Rozdział czterdziesty szósty

– Megan, tak się cieszę, że cię widzę! W końcu pozwolili wpuścić tutaj kogoś innego niż moich rodziców. Przecież jestem przytomna już od dwóch dni, nie rozumiem, czemu...

Eve mówi coś dalej, ale nie potrafię jej słuchać. Ba, przez coraz większy potok łez coraz gorzej ją widzę. Może nieco bladą i poprzyczepianą kabelkami do nieprzyjemnie pykającego sprzętu, ale zdecydowanie przytomną i uśmiechniętą. Szczypię się kilkakrotnie w ramię i aż krzywię się z bólu.

To nie sen. Ja naprawdę tu jestem, a Eve ma się lepiej.

Odwzajemniam uśmiech i siadam na krześle obok jej łóżka. Na sali monitorowanej jest jeszcze trzech małych pacjentów, ale dla mnie istnieje tylko ona.

– Ja też się cieszę – szepczę i wyciągam w jej kierunku rękę, ale zatrzymuję ją w połowie. Eve ma wenflon w okolicach lewego nadgarstka, nie chcę zrobić jej krzywdy...

Dziewczynka przerywa te dylematy, podnosząc rękę i chwytając mocno moją dłoń. W pierwszym odruchu chcę przypomnieć, żeby uważała, ale gryzę się w język. Nie zamierzam jej matkować, pewnie i tak wszyscy traktują ją jak jajko. Wiem, jakie to denerwujące, pewnie nawet kogoś takiego jak Eve może to frustrować. Postaram zachowywać się inaczej.

Posyłam jej krzywy uśmiech i sięgam do plecaka. Nie jest to łatwe w za dużym, zielonym fartuchu z ogromnymi rękawami, który na wejściu kazał mi włożyć pielęgniarz. Mam też na sobie maseczkę, co przypomina mi czasy pandemii. Nic przyjemnego, i to wcale nie przez COVID-19. To wtedy mój tata zmarł, a mama kompletnie się załamała.

– Meg, czuję się naprawdę coraz lepiej – odzywa się Eve, wyrywając mnie z zamyślenia. Posyłam jej przepraszający uśmiech, ale ona nic sobie z tego nie robi, tylko mówi dalej: – Nie przejmuj się mną. Badania wskazują, że raczej nie mam nawrotu. Po prostu okazało się, że mój organizm nie metabolizuje jakiegoś leku przeciwpadaczkowego i badania krwi wykazały, jakbym w ogóle go nie brała, choć brałam tabletki codziennie. Podobno chodzi o jakieś coty... cytochromy w wątrobie. No więc miałam zbyt małą ochronę przed napadami, łapiesz?

Odruchowo kiwam głową. Chyba jeszcze rozumiem, ale czuję, że zaraz zacznie boleć mnie głowa. Nie mam pojęcia, jakim cudem Eve to wszystko zapamiętuje i jeszcze zdaje się tak zainteresowana. Przecież to ona jest chora, to ona ledwo uszła z życiem. Mam jednak wrażenie, że mówienie o tym w tak specyficzny sposób jej pomaga. Dlatego chwilowo rezygnuję z wyjęcia mojego prezentu, a tym zmiany tematu, i zamieniam się w słuch.

– A takie napady mogą się zdarzać przez jakiś czas po zabiegu nawet, gdy te stężenia leków byłyby w normie. No wiesz, tam – Eve wskazuje na swoją głowę – wszystko się musi zagoić, no a blizna i tak zostanie... Z tego powodu i tak jestem narażona i będę musiała brać leki przez dłuższy czas, nawet gdy już nie będę miała napadów. A lekarze będą mnie monitorować częściej, niż zamierzali. Ja to się śmieję, że rodzice powinni mi kupić prywatne EEG.

– Zmienili ci leki? – Choćbym chciała, nie potrafię wykrzesać z siebie choćby połowy jej entuzjazmu.

– Tak. I te już raczej dobrze metabolizuję. Wyniki z krwi są okej. Ale będę tutaj jeszcze trochę. Moje EEG nadal nie jest do końca dobre, no i chcą mieć dłuższy czas obserwacji. Mnie to jakoś bardzo nie przeszkadza, choć trochę słabo, że wciąż nie mogę chodzić. Jutro ma przyjść rehabilitant i ze mną poćwiczyć. Ale przecież wiadomo, że ja mogę chodzić. Ruszam rękami, ruszam nogami – prezentuje energicznie te umiejętności – więc mogłabym wstać!

