcie na dół.
Nie trzeba nam tego dwa razy powtarzać. Przywrócone do rzeczywistości uświadamiamy sobie, jak bardzo głodne jesteśmy. Dochodzi druga. Gdy wchodzimy jadalni, wszystko jest już gotowe. Na centralnym miejscu stołu prezentuje się pięknie zarumieniona pieczeń z indyka, a obok stoją półmiski z ziemniakami i warzywami. Moje oczy mimowolnie wilgotnieją. Jestem przekonana, że indyk jest nadziany dużą ilością mojej ukochanej żurawiny.
Tata też ją uwielbiał, a mama doskonaliła przepis co roku. Aż do jego śmierci.
To pierwszy raz od ponad trzech lat, kiedy ugotowała indyka. I to nie na Święto Dziękczynienia, bo to już za nami.
– O, indyk! – woła Eve. – Często jecie taką pieczeń nie na święto? U nas to tylko wtedy.
– Nie, to wyjątkowo. Dawno nie jedliśmy. – Mama uśmiecha się do niej ciepło. – Siadajcie, żeby nie wystygło.
– A gdzie Vernon? – Rozglądam się zdziwiona dokoła.
– Już jestem – odpowiada ojczym, wchodząc do pomieszczenia, zupełnie jakby mnie usłyszał. W ręku trzyma tajemniczą butelkę. – Szukałem w garażu soku wiśniowego mojego brata i wreszcie się udało. Dodajcie sobie do wody, ale nie za dużo, bo jest naprawdę intensywny.
– Ale super! – woła Eve. – Mój dziadek też robi takie rzeczy, choć głównie nalewki. Podobno są bardzo dobre, ale wiadomo, nigdy nie dali mi spróbować. Jestem za mała. – Nadyma śmiesznie policzki i wypuszcza powietrze. – Robi też dżemy i konfitury. Są pyszne! Przyniosę wam kiedyś.
– Niestety, żurawina, którą użyłam w farszu, jest kupiona, ale nie ma dużo cukru. Specjalnie pojechałam po nią na drugi koniec miasta – informuje mama. – Jedźcie, bo wystygnie.
Uśmiecham się pod nosem. Dokładnie tak samo pouczała mnie i tatę, kiedy zamiast jeść, zaczynaliśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym. I mimo że nie ma go tutaj fizycznie, mam wrażenie, że w jadalni jest pięć osób, a nie cztery.
I że wszyscy czują się wspaniale.
***
Kilka godzin później mam wrażenie, że znajduję się w innym świecie. Kiedy ostatecznie zgodziłam się na to wyjście, nie miałam pojęcia, że będą tu takie tłumy i że będzie tak głośno. Jak się okazuje, festiwal młodych talentów jest sporym wydarzeniem. A zespołowi Sharon i Roberta udało się do niego dostać.
Właściwie nic dziwnego. Są świetni. A poza tym zaczynają koncert za niecały kwadrans, a ja wciąż nie znalazłam swoich znajomych.
Natasza, Mark i Patrick są na miejscu od dawna. Napisali, że czekają na mnie przy budce z hot dogami, ale najwyraźniej tych jest więcej niż jedna, ponieważ tu, gdzie stoję, nie ma moich przyjaciół, tylko mnóstwo obcych ludzi, palących papierosy i nie tylko. Mdli mnie od tego zapachu, a przecież jesteśmy na dworze.
Boże, czy ja jestem za stara na festiwale muzyczne?! Mam niecałe siedemnaście lat! A może jestem za stara na jakiekolwiek imprezy?! Tak na dobrą sprawę ostatnia porządna domówka, na jakiej byłam, to ta u Paula Gregora z początku roku szkolnego, na której w przykrych okolicznościach poznałam Sharon, a potem Roberta.
W tamtym roku byłoby to nie do pomyślenia. Chodziłam na imprezy średnio co dwa tygodnie, co nie do końca podobało się moim rodzicom. Teraz w ogóle mnie do tego nie ciągnie. Nawet przed epizodem depresyjnym wolałam siedzieć w domu albo spotykać się ze znajomymi w mniejszym gronie. Czy to oznacza, że mentalnie stałam się trzydziestolatką? W tym wieku to już na bank się nie imprezuje, tylko leży wieczorami w łóżku i modli się, żeby na drugi dzień nie łupało w kościach.
