Rozdział czterdziesty pierwszy

– Pamięta pani, jak na pierwszej sesji powiedziała pani, że każdy ma w sobie dobro, zło i własną wolę? – pytam, a terapeutka kiwa głową. – Powiedzmy, że chcę wybrać teraz dobro. Ale co zrobić z przeszłością? Czy przeprosiny wystarczą? Przecież nie wymażą magicznie tego, co narobiłam.

Ona wciąż nie wie za dużo o tym, co przeżyłam. Wie o śmierci babci i taty, próbie samobójczej mamy i chorobie Eve ale nie ma pojęcia o piekle, które zgotowała mi Florence, i o tym, które gotowałam innym ja. Nie jestem pewna, czy chcę o tym opowiadać już teraz, i mam nadzieję, że nie będzie naciskać. Z drugiej strony potrzebuję odpowiedzi na moje pytania, jeśli mam porozmawiać z Samem, Sophie albo Kate...

To wizja rozmowy z tym pierwszym przeraża mnie najbardziej. Może dlatego, że część mnie coraz mocniej jej potrzebuje.

– To prawda. Przeszłości nie da się zmienić. Ale można mieć wpływ na teraźniejszość i przyszłość. Przeprosiny to dobry pomysł, o ile są szczere. Ale trzeba liczyć się tym, że mogą nie zostać przyjęte.

Patrzę na nią z zaskoczeniem. To ma mi niby pomóc?

– Nawet jeśli będą szczere? – dopytuję. – Nie przepraszam nikogo, jeśli tego nie czuję.

Nie dodaję, że w dużej mierze dlatego, że przepraszanie sprawia mi ogromną trudność.

– Nawet wtedy. Ludzie są różni, Megan. Mają różną tolerancję na różne rzeczy. Dla niektórych niedopuszczalna będzie zdrada, dla innych kłamstwo, a dla innych bałaganiarstwo.

– Zestawia pani zdradę z bałaganiarstwem?

– Pamiętaj, że te pojęcia nie są jednoznaczne. Zdrada to pojęcie bardzo szerokie. Kłamstwo ma także przeróżne odcienie oraz wagę – tłumaczy terapeutka. – Dla różnych ludzi jest ona różna. Dlatego właśnie nawet jeśli twoje przeprosiny będą szczere, mogą nie zostać przyjęte. Czas też ma tutaj znaczenie. Czasem ludzie przestają się przyjaźnić dlatego, że ich drogi się rozchodzą, tak po prostu. Nie musi być żadnej kłótni. Ale to nie znaczy, że tamta więź nie była prawdziwa.

Zapada milczenie, podczas którego próbuję uporządkować szalejące myśli. Pomaga mi w tym zielona herbata jaśminowa, którą podała terapeutka. Uwielbiam tę herbatę na równi z jej płytami jazzowymi. Ale dziś po raz pierwszy nie chcę słuchać muzyki, tylko wykorzystać całą godzinę na rozmowę. Ta kobieta jest naprawdę mądra i empatyczna, nawet jeśli ostatnio doprowadziła mnie do płaczu. No i czasem nie bardzo rozumiem, o co jej chodzi.

– Jedną z osób, które zraniłam, jest moja była przyjaciółka, Shopie – wyznaję. – Ona wcześniej też mnie zraniła, choć raczej niecelowo. Myśli pani, że jeśli ją przeproszę, to ona przyjmie te przeprosiny? – Wbijam w nią oczekujące spojrzenie.

– Nie mam pojęcia, Megan. Wiem na ten temat za mało, ale nawet jeśli wiedziałabym więcej, nie jestem wyrocznią. Nikt nie jest. Tak jak mówiłam, musisz się liczyć z tym, że przeprosiny nie zostaną przyjęte. A nawet jeśli zostałyby przyjęte, to wasza relacja może nigdy nie być taka jak wcześniej.

Coś kłuje mnie prosto w serce.

– Ona była moją pierwszą przyjaciółką – wyjawiam. – Myślałam, że będzie nią do końca życia. A potem wyjechała do Europy, odzywała się coraz rzadziej... Nawet się do mnie nie odezwała, kiedy wróciła. Jak miałam nie poczuć się zraniona? Nic jej nie zrobiłam, nie wtedy...

Ze złością ocieram łzy z policzków. Dlaczego ja wciąż tyle płaczę?!

– Miałaś prawo czuć złość. Złość to normalna emocja, tak samo jak radość czy smutek.