– Eve, rozmawialiśmy o tym milion razy – odzywa się zza konsoli jakaś pielęgniarka. – Dwa dni temu byłaś jeszcze pod respiratorem. Cierpliwości, dziewczyno.

– „Jestem osłabiona, mogłabym mieć napad, upaść" i tak dalej. Tak, wiem – stwierdza Eve, a w jej głosie słyszę coś dziwnego. Jakby cień ironii? Czy to w ogóle możliwe?! – Ale ja już nie mogę tak leżeć. Tyłek mnie boli. Nawet w tym waszym superfajnym, antyodleżynowym łóżku. Wolałabym wstać, pochodzić, coś porobić...

– Masz gościa – odpowiada pielęgniarka. – Więc na pewno się teraz nie nudzisz.

– No nie, bo Megan jest super. – Eve uśmiecha się szeroko, a mnie łapie coś za serce. To wzruszenie. Umiem już nazwać tę emocję. – Ale leżenie mnie nudzi.

– Jutro pewnie przejdziesz na oddział ogólny i będziesz za nami tęsknić – mówi pielęgniarka. – Już idę! – woła do swojego kolegi stojącego przy innym pacjencie, który chyba potrzebuje jej pomocy.

Całe szczęście, bo wolę sama rozmawiać z Eve. Wciąż nie mogę uwierzyć, że naprawdę tutaj jestem, rozmawiam z nią, a ona jest dokładnie taka jak wcześniej.

– Teraz siedzisz, nie leżysz – powracam do przerwanego wątku.

– No bo przed chwilą była kolacja. Sama wiesz, jak wcześnie ją tutaj podają. No to uznałam, że sobie trochę posiedzę, szczególnie że wiedziałam, że w końcu przyjdziesz. Jak tam jazdy? – Eve niespodziewanie zmienia temat, a w jej oczach błyszczy podobna ekscytacja jak wtedy, gdy mówi o neurologii.

– Dobrze. Ostatnio częściej jeżdżę do stadniny. Co najmniej raz w tygodniu robię ujeżdżanie, ale z panem Parkerem skupiam się głównie na skokach. Chcę wziąć udział w wiosennych wyścigach.

– Super! Na pewno będę ci kibicować. Zrobię wszystko, żeby rodzice mnie puścili. Zresztą wtedy już na pewno nie będę mieć napadów! A zrobiłaś zdjęcia nowego konia?

– Tak. – Wyciągam telefon z kieszeni i pokazuję jej kilka fotografii.

– Ale piękny. Jest kary? Jaka to rasa?

– To morgan. A maść jest skarogniada. Nie jest jednolicie czarny, tylko ma jaśniejszą sierść na nozdrzach, pachwinach i przy słabiznach. – Robię zbliżenie, by mogła dokładnie się przyjrzeć.

– Faktycznie. Wow! Super. Myślisz, że będę mogła kiedyś na nim pojechać?

– Tak, myślę, że tak. – Uśmiecham się ciepło. Eve ma niesamowitą chęć do życia i pogłębiania swoich pasji. Jakim cudem mogłoby się jej nie udać? – À propos koni, mam dla ciebie coś jeszcze. – Pochylam się i w końcu wyciągam teczkę z prezentem.

– Co to? – pyta podekscytowana Eve.

W odpowiedzi uśmiecham się tajemniczo. Dziewczynka pospiesznie otwiera teczkę, a jej oczy robią się z dwa razy większe niż zwykle.

– O wow! To ja i Piorun?

– Tak. To twój ulubiony koń ze stadniny, prawda?

– Nooo. I ty to narysowałaś? – dopytuje podekscytowana.

– Tak. Wiem, że cieniowanie mogłoby być lepsze, ale...

– I to ty twierdziłaś, że nie umiesz rysować?

– Może nie, że nie umiem, ale że nie robię tego najlepiej – tłumaczę. - Na pewno ty robisz to lepiej.

– Przecież to jest piękne! A ja chodziłam na lekcje. Ty nie.

