Rozdział czterdziesty czwarty




Po niedoszłej wizycie u Sama po raz pierwszy postanowiłam postąpić zgodnie z zaleceniami terapeutki. Pozwolić emocjom opaść i postarać się spojrzeć na problem z dystansem. Chyba przyniosło to efekt, ponieważ uznałam, że się pomyliłam.

            Sam wcale nie przestał kojarzyć mi się z bezpieczeństwem. To, że je nadszarpnął, nie przekreśla naszej znajomości ani nie sprawia, że już nigdy nie powinnam mu ufać.

            Tyle że ta świadomość właściwie w niczym nie pomaga. Nadal nie potrafię z nim szczerze porozmawiać. Uprzejme ogólniki, które sprzedajemy sobie na lekcjach historii i angielskim, gdzie wciąż siedzimy obok siebie, są dla mnie katorgą. Podobnie jak patrzenie na niego i Sophie. Z tego, co wiem, nadal nie są razem, ale między nimi aż iskrzy. Nie jest łatwo na to patrzeć.

Na dodatek jest jeszcze Robert. Dziękuję niebiosom, że nie chodzi ze mną do szkoły, bo chyba znów musiałabym zamknąć się w domu. Już na sam dźwięk jego imienia moje serce drga, a co dopiero, gdy na niego patrzę. Emocje, które we mnie wzbudza, z pewnością nie pozwalają nabrać dystansu i zrozumieć, czego ja właściwie chcę.          Dlatego dwa dni temu poprosiłam go, żebyśmy przez jakiś czas tyle ze sobą nie pisali i że w tym tygodniu nie przyjdę na wolontariat ani nie spotkam się na kawę, bo muszę poukładać sobie w głowie. A on się zgodził. I to bez żadnych obiekcji. Byłam równie zaskoczona, co wdzięczna, ale sama nie wiem, czy dobrze zrobiłam.

            Za nim też tęsknię. To zupełnie inne uczucie niż nostalgia za Samem.

Najwyraźniej tęsknota także posiada różne oblicza.

            Wszystko wskazuje na to, że sama sobie nie poradzę. Wiem, że mogłabym porozmawiać o tym z terapeutką. Wiem, że ciocia Nathalie byłaby bardziej niż chętna mnie wysłuchać. Podobnie jak dziewczyny. Ale ja chcę porozmawiać z kimś innym. Z kimś, komu nie zwierzałam się zdecydowanie za długo, a kto powinien dobrze mnie zrozumieć.

            – Mamo, czy możemy porozmawiać? – pytam w środowy wieczór, kiedy wyjątkowo jesteśmy w domu same, bo Vernon pojechał do swojego brata.

– Oczywiście, kochanie. – Mama odwiesza kuchenny ręcznik, w który wycierała ręce, i wbija we mnie pełne troski spojrzenie. – Przejdziemy do salonu?

Moje gardo jest zbyt ściśnięte, więc w odpowiedzi kiwam głową.

– Coś się stało? – pyta ostrożnie, gdy siadamy razem na kanapie. Przesuwa się tak, by móc patrzeć mi w oczy.

– Nie, nic... nic nowego – zapewniam pospiesznie. Nie chcę niepotrzebnie jej martwić. – Mój nastrój ma się w miarę dobrze. Ja po prostu mam w głowie mętlik i chciałabym z tobą pogadać. Chodzi o... chłopaków – kończę kulawo.

– Sama i Roberta? – dopytuje mama.

– Tak. – Wciągam głęboko powietrze. – Czy to możliwe, że obaj podobają mi się jednocześnie, a nie jestem poliamoryczna?

            Zaskoczona mama mruga kilkakrotnie oczami. No tak, zapomniałam, że w przeciwieństwie do swojej siostry nie jest na bieżąco z pewnymi rzeczami. Już otwieram usta, by wytłumaczyć jej to pojęcie, kiedy ona mnie ubiega:

– Tak, to jest możliwe, nawet jeśli nie jesteś poliamoryczna – zapewnia. – Wiem, co to znaczy. Po tamtej rozmowie – mama wskazuje ręką na piętro, gdzie znajduje się moja sypialnia – trochę się dokształciłam.

Uśmiecham się do niej szeroko.

– Właściwie sama tak kiedyś miałam – dodaje, a jej wzrok staje się rozmarzony.

Mnie natomiast robi się wręcz lodowato. Chyba nie ma na myśli taty i Vernona? Czy pokochała mojego obecnego ojczyma, jeszcze kiedy tata żył?!

– To było w liceum – podejmuje temat, a napięcie ze mnie ulatuje. Znów mogę swobodnie oddychać. – Tamten chłopak miał na imię Peter i niesamowicie mi się podobał. Ba, podobał się większości dziewczyn, ale to właśnie ja podobałam się jemu.  

– Chwila, a w liceum nie byłaś już z tatą? – pytam zaskoczona. Poprawiam poduszkę za plecami, żeby było mi wygodniej, i wbijam w mamę zainteresowane spojrzenie.

– Dopiero w ostatniej klasie. Wcześniej się kumplowaliśmy. Zresztą wiesz, że znamy się od dziecka. Nie miałam pojęcia, że on skrycie podkochiwał się we mnie od dłuższego czasu.