– Ale czy miałam prawo jej dokuczać? Wyśmiewać się z niej i jej nowej przyjaciółki? Czy miałam prawo podrywać chłopaka, który jej się podobał, tylko po to, żeby zrobić jej za złość? Żeby pokazać swoją wyższość?! – wołam rozgoryczona. – Nie zgodzę się z panią, nie w tym. To złość mnie zniszczyła. Wcześniej uważałam, że złość to moja siła napędowa, że dzięki niej tak dobrze radzę sobie z ludźmi, ale teraz wiem, że to bzdura. To przez złość byłam taka okropna!

– Emocje same w sobie nie są ani dobre, ani złe, Megan. To drogowskazy, które powinno nauczyć się odczytywać, żeby nie dawać się im ponosić. Ponieważ faktycznie, jeśli nie potrafi się tego robić, mogą nas pchać w niekoniecznie pożądane kierunki. To nie złość cię zniszczyła, Megan.

– A co? Co mnie zniszczyło?! – Zrywam się na równe nogi. Chyba wciąż nie radzę sobie z emocjami. – Przepraszam, nie powinnam krzyczeć. – Opadam ponownie na kanapę i unikam wzroku terapeutki.

Czuję, jakbym ją zawiodła. Nienawidzę tego uczucia najbardziej ze wszystkich. Bardziej nawet niż tej pieprzonej złości, którą uważałam za przyjaciółkę.

– Wydaje mi się, że za pomocą złości maskowałaś inne uczucia – odpowiada spokojnie terapeutka. Nie komentuje mojego zrywu, za co jestem jej wdzięczna. Kiedy ostatnio wyrwało mi się przekleństwo, też mnie nie pouczyła. A przynajmniej nie tak, jak zazwyczaj robią to dorośli. – Nie dopuszczałaś ich do siebie przez bardzo długi czas.

– Czyli mam rację, to złość jest winna! No i to, że postanowiłam naśladować Florence.

– Kim jest Florence?

Cholera, sama się wkopałam. Mam ochotę wyć.

– Moją kuzynką. Chyba nie jestem gotowa... jeszcze nie teraz. Przepraszam.

Terapeutka uśmiecha się ciepło.

– Dobrze, nie teraz. Jak smakuje ci herbata? – pyta ni stąd, ni zowąd.

– Jest przepyszna, dziękuję. – Uśmiecham się do niej z wdzięcznością. Uwielbiam to, że nigdy na mnie nie naciska. Może dlatego wracam do poprzedniego wątku. – Chodzi o to, że są osoby, które powinnam jeszcze przeprosić. Wszystkie chodzą ze mną do szkoły, a ja naprawdę chciałabym powoli tam wracać. Ale trochę się boję. – Zaczynam nerwowo wyginać palce. – Boję się, że nie poradzę sobie na treningach cheerleaderskich. Że będę musiała dalej walczyć z Holly i Kate, której nie byłam w stanie przeprosić. Ale przede wszystkim boję się widoku Sophie i Sama razem. Kompletnie nie wyobrażam sobie, jak miałabym widzieć Sama praktycznie codziennie, a jednocześnie mieć z nim nierozwiązane sprawy. Co gorsza, tu nie chodzi o zwykłe przeprosiny. To jest bardziej skomplikowane. Bo widzi pan, Sam to mój były chłopak, którego poderwałam go tylko po to, żeby utrzeć nosa Sophie. Ale potem pojawiły się uczucia i zaczęliśmy ze sobą chodzić. A potem...

– Potem co? – pyta łagodnie terapeutka, kiedy cisza się przedłuża.

Obrzucam ją badawczym spojrzeniem. Jeśli ma mi pomóc z Samem, muszę powiedzieć jej o historii całego naszego związku. Więc robię to i wcale nie czuję się aż tak źle, jak się obawiałam. Chyba dlatego, że ona po prostu słucha i patrzy na mnie ciepło. Ani razu mi nie przerywa. Nie wspominam o Robercie, mówię jedynie, że Sam sądzi, że podoba mi się ktoś inny.

– No więc podsumowując, rozstaliśmy się dosłownie chwilę po tym, gdy dotarło do mnie, jak wiele złego zrobiłam. Nie wiem, jakim cudem udało mi się przed nim ukryć mój prawdziwy stan psychiczny, bo już wtedy było naprawdę źle. Wcześniej Sam czytał ze mnie jak z otwartej księgi. Ale on chyba był na mnie zły za... za tamtego chłopaka, a poza tym, powiedzmy sobie szczerze, był coraz bardziej zauroczony Sophie. Jak widać, ostatecznie to ona utarła nosa mnie, a ja wcale nie mam jej tego za złe. – Śmieję się gorzko, ale potem coś we mnie pęka. Po moich policzkach płynie coraz więcej łez, ale próbuję to ignorować. Muszę mówić dalej. – Ja po prostu tęsknię za Samem. Za uśmiechniętym, troskliwym chłopakiem, z którym mogłam porozmawiać o wszystkim i z którym świetnie się bawiłam. Który jakimś cudem sprawił, że powoli przestawałam być bezuczuciową suką. Z którym postanowiłam się związać, mimo że twierdziłam, że w życiu nie będę mieć chłopaka.