Na to nie mam odpowiedzi. Łzy wzruszenia spływają mi po policzkach. Wiem, że Eve mówi szczerze. Ona chyba nie potrafi kłamać. A mój rysunek jest naprawdę niezły. Nigdy nie narysowałam czegoś tak dobrego. Pewnie dlatego, że wcześniej nigdy tak bardzo mi nie zależało, więc nie spędziłam nad żadnym rysunkiem tylu godzin.

– Być może kiedyś sama zapiszę się na lekcje – wyznaję. – Rysowanie ma w sobie to coś. Uspokaja.

– Jeszcze chwila i zamienisz się we mnie. Chcesz już być neurologiem?

– Absolutnie nie. – Wzdrygam się. – Medycyna i ja to dwa różne światy. Choć rozumiem, dlaczego fascynujesz się mózgiem.

– No bo to najciekawszy narząd! – woła dziewczynka. – Choć skóra też ma coś w sobie. Wiesz, że to największy narząd człowieka?

– Eve, błagam.

– No dobra, już przestaję. To powiedz, co z Samem i Robertem. Potrzebuję update'u.

Wbijam paznokcie w udo, żeby nie jęknąć. Sama się wrobiłam. Mogłam posłuchać wykładu o skórze. Ale co poradzę na to, że brzydzą mnie nawet własne pryszcze (na szczęście nie mam ich dużo, choć i tak ich nie cierpię!), a co dopiero jakieś inne zmiany skórne. To gorsze nawet od krwi!

Ale cóż, zamierzam odpowiedzieć. To Eve jest tutaj najważniejsza.

– Pogodziłam się z Samem. Porozmawialiśmy szczerze w piątek. Chyba będziemy mogli dalej się przyjaźnić.

– O, to wspaniale! – Eve klaszcze w ręce. – On jest z Sophie?

– Tak.

– A ty jesteś z Robertem?

– N... nie.

– Ale dlaczego? – Zaskoczenie w oczach Eve jest przeogromne. Na szczęście nie muszę odpowiadać, bo dziewczynka dodaje: – Robert był tutaj dziś rano, wpuścili go w ramach wolontariatu. Rozmawialiśmy o tobie. On ma tak rozmarzony wzrok, gdy wypowiada twoje imię!

Że co? Rozmarzony wzrok?!

– Och, rozmawialiście o mnie? – powtarzam. – A co dokładnie mówił?

– Że ostatnio się nie widzieliście, bo jesteś czymś zajęta. Nie chciał powiedzieć czym. Chodziło o ten rysunek?

– Tak. – Uśmiecham się ciepło. – Fajnie wiedzieć, że jestem tematem waszych rozmów.

– Nie chcesz z nim być? Bo on z tobą chyba chce.

– Powiedział ci to? – Wbijam w nią oczekujący wzrok.

Sama nie wiem, jakiej odpowiedzi oczekuję. Ale wiem, że zaraz chyba oszaleję, jeśli Eve będzie dalej milczeć. Dlaczego akurat teraz postanowiła po prostu na mnie patrzeć, zamiast gadać? Przecież na ogół buzia jej się nie zamyka!

– Nie wprost – odpowiada w końcu wyjątkowo ostrożnie. – Próbowałam go przycisnąć, ale się migał. Ale potwierdził, że mu na tobie zależy.

– Och. – Tylko tyle jestem w stanie z siebie wydusić. Niby jestem świadoma, że mu się podobam. Mnie też coś takiego powiedział, zresztą jego zachowanie o tym świadczy. Ale i tak nie jestem w stanie uspokoić oddechu. Powiedział to innej osobie, innej niż własna siostra! – Ja chyba nie jestem jeszcze gotowa na związek – odpowiadam na jej wcześniejsze pytanie. – Dopiero niedawno osiągnęłam jako taką równowagę.

Nie mam pojęcia jakim cudem to ja zwierzam się jej – dwunastoletniej, chorej dziewczynce – ale chyba już za późno, żeby się wycofać.

– No tak, racja. Ale lubisz go bardziej niż kolegę – zauważa Eve. Czy ona aby na pewno ma dwanaście lat?

– Tak – potwierdzam.

– A on lubi cię bardziej niż koleżankę.

– Chyba tak.

– To w takim razie wasz związek jest tylko kwestią czasu – podsumowuje Eve.