– Tu jesteś! – krzyczy mi przy uchu znajomy głos, a ja aż podskakuję przerażona. – Wiedziałem, że staniesz przy innej budce, zołzo. Pisaliśmy ci, że musisz minąć stoisko z lodami.
– Tu jest stoisko z lodami, dzwońcu. – Wskazuję palcem za siebie, a Markowi rzednie mina. – Gdzie Natasza i Patrick?
– Zajęli miejsca w trzecim rzędzie. Gdyby stamtąd poszli, to na pewno byśmy je stracili.
– No dobra, prowadź.
Mark łapie mnie za rękę i zaczyna przedzierać się przez tłum. Jest znacznie skuteczniejszy niż ja – w końcu ma prawie dwa metry wzrostu i naprawdę szerokie bary jak na szesnastolatka. Potrafię zrozumieć, dlaczego podoba się Nataszy, choć nawet gdyby mnie przypalali, to nie przyznałabym głośno, że uważam, że jest przystojny.
Przecież to dzwoniec.
Docieramy na miejsca dosłownie w tej samej chwili, w której scena rozświetla się, a naszym oczom ukazuje się zespół o nazwie „Biały kruk". To Sharon wymyśliła nazwę i uważam, że to strzał w dziesiątkę.
Moja przyjaciółka jest ubrana w piękną, błękitną sukienkę, którą znalazłyśmy razem z Nataszą, a we włosach ma wpięty kolorowy wianek. Stoi z przodu, tuż przy mikrofonie, a reszta zespołu ją otacza.
Po lewej przy klawiszach siedzi rudy Tom uśmiechający się szeroko w stronę widowni. Za Sharon z kolei znajduje się Max, inaczej zwany królem perkusji. Mój wzrok jednak mimowolnie przyciąga trzeci chłopak.
Ubrany cały na czarno Robert siedzi na wysokim stołu, w rękach trzyma gitarę elektryczną, a na jego ustach błąka się ten zawadiacki uśmieszek, który równie mocno mnie wkurza, co ekscytuje. Moje serce bije coraz szybciej. Mam wrażenie, że patrzy prosto na mnie, choć przecież z jego perspektywy pewnie nie jest to możliwe. Po chwili zawahania macham w jego kierunku, ale wtedy światła na widowni przygasają, a Robert odwraca wzrok. Obok jego krzesła znajdują się jeszcze dwie gitary – klasyczna i jakaś mała, która pewnie ma konkretną nazwę. Poza tym na wysokości jego twarzy również znajduje się mikrofon.
Na samą myśl, że Robert będzie śpiewać, robi mi się gorąco.
– Powitajcie nasz kolejny zespół! – odzywa się z głośników znany już wszystkim bezimienny bas. – Oto „Biały kruk", w którego skład wchodzą...
– Dawajcie! – drze się Natasza, zagłuszając mechaniczny głos, a ja nie pozostaję dłużna. Piszczę, podskakuję i wymachuję wyimaginowanym pomponem, jak na prawdziwą cheerleaderkę przystało.
– Czy tak będzie przez cały koncert? – mruczy Patrick do Marka.
– Chyba nie, raczej będą słuchać piosenek. Ale w trakcie każdej przerwy tak. Zołza ma niesamowite płuca.
– Twoja dziewczyna też się potrafi wydrzeć. Jeszcze nie zauważyłeś? – pytam z udawaną uprzejmością.
– Zauważyłem. Szczególnie gdy sam doprowadzam ją... Au! Za co?! – Mark rozmasowuje bok, w który Natasza sprzedała mu kuksańca.
– Za opowiadanie o naszych prywatnych sprawach w miejscu publicznym! Skup się na koncercie.
– To wy się drzecie – zauważa nieco obrażony Mark. – A oni zaraz...
– Cześć, kochani! – przerywa nam głos Sharon wydobywający się ze wszystkich głośników. Brzmi na pewną siebie. Nikt by nawet nie podejrzewał, jak wiele razy ćwiczyła tę przemowę; nawet nie same słowa, ale to, żeby nie drżał jej głos. Jestem z niej dumna. – Cieszymy się, że jest was tutaj tak dużo! „Biały Kruk" to zespół, który dziś występuje po raz pierwszy na scenie i sięga do takich gatunków jak pop, rock, pop-rock czy soul. Usłyszycie zarówno covery znanych piosenek, jak i dwa autorskie numery. A zaczniemy od klasyka, „Voulez-vous" Abby!