– Dlaczego tak twierdziłaś? – pyta terapeutka.

– Wtedy? Bo wydawało mi się, że miłość nie istnieje, a nawet jeśli, to jest dla słabych, a ja nie mogłam być słaba. Chciałam, by wszyscy mnie znali i wiedzieli, że ze mną się na zadziera. A zauroczenie czy, co gorsze, zakochanie mogłoby to zniszczyć. Sprawić, że przestałabym być racjonalna. Wie pani, ja wtedy nie wierzyłam też w przyjaźń. W nic nie wierzyłam. Teraz już wiem dlaczego. Nie tylko z powodu rzekomego braku racjonalności. Ja po prostu się bałam potencjalnego zranienia. Ale gdyby mi to wtedy pani powiedziała, zaśmiałabym się pani w twarz. – Urywam i biorę łyk herbaty. – Sęk w tym, że Samowi udało się jakoś zniszczyć tę ułudę. Nie tylko jemu. Eve, Sharon, Vernonowi też. Ale to Sam mi udowodnił, że są mężczyźni, którym można ufać. Że mogę mu o wszystkim powiedzieć, a on mnie nie oceni. Patrzył na mnie tak, jakbym była najpiękniejszą kobietą na świecie. Nie zasługiwałam na niego. Mało kto by zasługiwał. Zachowywał się tak, jakby był znacznie starszy ode mnie. I chyba dlatego tak bardzo mnie zranił, gdy zobaczyłam go w bibliotece z Sophie. Już nawet nie chodzi o to, że właśnie z nią. Tylko że to właśnie on tak postąpił. Taki ideał...

– Megan, nie ma idealnych ludzi. Z tego, co mówisz, Sam faktycznie wydaje się bardzo dojrzały na swój wiek, ale jeśli dopadły go mocniejsze uczucia, mógł się pogubić. Mówiłaś, że odkąd przestałaś chodzić do szkoły, Sam codziennie próbuje się z tobą skontaktować.

– To prawda – przyznaję. – Ale ja mu nigdy nie powiedziałam, że jestem w nim zakochana, a on mnie tak. Czy to znaczy, że kłamał?

– Tylko Sam zna odpowiedź na to pytanie. A może nawet nie? Czasem to nie jest takie oczywiste. Ale nie wydaje mi się, by Sam świadomie chciał cię skrzywdzić. Wydaje się, że byłaś dla niego bardzo ważna. A czy ty wiesz, co dokładnie do niego czułaś albo czujesz?

– Nie. To mój pierwszy chłopak! Ale nie pierwszy, który mi się spodobał. Pierwszy był Marco. – Wypowiadam słowa z szybkością karabinu maszynowego. Ledwo je kontroluję. – Wydawało mi się, że to ten jedyny, że to będzie miłość do grobowej deski! Byłam głupią, zakochaną małolatą. To właśnie on mnie zranił, on i Florence! Po tamtej akcji uznałam, że nigdy się nie zakocham, że nie pozwolę, by ktokolwiek mnie zranił. – Nagle opadają ze mnie siły. Wciąż nie mam ich tyle, ile przed chorobą. Przymykam oczy, a potem dodaję szeptem: – Nie mam pojęcia, co czuję do Sama, ale wiem, że jest dla mnie ważny i nie chcę go stracić. Tyle że obawiam się, że jest za późno, bo oprócz nas są jeszcze Sophie i Robert...

– Robert? – W głosie kobiety słyszę zaskoczenie. – Nie wspominałaś nic o Robercie. Kto to?

Obrzucam terapeutkę nienawistnym spojrzeniem. Sprowokowała mnie, żebym powiedziała o Wallace'ie, a on nie powinien mieć tutaj żadnego znaczenia. Powinnam naprostować sprawy z Samem niezależnie od Roberta i Sophie.

– To brat Sharon, mojej przyjaciółki – odpowiadam niechętnie. – Chodzę z nim razem na wolontariat do szpitala. Nawet nie wiedziałam, że będzie na tym samym oddziale. Raz zabrał mnie po zajęciach na obiad i Sam to widział. Twierdzi, że on mi się podoba, i to z wzajemnością. Zresztą nie tylko on tak twierdzi.