Nie odpowiadam. Gdyby to było takie proste, jak uważa ta dziewczynka, wszystkim żyłoby się lepiej.

***

Po wizycie w szpitalu planowałam wrócić bezpośrednio do domu, żeby przed snem poczytać jeszcze trochę o kampanii napoleońskiej, ale imię „Robert" nie jest w stanie opuścić moich myśli znacznie bardziej niż zwykle. Czuję, że nie wystarczy mi dzisiaj wymiana niezobowiązujących, zabawnych wiadomości. Chcę go zobaczyć.

Właśnie dlatego stoję przed domem państwa Wallace'ów i drżącą dłonią wciskam domofon.

Słyszę przytłumione kroki, a chwilę potem skrzypienie otwieranych drzwi.

– O cześć, Megan, nie spodziewałam się ciebie! Sharon jeszcze nie ma w domu, poszła do babci.

– Wiem. Przyszłam do Roberta. Jest w domu? – pytam. Mam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z klatki piersiowej.

– Tak, tak. – Kobieta uśmiecha się do mnie. Nawet jeśli jest zaskoczona, nie daje po sobie nic poznać. – Wchodź. Może chcesz się czegoś napić?

– Nie, dziękuję – odpowiadam pomimo suchości w gardle. – Robert jest u siebie?

– Tak. Pukaj głośno, bo chyba gra na komputerze.

Kiwam głową i wchodzę do środka. Szybko zdejmuję buty i wchodzę na piętro. Mam wrażenie, że trwa to godziny. Ale kiedy staję przed drzwiami pokoju Roberta, mam wrażenie, że minęło za mało czasu.

Przecież ja nie jestem gotowa na podejmowanie poważnych decyzji. Na deklaracje. Jeszcze niedawno nie cierpiałam tego chłopaka, zresztą z wzajemnością. A co, jeśli wszyscy się mylą? Co, jeśli on tak naprawdę wciąż mnie nienawidzi?!

Drzwi przede mną otwierają się gwałtownie, a w mojej głowie pojawia się pustka.

– Co ty tu robisz?

– Skąd wiedziałeś, że przyszłam? – pytam w tym samym czasie.

– Nie wiedziałem. Chciałem iść do toalety. Co tu robisz, muszelko? – ponawia pytanie Robert łagodniejszym tonem. W jego błękitnych tęczówkach nie ma już chłodu, ale nie ma też spokoju i ciepła charakterystycznego dla Sharon. Jest jednak coś innego. Coś, co sprawia, że moje serce znów szaleje.

Nikt nigdy tak na mnie nie patrzył.

– Chciałam się z tobą zobaczyć – odpowiadam szczerze, a mój głos drży jedynie minimalnie.

Jestem z siebie dumna. Powiedziałam to. Teraz jego kolej.

– Naprawdę? – Uśmiecha się zawadiacko. – Ale gdzie moje maniery! Zapraszam do środka.

Przepuszcza mnie w drzwiach. Mogłabym zrobić uwagę co do jego manier. Kiedyś zrobiłabym to ze złośliwości, teraz w ramach żartów. Ale nie mam ochoty. Za to bardzo chcę wejść do jego pokoju, w którym jeszcze nigdy nie byłam. Za bardzo chcę spędzić z nim czas sam na sam.

Nie robię jednak ani kroku. Mam wrażenie, jakby moje nogi przyrosły do podłogi.

– A nie chciałeś iść do toalety? – Mój głos drży.

– Pójdę później. – Dotyka delikatnie mojego ramienia. – Wchodź.

Więc wchodzę.

Wystrój pomieszczenia idealnie pasuje do Roberta. Króluje tutaj połączenie dość ciemnego drewna, szarości, a nawet czerni. Na ścianach porozwieszane są plakaty, a dwie gitary wiszą dumnie na ścianie za łóżkiem. Na biurku stoją dwa monitory, a świecący na różne kolory procesor stojący na podłodze sugeruje, że to bardzo mocny komputer. Na szerokim regale jest od groma książek, głównie fantasy, dotyczących muzyki, żeglarstwa oraz surfowania. Na niektórych półkach znajdują się puchary i modele statków, a w rogu gramofon i płyty winylowe. Obok łóżka leży jedno z wielu legowisk Cuddle. Mój pokój to zupełnie inna bajka, ale nie czuję się tu źle. Wszystko dobrze ze sobą współgra, nie ma bałaganu i pomimo kolorystki jest całkiem przytulnie.