Widownia wiwatuje głośno, a Natasza i ja zdzieramy sobie gardła. Ignoruję spojrzenia, którymi wymieniają się Mark i Patrick.Sami chcieli tu przyjść. Mogli zrezygnować. Karą byłyby tylko ciche dni ze strony ich partnerek.
Piosenka Abby wypada świetnie. Sharon śpiewa czysto, głośno i aż trudno uwierzyć, że tak drobna, niewinnie wyglądająca istota potrafi wyciągnąć tak zróżnicowane dźwięki. Chłopcy radzą sobie równie dobrze. Kolejnych kilka piosenek to również covery, w tym genialna instrumentalna wersja „Bohemian Rhapsody", o której nie miałam pojęcia i która robi na mnie ogromne wrażenie. Nagłośnienie jest świetne, a widownia coraz bardziej oczarowana.
Na tym festiwalu nie ma żadnego konkursu ani nagród dla najlepszych wykonawców, ale jestem prawie pewna, że „Biały kruk" mógłby wygrać.
– To teraz czas na zmianę języka – mówi nieco zdyszana Sharon, gdy wiwaty nieco opadną. – Nasza mama – wskazuje na Roberta, którego przedstawiła wcześniej jako swojego brata – jest Francuzką, więc świetnie znamy ten język. Maman, merci pour tout! – woła, a jeden z reflektorów przesuwa się tak, by oświetlić część widowni po prawej stronie, mniej więcej na naszej wysokości.
Mrugam zaskoczona. Okazuje się, że państwo Wallace znajdowali się bardzo blisko, a ja ich nie zauważyłam. Nie zauważyłam także, że obok nich stoi kilka innych osób w średnim wieku, najpewniej rodziców Toma i perkusisty, jak również Greta z jakąś koleżanką. Przynajmniej Alice nigdzie nie widzę, ale jej widok aż tak by mnie nie zdenerwował.
Bo to Greta wpatruje się w scenę jak szczeniak w kość. Doskonale wiem, gdzie ta dziewczyna dokładnie patrzy. Mimowolnie zaciskam ręce w pięści.
– Hej, coś się stało? Chcesz na chwilę wyjść? – pyta Natasza, patrząc na mnie uważnie. Ona jest wyjątkowo wyczulona na wszystkie zmiany w moim zachowaniu. Muszę bardziej panować nad mimiką.
– Nie, nie ma mowy. Czekałam szczególnie na tę francuską część – mówię jej do ucha. To prawda, czekałam na nią równie mocno, co jej się obawiałam. Wiem, że lada chwilę usłyszę tamtą piosenkę, i nie umiem przewidzieć swojej reakcji. – Po prostu... – Macham ręką, a Natasza spogląda jeszcze raz w tamtym kierunku.
Na jej twarzy pojawia się zrozumienie.
– Nie przejmuj się nią. Robert woli ciebie.
– Nie o to chodzi... – oponuję niemrawo, ale wtem światła przygasają prawie do całkowitej ciemności.
I się zaczyna.
Pierwszą francuską piosenką śpiewaną przez Sharon jest utwór Celine Dion, którego tytułu nie pamiętam, a który porusza moje serce tak bardzo, że zaczynam płakać. Drugą jest żywiołowa piosenka jakiejś młodej wokalistki, która sprawia, że cała widownia tańczy.
A trzecia jest ona. Autorska piosenka o miłości, z której nie rozumiem prawie żadnego słowa. Sharon zaczyna ją przepięknie, ale ja napinam wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na wejście Roberta. To pierwsza piosenka, w której usłyszymy jego głos. Widownia nie jest tego świadoma.
Ale ja jestem, i to cholernie. Mam wrażenie, że każda komórka mojego ciała odczuwa wszystko pięć razy mocniej niż zwykle. To ciekawa odmiana po chwilach, w których nie czułam niczego prócz bezsilności.