– A co ty twierdzisz?

– Że nie ma to znaczenia. Może i w Robercie jest coś intrygującego. Może i nie jest takim niesprawiedliwym, wkurzającym bucem, jak wydawało mi się na początku. Ale ja nie jestem gotowa na żaden związek. Tyle że drugiej strony nie chcę tracić Sama. Co mam zrobić?! – wołam, a po moich policzkach znów płyną łzy. – Jak z nim porozmawiać? On i tak pewnie chodzi już z Sophie i jest za późno...

Terapeutka wzdycha głęboko i zamyka notes, w którym od czasu do czasu coś zapisuje. Bezszelestnie odkłada go na stolik, pochyla się do mnie i cichym, lecz kojącym i głębokim głosem mówi:

– Masz dobry kontakt z Royem i tym chłopakiem ze stadniny. Ronem, jeśli dobrze pamiętam. Prawda? – pyta, a ja kiwam głową zdezorientowana. Skąd ta zmiana tematu? – To wiesz, że kobieta może przyjaźnić się albo kolegować z mężczyzną bez żadnych kontekstów.

– Oczywiście, że wiem. Kumpluję się jeszcze z Dzw... Markiem Smithem. O ironio, jest on najlepszym przyjacielem Sama. Do czego pani zmierza?

– Jakie trzy emocje odczuwasz, gdy myślisz o Samie? Nie teraz, tylko ogólnie. Wtedy, kiedy było między wami dobrze.

– Ciepło, bezpieczeństwo, zrozumienie – odpowiadam bez zastanowienia. – Jeśli zaraz zapyta pani o trzy emocje związane z Robertem, to...

– Nie, nie zapytam. Nie jesteś na to gotowa – stwierdza. – Być może Sam też nie był i dlatego nie porozmawiał z tobą o Sophie. Szczególnie że wiedział, że to twoja była przyjaciółka.

– To ja go uświadomiłam, że podoba się Sophie – jęczę. – Być może sama doprowadziłam do tego, że się do siebie zbliżyli?

– Najprawdopodobniej i tak by się do siebie zbliżyli. Choćby przez ten wspólny projekt na biologię. Ty zbliżyłaś się do Roberta pomimo początkowej niechęci.

– Skąd pani wie? – Wpatruję się w nią zszokowana. Czy ona ma jakieś tajemne moce?

– Sama powiedziałaś mi przed chwilą, że uważałaś go za niesprawiedliwego, wkurzającego buca.

Przygryzam wargę. No tak. Muszę pamiętać, że ona jest cholernie inteligentna i skończyła psychologię. W milczeniu wypijam herbatę do końca. Próbuję zebrać myśli do kupy, ale słabo mi idzie.

– Czy pani uważa, że Sam to dla mnie tylko przyjaciel? – pytam, choć nie wierzę, że mi odpowie.

Mam rację. Milczy, wpatrując się we mnie ciepło, ale i uważnie.

– To nie jest taka zwykła przyjaźń – stwierdzam z mocą. – Ani z Ronem, ani z Markiem nie chciałabym nawet mocniej się przytulać... Fu! A Sam to co innego. Ja naprawdę lubię... lubiłam się z nim całować. – Czuję, jak moje policzki robią się coraz bardziej gorące. – I on też lubił. Może to nie była prawdziwa miłość, czymkolwiek ona jest, ale to na pewno nie była zwykła przyjaźń.

– Pamiętasz, o czym rozmawiałyśmy na początku? Zdrada i kłamstwo mają różne definicje. Miłość także. Zastanów się nad tym w domu.

– Już koniec? – Patrzę na zegarek. Ku mojemu zdziwieniu minęła już godzina.

– Tak, kochanie. Ale możemy posłuchać jeszcze jednej piosenki. Następny pacjent się spóźni.

– Sama nie wiem. Będę szczera. Mam wrażenie, że ta rozmowa tylko jeszcze bardziej zamotała mi głowie – mówię urażona.

– Tak może być, Megan. Uczucia nie są łatwe. Nie zawsze da się je zrozumieć.

– I to ma mi pomóc? Skoro nie mogę ich zrozumieć, to jak mam nad nimi panować?

– To nie jest w pełni możliwe. Szczególnie z uczuciami wyższymi, takimi jak miłość, które są czymś więcej niż uczuciami, a już na pewno chwilowe stany emocjonalne. Na niektóre rzeczy nie ma się wpływu i kiedy człowiek się z tym pogodzi, jest mi lepiej.

Mam wrażenie, że głowa zaraz mi eksploduje. Chęci do dalszego prowadzenia rozmowy mijają bezpowrotnie. To chyba dobrze, że już koniec tej sesji. Czuję się, jakby ktoś włożył mnie do maszyny do mielenia mięsa.