Robert chyba czyta w moich myślach, bo tuż za moimi plecami stwierdza:

– Powinienem podziękować mamie, że przymusiła mnie rano do sprzątania, bo gdybyś przyszła wczoraj, to złapałabyś się za głowę.

– Co, wszystkie twoje ubrania leżały na podłodze? – pytam rozbawiona i odwracam się do niego. Muszę zadrzeć głowę, aby spojrzeć mu w oczy. Mimo że już mnie nie dotyka, jestem świadoma jego bliskości każdą komórką ciała.

– Nie, bez przesady, ale powiedzmy, że panował tu artystyczny nieład.

Śmieję się i podchodzę do regału. Gdy jestem dalej od Roberta, lepiej mi się oddycha, ale odczuwam dziwną pustkę. Sama nie wiem, co gorsze.

– Jak długo zajmuje ci zrobienie takiego statku? – Wskazuję na jeden z większych egzemplarzy.

– To zależy, ile mam czasu, czy i ile pomaga mi tata. Kilka tygodni na pewno.

– Robicie teraz jakieś?

– Tak, w garażu. Mogę ci potem pokazać.

– Okej. Potem. – Czuję na sobie jego uważny wzrok, gdy przyglądam się gotowym modelom. – To naprawdę imponujące, te wszystkie detale. Wow.

– Chcesz któregoś dotknąć? – pyta, a mnie zabiera dech.

Dobrze pamiętam, jak Sharon powiedziała mi, że Robert nie pozwala dotykać modeli nikomu prócz ich taty.

– Tak – szepczę. – Mogę tego? – Wskazuję na pierwszy, który zwrócił moją uwagę.

Robert kiwa głową i podchodzi bliżej. Podnosi model jak największy skarb i ostrożnie mi go podaje. Nie zabiera jednak swoich dłoni. Robi mi się coraz cieplej.

To model kolekcjonerski statku Amerigo Vespucci'ego. – Jego głos jest cichy i kojący niczym szum oceanu, który tak uwielbia. – Wiesz, co dobre.

Oczarowana podnoszę głowę i spoglądam mu w oczy. Policzki aż mnie palą.

– Tak, chyba tak.

Robert nie odrywa spojrzenia od moich oczu. Nawet nie mruga. W jego oczach dostrzegam ten sam żar, który pali mnie od środka. Chłopak przerzuca wzrok na moje usta, a ja wzdycham nieco głębiej.

Ale on zabiera ode statek i robi krok do tyłu, żeby odłożyć model na miejsce.

Zdezorientowana mrugam kilkakrotnie, a Robert dziwnie zdławionym głosem stwierdza:

– Pokażę ci coś jeszcze.

Pochodzi do szafy, z której wycofa jakiś słoik. Dopiero gdy odwraca się do mnie, dokładnie dostrzegam zawartość przedmiotu i ponownie zabiera mi dech.

To muszle. Mnóstwo muszli.

Robert stawia słoik na biurku i gestem prosi, bym podeszła. Robię to, a on otwiera słoik i wyciąga sporą muszlę znajdującą się na samej górze. Wyciągam po nią rękę, ale ku mojemu zdziwieniu chłopak kręci głową.

– To tylko część mojej kolekcji. Zbieram muszle od lat. Różnego rodzaju, różnego koloru, czasem połamane. Ale mam tylko jedną taką jak ta. – Unosi nieco rękę na potwierdzenie swoich słów. – Sama zobacz.

Robert podaje mi muszlę. Jest cięższa, niż sądziłam. Otwieram ją ostrożnie, a moim oczom ukazuje się mała, biała perła.

– Och. Przepiękna!

– Ta muszla kojarzy mi się z tobą. Dlatego tak cię nazywam. Być może od początku wyczuwałem, że jest w tobie coś więcej, zupełnie jak w tej muszli. Przepraszam, że byłem dla ciebie na początku takim dupkiem. – Zagryza nerwowo wargę.