Gdy nadal siedzący i grający na gitarze Robert zaczyna śpiewać drugą zwrotkę, widownia szaleje. Okrzyki są tak głośno, że częściowo go zagłuszają, a ja mam ochotę skręcić łby wszystkim, którzy przeszkadzają w odbiorze. Dobrze, że Natasza stoi spokojnie, bo mogłoby się to dla niej źle skończyć.
Na szczęście nawet do podekscytowanych małolat dociera, że ta piosenka to spokojna ballada o miłości, a więc powinny się uciszyć. I to wtedy zaczynam płynąć tam, gdzie wskazuje Robert. Jego głęboki, czysty głos wibruje mi w uszach, a gdy śpiewa „Je t'aime", chwieję się niebezpiecznie. Patrick podtrzymuje mnie za łokieć, a z moich oczu płyną łzy wielkości grochu.
Żadna piosenka nigdy mnie tak nie poruszyła. To głupie, ale mam wrażenie, jakby Robert śpiewał to prosto do mnie i tylko dla mnie. A przecież to niemożliwe. Nawet nie chodzi o to, że na bank mnie nie widzi.Przecież jeszcze niedawno się nienawidziliśmy. Teraz można powiedzieć, że się kumplujemy, ale czy coś więcej? Nawet jeśli mi się podoba, nic z tego nie będzie. A nawet gdyby jakimś cudem to było odwzajemnione, ja nie jestem gotowa...
...na to, co dzieje się za chwilę. Ledwo dochodzę do siebie, a Sharon zrzuca na mnie kolejną bombę.
– Jak widzicie, mój brat nie tylko świetnie gra na gitarze, ale również śpiewa. Tak więc czas na zamianę ról. Ja zabawię się w gitarzystkę, a on w solistę. Oto nasz autorski utwór „Safety". Zapraszamy.
– Wiedziałeś?! – Natasza zadaje Patrickowi pytanie, które kotłuje mi się w głowie.
– Nie. Wiedziałem, że Sharon intensywnie ćwiczy granie na gitarze i spodziewałem się, że szykuje jakąś niespodziankę, ale nie miałem pojęcia o „Safety".
Patrick mówi coś jeszcze, ale jego głos niknie w coraz głośniejszej melodii. Sharon siedzi już na miejscu brata, a gitara, którą trzyma w rękach, nieco drży. Robert za to stoi wyprostowany pośrodku sceny i pewnym ruchem łapie mikrofon.
A potem otwiera usta i wydobywa z nich pierwszy dźwięk. To mocniejsza piosenka, czerpiąca prosto z klasycznego rocka w stylu Beatlesów i napisana po angielsku. Rozumiem każde jedno pieprzone słowo. A przede wszystkim rozumiem refren.
„I was drowning in the darkness
but you touched my hand
pulled me out
and I felt safe, safe, safe.
Better than happy"
Łzy lecą mi ciurkiem i nie robię nic, by je powstrzymać. To nie ma sensu. Ta piosenka trafia do mojej duszy inaczej niż poprzednia, ale równie głęboko. Bezpieczeństwo to coś, co bardzo sobie cenię, szczególnie mając za sobą doświadczenie depresji. Coś, co może dla niektórych brzmi nudno, ale mi daje ogromny komfort. Coś, co dawał mi Sam. To chyba dzięki temu mu zaufałam.
Czy szybsze bicie serce i ekscytacja są ważniejsze niż bezpieczeństwo? Wątpię.
Nagła tęsknota za Samem niemal zwala mnie z nóg. Co jest o tyle dziwne, że nie potrafię oderwać wzroku od Roberta.
Myślałam, że poukładałam sobie przynajmniej jedno – to, że nie kocham Sama. Ale teraz mam totalny mętlik w głowie. Marzę, żeby Sam przytulił mnie jak kiedyś, a potem pocałował...
Jestem totalnie popieprzona.
Koncert kończy się po dwóch, a właściwie trzech piosenkach, bo widowni udaje się doprosić o cover. Na szczęście jest to piosenka Adele śpiewana tylko przez Shar, więc moje biedne serce nie przeżywa kolejnego mikrozawału. Po owacjach na stojąco organizator zapowiada piętnaście minut przerwy.
– Chodźcie za scenę, musimy postarać się im pogratulować! – woła Natasza.