– Czy mamy jeszcze czas na jedną piosenkę? – pytam drżącym tonem i wskazuję na gramofon w kącie pokoju.

– Tak. Następny pacjent napisał, że się spóźni.

Chwilę w pokoju rozbrzmiewa jazz, a ja w końcu łapię oddech.

***

Rozmowa z terapeutką nie rozwiała moich wątpliwości ani nie odpowiedziała na męczące mnie pytania, ale spowodowała jedno.

Zdecydowałam się na spotkanie z Samem. Próbuje skontaktować się ze mną od trzech tygodni. Jestem mu winna rozmowę, nawet jeśli mnie zranił. Ja raniłam go częściej. Nadal nie wiem, co mu powiedzieć ani jak się zachować. Ale tęsknię za nim. Na tyle mocno, że pojawia się w moich myślach i snach coraz częściej. Częściej niż Robert. Być może dlatego, że z tym drugim mam stały kontakt na SM.

Próbuję nie myśleć za dużo, kiedy czekam na Sama. Podśpiewywanie pod nosem na zatłoczonym skwerze w pobliżu Muzeum Sztuki w Downtown całkiem mi pomaga. Przyszłam tutaj piętnaście minut przed czasem. Wszystko dlatego, że musiałam skorzystać z komunikacji miejskiej i wyszłam wyjątkowo wcześnie, bo nie chciałam się spóźnić.

Nie powiedziałam rodzicom, że spotykam się Samem. Nie wiem, czy Vernonowi by się to podobało. Ostatnio jest na niego cięty. Dobrze, że nie ma pojęcia, jak traktował mnie Robert.

– Cześć. – Na dźwięk głosu Sama aż podskakuję. Nie krzyczy, wręcz przeciwnie, ale i tak mnie wystraszył.

Mam wrażenie, jakby moje serce znalazło się w gardle. Odwracam się powoli, a na jego widok ściska mi żołądek. Mam nadzieję, że nie zwymiotuję.

Wygląda świetnie. Lepiej, niż pamiętałam. Jego skóra ma cudowny odcień mlecznej czekolady, gęste włosy żyją własnym życiem, a w miodowych oczach można by się utopić. Ale nie ma w nich teraz tego charakterystycznego błysku radości i ciepła. Widzę w nich troskę, ale jest ona podszyta smutkiem i niepewnością. Sam uśmiecha się do mnie, ale nie tak, bym zobaczyła te dołeczki.

Jest tak cholernie znajomy, a jednocześnie jakby obcy.

To nie jest już mój Sam.

– Cześć – wykrztuszam i staram się uśmiechnąć, ale nie bardzo mi wychodzi. – Cieszę się, że cię widzę. Przepraszam, że tak długo cię zbywałam.

Te słowa są szczerą prawdą, ale brzmią cholernie beznamiętnie. Ledwo jestem w stanie patrzeć mu w oczy, gdy je wypowiadam. Jest między nami jakaś niewidzialna bariera. Nawet nie dotknęliśmy się na przywitanie. Tak nie powinno być.

To chyba dla mnie za dużo. Mój oddech przyspiesza.

– Wszystko w porządku? – pyta natychmiast Sam. Wciąż jest dobrym obserwatorem, a przynajmniej wtedy, kiedy nie ma obok Sophie. – Może chcesz usiąść?

Kręcę głową. Wokół nas i tak nie ma wolnych miejsc. Jesteśmy otoczeni przez turystów. Staram się nie zwracać na nich uwagi. Ani na nich, ani na Sama. Tylko na oddechu, tak jak uczyła mnie doktor Clarkson. Nie chcę mieć kolejnego napadu paniki. Nie tutaj. Nie przy nim.

W końcu chcę go zapewnić, że jest ze mną lepiej.

Bo jest. Od ponad tygodnia mam siłę wstawać. Mam siłę się uśmiechać. Mam siłę rozmawiać.

Ale nie mam siły się z nim konfrontować. Ta myśl uderza we mnie niczym pocisk, gdy ponownie patrzę mu w oczy.

Spotkałam się z nim za wcześnie.

– Na pewno? – pyta Sam i wyciąga rękę w moim kierunku, jakby chciał mnie przytrzymać. Zatrzymuje się jednak w połowie, a ja patrzę na jego dłoń jak zaczarowana.

– Jest lepiej, niż było – odpowiadam i zmuszam się, by spojrzeć mu w oczy. Wbijam paznokcie w dłoń, żeby panować nad łosem. – Epizod depresyjny powoli mija. Za jakiś tydzień chcę wrócić do szkoły.