To niespodziewane wyznanie niemal zwala mnie z nóg. Chwieję się lekko, a Robert przytrzymuje mnie natychmiast za łokieć. I nie puszcza. Na szczęście.

– Cóż, zasłużyłam sobie na twoją niechęć – przyznaję z wahaniem. – Wiedziałeś, co zrobiłam Alice.

– Alice miała swoje problemy już wcześniej, tak jak sama mówiłaś. A ja nie powinienem był tak cię traktować, szczególnie skoro uratowałaś moją siostrą przed tamtym fiutem. – Oczy Roberta ciemnieją od złości na sanmo wspomnienie. – Ale nie potrafiłem inaczej. Kiedy mi się postawiłaś, wyglądałaś jeszcze piękniej.

O kurde. Co tu się właściwie dzieje? Nie mam szans poukładać sobie niczego w głowie, bo Robert mówi dalej:

– Wkurzałaś mnie i kręciłaś coraz mocniej. Myślałem, że to tylko powierzchowne zauroczenie, ale potem dowiedziałem się, że kochasz zwierzęta. Widziałem, że naprawdę zaprzyjaźniasz się z moją siostrą. Że wcale nie jesteś taka zimna i nieprzystępna, za jaką chcesz uchodzić. Mnie też zdarzało się udawać, być może nadal czasem udaję, więc czułem, że to robisz. – Milknie na chwilę, a potem smutniejszym tonem dodaje: – Chyba dlatego tak cholernie mnie zraniło, kiedy myślałem, że się co do ciebie pomyliłem. Wiesz, wtedy, gdy uciekłaś bez słowa z tamtej restauracji, gdy sądziłem, że nas olewasz. Popełniłem ogromny błąd i jestem na siebie wściekły.

– To nie twoja wina. Nie znałeś powodu. Nawet ja nie wiedziałam, że jest ze mną aż tak źle. – Po raz kolejny wypowiadam te same słowa, choć do innej osoby.

Pewnie kolejna mi nie uwierzy.

– To mnie nie usprawiedliwia. Ale cieszę się, że widzisz to inaczej, bo dzięki temu znów ze sobą rozmawiamy. Dziękuję, że dałaś mi szansę pokazać się z innej strony.

– Byłeś przy mnie. Nie naciskałeś. Dbałeś o mnie, ale nienachalnie. Dzięki tobie zaczęłam oglądać „Suits". No co, to bardzo ważny argument! – wołam, gdy Robert śmieje się cicho. – Jak miałabym nie dać ci szansy? – pytam całkowicie szczerze.

W odpowiedzi przyciska mnie mocno do swojej klatki piersiowej. Czuję przyspieszone bicie jego serca i uświadamiam sobie, że on również się denerwuje. Paradoksalnie mnie to uspokaja. A może chodzi o jego mocny uścisk? Ciepło bijące od jego ciała? Bezpieczeństwo, które mi daje?

O cholera. To właśnie bezpieczeństwo, którego tak bardzo pragnę, jest w jego oczach prócz żaru. Ta mieszanka jest możliwa!

Poruszam się niespokojnie, a chłopak zwalania uścisk na tyle, bym była w stanie ponownie zatracić się w jego oczach, które zdają się odbiciem moich własnych emocji.

– Ja też cię przepraszam. I dziękuję. I proszę... Proszę, żebyś był przy mnie. Ze mną.

Robert kiwa gorączkowo głową, a ja nie waham się ani chwili. Staję na palcach i łączę nasze usta. Początkowe muśnięcie skrzydeł motyla zamienia się w pełną pasji pieszczotę, gdy zaskoczony chłopak po sekundzie odwzajemnia pocałunek. Jesteśmy tylko my, nasze języki, nasze jęki, nasze ręce, nasze ciała i nasze dusze.

I już wiem, co oni wszyscy mieli na myśli.

***

Cóż, kochani, nie mogłam zrobić krzywdy Eve, przepraszam za nadszarpnięcie nerwów w poprzednim. Kto cieszy się z przebiegu wizyty w szpitalu i domu Wallace'ów? Do końca jeszcze dwa i epilog, aż trudno uwierzyć. Być może wrzucę je wszystkie w przyszły weekend, zobaczymy. A Wy dzielcie się na razie swoimi opiniami i sugestiami co do tego rozdziału, są dla mnie bardzo cenne :*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top