Coś ściska mnie za gardło. Wiem, że powinnam tam iść, choćby dla Sharon, ale cholernie boję się konfrontacji z Robertem. Od czasu dwuznacznej sytuacji na meczu w dwa ognie nie widzieliśmy się ani razu, ba, ledwo co pisaliśmy, bo rodzeństwo spędzało prawie cały czas na próbach. Rodzice nawet załatwili im trzy dni zwolnienia ze szkoły.
Z jednej strony chcę mu podziękować, tak od serca, a z drugiej strony boję się, że zostanę źle odebrana...
– Meggie, rusz swój zgrabny tyłek, bo nie zdążymy! – krzyczy Mark. – Mam cię pociągnąć jak dziecko za sobą jak przed koncertem?
– Zajmij się Nataszą, dam sobie radę – mruczę i wychodzę za nimi poza obszar widowni. Jest to dość łatwe, bo większość ludzi już sobie poszła.
Guzdraliśmy się tak bardzo, że okazuje się, że członkom „Białemu Krukowi" składa gratulacje naprawdę sporo osób. Znacznie więcej niż ich rodzice oraz Greta z koleżanką. To miłe. Moi przyjaciele stają więc na końcu kolejki, a ja przechodzę nieco dalej, tak aby oprzeć się o scenę i pobyć przez chwilę sama. Wyciągam z torby wodę, wypijam kilka łyków i zerkam na nasze gwiazdy. Mimo że Robert wraz z resztą zespołu rozmawia właśnie z jakimiś nieznanymi mi kolesiami, wyraźnie rozgląda się dokoła.
W końcu jego wzrok pada na mnie. Nawet z tej odległości widzę, jak jego twarz się rozjaśnia. Rzuca kilka słów do swoich towarzyszy i nie bacząc na nic, idzie prosto na mnie. Przełykam nerwowo ślinę. Choć część mnie chce uciec jak najdalej, i tak nie byłabym w stanie tego zrobić. Moje nogi są ciężkie jak skała, a oczy nie potrafią się od niego oderwać.
Robert wygląda jak upadły anioł. Perfekcyjnie. Nigdy nie wydawał mi się tak przystojny. Mogłabym go nazwać wieloma określeniami, ale z pewnością nie byłoby to „bezpieczeństwo".
To, co wyprawia ze mną ten chłopak, ma się nijak do bezpieczeństwa.
Gdy dzieli nas nie więcej niż trzy kroki, przełykam ślinę, prostuję się i patrząc mu prosto w oczy, stwierdzam:
– Gratuluję. To był najlepszy koncert, na jakim byłam. Daliście cza...
Nie kończę zdania, ponieważ Robert bez ostrzeżenia przytula mnie mocno do siebie, a twarz skrywa w moich włosach.
Och.
– Dziękuję. Tak się cieszę, że przyszłaś – mruczy.
– No pewnie, że przyszłam. Sharon to moja... I ty...
O cholera. Nie mam pojęcia, co powiedzieć.
Ale on chyba nie oczekuje ode mnie słów, tylko obecności. Ściska mnie mocno i oddycha głęboko, zupełnie jakby... wciągał mój zapach.
Drgam nerwowo. Z jednej strony czuję się bezpiecznie, tak jak pragnęłam, ale z drugiej stąpam po grząskim gruncie. Robert przesuwa twarz tak, że jego usta muskają moje ucho.
Chyba zaraz padnę.
– Patrzyłem na ciebie. Płakałaś. Ta piosenka „Safety" jest... była... dla ciebie. To ja napisałem tekst.
O ile to w ogóle możliwe, moje serce zaczyna bić jeszcze szybciej, a ja sama coraz bardziej tracę możliwość znalezienia odpowiednich słów. Sztywnieję, a Robert to wyczuwa, bo odsuwa się lekko i pyta:
– Wszystko w porządku? – Z jego błękitnych oczu bije troska. W końcu patrzy na mnie tak jak Sharon, ale w ogóle mnie to nie uspokaja. Zachowuje się dziwnie. Nie powinien tak robić. Nie teraz, kiedy jestem całkowicie roztrzęsiona i nie myślę racjonalnie. Mogę zrobić coś głupiego. – Chcesz usiąść?
– Nie, poradzę sobie. Odpocznę tutaj przez chwilę. Wracaj do swoich fanów.