– Och, to dobrze. – Sam uśmiecha się, ale nadal przestępuje z nogi na nogę. Też czuje tę cholerną niezręczność. Nigdy nie czułam przy nim niezręczności. Chce mi się płakać, ale powstrzymuję łzy. Nie chcę, by źle to odebrał. – Brakuje cię w szkole.

„Przecież masz tam Sophie", poopowiada złośliwy głosik w mojej głowie, ale go ignoruję. Nie mam zamiaru poruszać tematu mojej byłej przyjaciółki albo Roberta. Ta rozmowa jest wystarczająco trudna.

– A mnie brakuje szkoły. Nawet matematyki. Świat staje na głowie – próbuję zażartować, ale żadne z nas się nie uśmiecha. – Jak wasze mecze? – pytam. Chcę, żeby to on mówił, nie ja.

– Dobrze. Wygraliśmy z najlepszą drużyną z Miami. – W oczach Sama dostrzegam błysk ekscytacji, który jednak szybko mija, gdy ponownie ma mnie spogląda. Przełykam nerwowo ślinę. – Chcesz się przejść? Albo napić czegoś w Starbucksie czy coś?

– Możemy wziąć coś na wynos – stwierdzam. Przynajmniej zajmę czymś ręce. – Ale tak jak mówiłam, nie mam dużo czasu. Za czterdzieści minut muszę być w szpitalu.

– Wolontariat? – pyta Sam, a jego oczy zasnuwa mgła.

– Tak. – Nie dodaję nic więcej. Ta rozmowa jest pełna niedopowiedzeń od samego początku. – Wciąż jestem na kardiologii – dodaję, bo nie potrafię znieść krępującej ciszy.

– Fajnie. To dobrze, że robisz coś, co sprawia ci radość. Megan, ja... – Zakłopotany przeczesuje swoje i tak rozczochrane włosy. – Ja wiem, że to brzmi banalnie i pewnie masz już tego dosyć, ale tak bardzo cię przepraszam. Gdybym tylko wiedział, to...

– Nie ma problemu – wykrztuszam. Mimo że naprawdę tak sądzę, czuję się tak, jakbym kłamała. – Dobrze udawałam, że jest ze mną w porządku.

– Nigdy nie chciałem cię zranić – mówi, patrząc mi prosto w oczy. Szczerość aż od niego bije.

Czuję ulgę, ale wcale nie jest mi dużo lepiej. Atmosfera między nami nadal jest tak gęsta, że można byłoby pokroić ją nożem.

– Wiem, Sam – mówię zdławionym tonem. – To pójdziemy do tego Starbucksa?

Kiwa głową. Z dala od siebie przedzieramy się przez tłum, a ja z przerażeniem uświadamiam sobie, że nie czuję przy Samie żadnego z trzech uczuć, które wymieniłam na ostatniej sesji. Mam ochotę uciec, ale wiem, że to nie jest rozwiązanie. Dlatego męczymy się ze sobą przez kolejnych kilkanaście minut, a potem uciekam do autobusu tak szybko, jakby się paliło.

***

– Jadłaś obiad? Jesteś jakaś blada – szepcze do mnie Robert jakąś godzinę później, kiedy wystarczająco wydolne dzieciaki dzielą się na drużyny, żeby zagrać w dwa ognie. Jest idealna pogoda na mecz na dworze, nie za ciepło ani nie za zimno.

– Jadłam. Po prostu słabo spałam – mruczę.

To nie jest kłamstwo. Spałam słabo, bo denerwowałam się spotkaniem z Samem.

I miałam rację. To było jedno z najgorszych spotkań, jakie miałam w życiu. Ale Robert nie musi o tym wiedzieć. Nasz kontakt jest stricte kumpelski. Od tygodnia codziennie wysyłamy sobie sporo memów, filmików ze zwierzętami, dyskutujemy o książkach i filmach oraz sprzeczamy się, co jest fajniejsze – jazda konna czy surfing (jakby w ogóle było o czym dyskutować). Ale z pewnością nie rozmawiamy o uczuciach ani o czymkolwiek bardziej poważnym. Nie, odkąd dokładnie tydzień temu mały Harry na mnie wpadł. Nawet nie musiałam tłumaczyć Robertowi dlaczego.

Mam wrażenie, jakby taki układ był mu na rękę. Ale mimo to zdaje te swoje pytania. Pytania, które tak uparcie nie zadaje zwykły kumpel. Czy jadłam obiad. Czy spałam. Czy nie chciałabym trochę odpocząć. Zadaje je zarówno bezpośrednio, kiedy – tak jak dziś – widzimy się w szpitalu, jak i w wiadomościach. Nigdy nie pyta wprost, jak się czuję. Podejrzewam, że to Sharon powiedziała mu, że nie cierpię tego pytania, ponieważ ostatnio każdy mi je zadaje. I jasne, rozumiem dlaczego, ale to takie frustrujące.

– Może chcesz trochę odpocząć?

W oczach Roberta dostrzegam troskę. To takie dziwne. Jeszcze nie tak dawno patrzył na mnie z czystą nienawiścią. Teraz rzadko kiedy widzę w jego spojrzeniu choćby złośliwość. On też traktuje mnie jak jajko, ale nie potrafię ani nawet nie chcę się temu przeciwstawić. Z jakiegoś powodu ta troska nie jest tak upierdliwa, jak mogłoby się wydawać.

– Nie, jest w porządku. Tylko się napiję. Zaraz i tak pewnie wezmą nas do dru...

– Megan, będziesz z nami w drużynie? – Jak na zawołanie słyszę krzyk jednej z najgłośniejszych, a jednocześnie najbardziej żywiołowych dziewczynek na oddziale. Dobrze, że Eve jej nie zna, bo mogłyby roznieść ten oddział.

– Tylko wtedy, jeśli Robert będzie z nami – oponuje najstarszy chłopiec z przeciwnej drużyny.

– Nie ma mowy! My i tak mamy słabszą drużynę niż wy.

– Jest was parzyście. Żadne z nas nie musi grać – wskazuję na siebie i Wallace'a. – My jesteśmy sędziami.

– Ale my tak chcemy, żebyście grali! – wołają dzieciaki wyjątkowo zgodnie.

– To może będziecie się jakoś zmieniać? – proponuje sobowtór Eve.

Reszta dzieciaków od razu podłapuje pomysł. Są na tyle zdeterminowane, że idą na oddział i przyprowadzają czyjąś mamę, żeby sędziowała, a ja i Robert mogli z nimi grać. W pierwszym meczu mam należeć do drużyny czerwonych, w drugim – niebieskich. Tak czy siak mam grać przeciwko Robertowi.

Robertowi, który nie odrywa ode mnie spojrzenia, w którym widać ducha rywalizacji. Zniknęła troska o to, czy jadłam i spałam. Teraz jego jedynym celem jest wygrana. I mimo że oboje będziemy „matkami", mam wrażenie, że chce wygrać konkretnie ze mną.

Zaciskam ręce w pięści i podnoszę wysoko głowę. Ten facet nie wie, że mam naprawdę dobrego cela i całkiem mocne uderzenie.

Szybko okazuje się, że trafiłam na mocnego przeciwnika. Mam wrażenie, że Robert i tak nie pokazuje swojej całej siły, gdy zbija dzieciaki z mojej drużyny. Mnie też to dobrze idzie, ale nie aż tak. To ja jako pierwsza muszę wyjść na pole i uciekać przed jego cholernymi rzutami. To wtedy Robert pokazuje prawdziwą moc, ale nie ma ze mną łatwo, ponieważ jestem szybka i zwinna. I mam aż trzy życia.

Koniec końców on też musi wejść na pole i dopiero wtedy zaczyna się zabawa. Dzieciaki próbują nas zbijać, ale głównie dopingują naszą dwuosobową walkę. Niestety Robert też jest zwinny. Ma świetne poczucie równowagi, nic dziwnego, skoro surfuje. Ma też perfidny uśmieszek samozadowolenia, kiedy w niecałą minutę trafia mnie dwukrotnie.

Jeśli zbije mnie po raz kolejny, przegram.

Z pewnością nie zamierzam mu tego ułatwiać. Cudem udaje mi się złapać piłkę i to teraz ja i moja drużyna jesteśmy górą. Zbiję go chociaż raz, nawet jeśli potem przez pół godziny będę leżeć nieżywa. Nigdy więcej nie dam się nabrać na tę jego udawaną troskę, skoro właśnie teraz próbuje pozbawić mnie życia...

Uderzam mocno, prosto w jego nogi. Nie ma szans uciec ani tym bardziej złapać piłki.

– Cholera! – woła głośno w akompaniamencie braw mojej drużyny. – To było naprawdę dobre.

Miło, że potrafi to przyznać.

– Ty też jesteś dobry, ale musisz uważać. Ja się nie poddaję.

– I bardzo dobrze. – W jego roziskrzonych oczach kryje się coś więcej niż chęć wygranej.

Uśmiecham się do niego słodko, a potem pozbywam go kolejnego życia. Jesteśmy na równi. Dzieciaki szaleją. Mam wrażenie, że nawet rodzice dołączyli, by obserwować potyczkę.