– Oni nie mają znaczenia – stwierdza tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Poczekasz na mnie? Chciałbym się z tobą przejść.
Choć część mnie pragnie się zgodzić, wiem, że to byłby błąd. Nie mogę poddać się emocjom. Najchętniej bym go okłamała i uciekła bez słowa, ale wiem, że nie mogę odwalić czegoś takiego po raz kolejny. Nie chcę go ranić. A już na pewno nie teraz, kiedy się do siebie zbliżyliśmy, a ja nie mogę już tego tak po prostu zatrzymać. To cholernie mnie przeraża. Szczególnie że Robert coraz częściej zerka na moje usta i nawet tego nie ukrywa. Czy to możliwe, że chciałby...
Robi mi się gorąco.
– Ja... nie mogę zostać... muszę jechać... Tak się umówiłam z rodzicami.
To nie jest kłamstwo. Vernon ma przyjechać po mnie za jakieś pół godziny. Ja po prostu w międzyczasie muszę sprawdzić, jak to jest z tym bezpieczeństwem. Sam mieszka na tyle blisko stąd, że akurat się wyrobię.
– Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – pyta Robert, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem.
Kiwam głową i uśmiecham się lekko. Jakoś muszę go przekonać. Chyba nie do końca mi wierzy, ale w końcu wypuszcza ze świstem powietrze i stwierdza niezbyt zadowolonym tonem:
– No dobrze, niech ci będzie. Ale we wtorek przed wolontariatem idziesz ze mną na kawę. Musisz mi powiedzieć, które piosenki podobały ci się najbardziej.
Potakuję nerwowo głową. Potem pomyślę, jak się z tego wywinąć. Przecież ja prędzej dostanę zawału, niż przekażę w normalny sposób swoją opinię. Nie chcę się przed nim zbłaźnić. Nie chcę też zrobić czegoś, czego mogłabym żałować, a czego moje serce coraz rozpaczliwej pragnie.
– Chcesz chwilę porozmawiać z resztą zespołu? – pyta Robert jakby nieświadomy moich rozterek.
Kiwam głową, a on łapie mnie rękę i ciągnie za sobą. Czuję ciepło bijące od jego dłoni i mimowolnie zastanawiam się, czy on też.
To absolutnie nie jest bezpieczne. On kłamał w tej piosence...
A potem na szczęście nie mam już czasu rozmyślać, ponieważ muszę skupić się na pogratulowaniu zespołu, a szczególnie Sharon, która jest niesamowita. Ściskam ją mocno i znów zaczynam płakać. Ona zresztą też.
– Wróżę ci ogromną karierę. Masz ogromny talent. – Mówiąc to, odsuwam się i łapię ją mocno za ręce.
– Nie przesadzaj.
– Wciąż nie wierzysz w siebie, ale my to zmienimy – obiecuję. – Teraz muszę już iść, ale jeszcze raz wielkie gratulacje!
Obdarzam uśmiechem wszystkich członków zespołu, choć po Robercie ledwo przemykam wzrokiem. Wolę nie ryzykować, że znów złapie mnie w pułapkę swojego hipnotyzującego spojrzenia.
Na szczęście nikt mnie nie zatrzymuje. Natasza, Mark i Patrick również, chyba widzą, że mam dość. I mają rację, sęk w tym, że nie wiedzą, co zamierzam zrobić.
Być może powinnam powiedzieć o tym dziewczynom. Być może to jest głupie. Ale nie potrafię inaczej.
Choć moja orientacja w terenie nigdy nie była najlepsza, docieram pod dom Sama bez pomocy komórki, myląc drogę jedynie dwukrotnie. Chyba napędza mnie adrenalina. Nie wiem, co mu powiem, nie wiem, w jaki sposób przekonam do rozmowy. Wiem tylko, że tęsknię za nim i bezpieczeństwem, które mi dawał.
Nie mogę go stracić.
Nie mogę się też wycofać, nawet jeśli mam coraz więcej wątpliwości. Raz po raz to unoszę, to cofam rękę. Chcę wcisnąć ten cholerny dzwonek i wreszcie zobaczyć Sama, ale jednocześnie tak bardzo się boję. Ogrom sprzecznych uczuć chyba zaraz zmiecie mnie z powierzchni Ziemi...