Ale ja widzę tylko Roberta.

Końcówka meczu to tylko my dwoje, piłka i szalony taniec. Niestety dla mojego przeciwnika to nie on regularnie tańczy. Może i dawno nie byłam na treningu chearleaderskim, ale pewnych ruchów nie zapomniałam.

Dlatego ta potyczka trwa wieczność. Żadne z nas nie odpuszcza. On ma więcej siły, ja lepiej umykam. Dzieciaki próbują w nas trafiać, ale nie bardzo im wychodzi. To jest walka tylko między nim a nią.

Robert przejmuje po raz kolejny piłkę i uśmiecha się do mnie szeroko. Jak jakiś diabeł. Wiem, że to element gry. Nie daje mi odetchnąć nawet na chwilę. Nie traktuje mnie jak jajko. Cieszy mnie...

– No nie! – drę się, kiedy mojej stopie nie udaje się umknąć przed kolejnym mocnym strzałem Roberta i tym samym przegrywam. Dałam się rozproszyć na ułamek sekundy i mam za swoje!

– Dzięki za grę. – Robert podchodzi do mnie i podaje mi rękę. Jest równie spocony jak ja. – To był świetny mecz.

– Dzięki... i gratuluję – wykrztuszam i uśmiecham się do niego. To nie jest wymuszony uśmiech. Robert był ciut lepszy niż ja. – Ale nie przyzwyczajaj się. Następnym razem to ja wygram.

– Zobaczymy. – W jego oczach dostrzegam chochliki. – Ale już nie dzisiaj. Dzieciaki zaraz mają kolację, tak długo graliśmy.

Zerkam na smartwatcha. Ma rację. Kompletnie straciłam poczucie czasu. Zupełnie jak kilka dni temu na grzbiecie Iskierki.

– Hej, nie płacz. Jeśli chcesz, następnym razem mogę dać ci wygrać – mówi Robert.

Sprzedaję mu kuksańca w bok i ocieram twarz. Ze zdziwieniem stwierdzam, że moje oczy są mokre. To nie tylko pot.

– Ani mi się waż. Gdy będziemy grali następnym razem, masz zachowywać się dokładnie tak, jak podczas tego meczu.

– Jasne, pani generał. – Robert salutuje. – Gen rywalizacji odziedziczyłem po ojcu, więc masz to jak w banku.

Z trudem powstrzymuję się od jęknięcia. Jego ojciec jest niesamowitym graczem. Uświadamiam sobie, że nigdy nie dokończyliśmy rozgrywki w scrabble. Trzeba to zmienić.

– Powinniśmy odprowadzić. A ty musisz się napić. – Choć dobrze się trzyma, widać, że się zmęczył. Nadal nie unormował w pełni oddechu.

– Ty też musisz się napić. Żebyś z wolontariusza nie stał się pacjentem.

– A co, byłoby ci smutno? – pyta z szelmowskim uśmiechem. Przełykam ślinę, ale nie jestem w stanie oderwać od niego spojrzenia. Odkąd powiedział, że go intryguję, nie zrobił wobec mnie żadnej aluzji. Co się zmieniło? – Przyznaj się. Wiem, że by było ci smutno.

– Skoro wiesz, to po co pytasz, mądralo – odpowiadam najbardziej obojętnym tonem, na jaki mnie stać, ale żeby się nie uśmiechnąć, muszę przygryźć wargę.

Robert to zauważa. Inaczej nie patrzyłby na mnie z takim zadowoleniem. I z czymś jeszcze. Czymś, co powoduje, że odwracam wzrok i patrzę dokoła.

– O kurde! – wołam. – Gdzie się wszyscy podziali?

– Chyba sami się odprowadzili – zauważa równie zaskoczony Robert, rozglądając się po pustym boisku. – Chodź, może zdążymy pomóc w rozdawaniu kolacji.

Bez sprzeciwu daję złapać mu się za rękę i pociągnąć w stronę oddziału kardiologii.

Jego duża dłoń jest wyjątkowo ciepła.

***

I co Wy na to? Czy Megan jest gotowa na powrót do szkoły? Czy koniec końców dogada się z Samem? I czy Robertowi podoba się Megan? Tyle pytań... Jestem ciekawa, jakie są Wasze odpowiedzi 😎. Jak zwykle będę wdzięczna za wszelkie sugestie, komentarze i uwagi. Następny rozdział za 10-12 dni i taka częstotliwość będzie do końca publikacji. Na 99% będzie 48 rozdziałów + epilog. Pozdrawiam i do zobaczenia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top