Moja ręka ląduje na drzwiach i stuka w nie na tyle głośno, że już nie mam wyboru. Pukam więc jeszcze dwukrotnie, a następnie wciskam dzwonek.
Większego obciachu chyba i tak sobie nie zrobię.
Słyszę czyjeś szuranie. To chyba nie jest Sam. Powstrzymuję się przed ucieczką. Drzwi otwierają się i staje w nich pani Ratkovsky, ubrana w fartuch kuchenny.
– Megan, jak miło cię widzieć. – Uśmiecha się do mnie szeroko. Nawet jeśli jest zaskoczona moim widokiem, nic po niej nie widać. – Właśnie robię kolację, to sobie zjesz, zapraszam! Wyglądasz dość mizernie.
– Jest Sam? – dukam. Nie poruszam się nawet o milimetr.
– Jest, jest. Jest też wasza koleżanka, Sophie. Podobno dobrze się znacie?
Patrzę na nią jak na kosmitkę. Co tu jest grane?! Czy ona naprawdę nic nie wie? Przecież musi się domyślać, że teraz Sam kręci z Yellow, a więc mój związek z nim to przeszłość.
– Hm, tak, można tak powiedzieć – odpowiadam, unikając jej wzroku. Balonik kotłujących się we mnie emocji pęka, a zamiast niego pojawia się zmęczenie. Marzę tylko o łóżku. Co mnie podkusiło, żeby w ogóle tu przyłazić?! – Ja przepraszam, ale to nie był dobry pomysł. Przechodziłam tak tylko nieopodal... Nie będę im przeszkadzać. Przepraszam za kłopot.
– Ale to żaden kłopot. Naprawdę możesz z nami zjeść. A Sam i Sophie... – Urywa, zupełnie jakby coś do niej dotarło. – Och. Nie lubisz się z Sophie? – pyta z troską.
– To... skomplikowane. Chyba nie ja powinnam pani o tym mówić.
– Nie nazywaj mnie panią – mówi łagodnie. – Zawsze będziesz tu mile widziana. Niezależnie od tego, co... To ja przepraszam. Zachowałam się nietaktownie.
Spoglądam na nią zaskoczona. Chyba nigdy nie przeprosił mnie dorosły spoza mojej rodziny.
– To przecież nie pani wina – zauważam i próbuję się uśmiechnąć. – Dziękuję za miłe słowa. Do widzenia.
– Do zobaczenia – mówi i już zamyka drzwi, a ja się odwracam, kiedy przypominam sobie o najważniejszym.
– Jeszcze jedno! – wołam, jedną nogą będąc już na schodkach. – Proszę, niech pa... nie mów Samowi, że tu byłam. Błagam.
Otwiera usta i jestem pewna, że odmówi, ale patrzę na nią tak zacięcie, że wzdycha głęboko i stwierdza:
– Dobrze, nie powiem. Ale powinniście porozmawiać, od serca. Sam nie mówi mi wiele o swoich emocjach, ale przez jakiś czas był wyraźnie osowiały. Odkąd przestałaś przychodzić.
– A teraz znów jest szczęśliwy, prawda? – pytam rozżalona.
Pani Ratkovsky milczy wymownie. Przymykam oczy.
– Mówił, że się znacie i wszystko jest w porządku, ale jak tak teraz myślę, to nie patrzył mi w oczy – zdradza. – Przepraszam, kochanie, powinnam była się domyślić.
– Nic się nie stało – stwierdzam. Sama nie wiem, czy bardziej chcę przekonać siebie czy ją. Tak czy siak mam wrażenie, że znów sprzedaję kłamstwa, co wcale mi się nie podoba. – Sam i ja... nie pasowaliśmy do siebie. A Sophie chyba będzie dla niego dobra. Przepraszam, naprawdę muszę już iść.
Tym razem nie czekam na jej reakcję. Po prostu odwracam się na pięcie i wybiegam na chodnik, jakby coś mnie goniło. Dopiero za rogiem przystaję, opieram się o lampę i wybucham rzewnym płaczem.
Sam ostatecznie przestaje mi się kojarzyć z bezpieczeństwem.
***
I jak Wam się podobało? Pozdrowienia z Tajlandii ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top