– Czyli był w friendzone?

– Tak, tak można to nazwać.

– A więc kochałaś go wtedy jak przyjaciela - podsumowuję. – A mnie chodzi o to, czy w tym samym czasie można czuć do dwóch osób coś więcej niż przyjaźń.

– Megan, cierpliwości, dojdę do tego. – W głosie mamy słyszę nutkę nagany i posłusznie milknę. Jestem zbyt zaskoczona, żeby oponować, zresztą nawet bym nie chciała. Zależy mi, aby usłyszeć tę historię. – Byłam dokładnie w twoim wieku, kiedy spełniło się moje największe w tamtym czasie marzenie. Peter zapytał, czy będę jego dziewczyną. Oczywiście się zgodziłam.

– Serio, mamo? Jak w średniowieczu – komentuję, zanim zdążę ugryźć się w język.

– Może tak, może nie, ale mnie się to bardzo podobało. Wziął mnie na kolację do restauracji, dał bukiet róż... Prawie jakby się oświadczał. Byłam wniebowzięta, ale gdy opowiedziałam o tym Mike'owi, wcale nie tryskał entuzjazmem. Dziwiło mnie to, bo wcześniej oni się kumplowali, a odkąd ja i Peter zaczęliśmy ze sobą chodzić, zaczęli traktować siebie chłodno. Wtedy tego nie rozumiałam, stanowiło to jedyną zadrę w moim nowym, pięknym życiu.

– Peter wiedział, że podobasz się tacie? – dopytuję.

– Na pewno podejrzewał. Chyba wszyscy to widzieli. Moje przyjaciółki na pewno, ale śmiałam się z tego. Przecież Mike to był mój przyjaciel. Chłopak, o którym wiedziałam wszystko, a on wiedział wszystko o mnie. Gdzie w tym wszystkim miał być romantyzm? Bardzo mnie bolało, gdy widziałam, jak się ode mnie odsuwa. A potem...

Mama zawiesza głos.

– Potem co?

Siedzę niemal na krawędzi kanapy, tak bardzo jestem zaintrygowana. Rodzice opowiadali mi dużo o swojej młodości, ale nigdy nie o tym.

– Potem zaczął chodzić z dziewczyną, której od początku nie polubiłam. Uważałam, że Sara do niego nie pasuje, że jest zbyt głośna i wulgarna. Ale tak naprawdę wcale nie była specjalnie wulgarna, tylko po prostu wiedziała, czego chce. Była śliczna i mądra. A ja byłam zazdrosna.

– Od razu o tym wiedziałaś? – pytam zaskoczona.

– A skąd! – Śmieje się mama. – Na początku wszystko zwalałam na Sarę. Nawet Peterowi opowiadałam, jak bardzo ta dziewczyna jest okropna. Nie zachowałam się wobec niej w porządku... Właściwie wobec żadnego z nich.

Coś ściska mnie nieprzyjemnie w żołądku. Czy to możliwe, że jestem podobna do mamy bardziej, niż mi się wydawało? Przecież ona by muchy nie skrzywdziła. Nikogo by nie skrzywdziła, a przynajmniej nie, kiedy ma wyrównany nastrój. Bo gdy depresja złapie ją w swoje szpony, potrafi krzywdzić, lecz nigdy nie świadomie.

Nie w taki sposób.

– W moim idealnym związku z Petem pojawiły się pierwsze rysy – kontynuuje mama – a ja miałam kolejny powód, by nienawidzić Sary i wieszać na niej psy. Twój tata pokłócił się ze mną wtedy okrutnie. Do dziś pamiętam, co wykrzyczał mi prosto w twarz. Niestety miał rację. Nie potrafiłam się skonfrontować ze swoimi uczuciami, więc znalazłam sobie kozła ofiarnego. A prawda była taka, że w pewnym momencie, do dziś nie wiem w którym, na fundamencie pięknej przyjaźni zaczęło tworzyć się inne uczucie. Że Mike nie był już tylko moją bratnią duszą, a zaczął mi się podobać.

– Ale Peter wciąż był dla ciebie ważny.

– Tak. Był moją pierwszą miłością. Byłam w nim szaleńczo zakochana, ale teraz wiem, że to nie była głęboka miłość. Być może mogłaby się w nią przerodzić, ale nigdy się o tym nie przekonamy.

–  Bo był tata – wykrztuszam. Wzruszenie chwyta mnie za gardło.

–  Tak, ale wtedy mnie nie cierpiał. Swoim zachowaniem zepsułam jego relację z Sarą. Bardzo go zraniłam. Na własne życzenie zostałam ze złamanym sercem, i to podwójnie. Musiałam skonfrontować się z samą sobą i swoimi uczuciami. A potem zrobić wszystko, żeby to naprawić.

–  Kiedy wiedziałaś, że to z tatą chcesz... no wiesz? A nie z Peterem? – pytam z coraz szybciej bijącym sercem.

– Nie wiem. Po prostu wiedziałam, że nie mogę stracić Mike'a. Że muszę zrobić wszystko, by spojrzał na mnie tak jak kiedyś. By wiedział, że może się pogubiłam, ale nie jestem zła. Przeprosiłam Sarę i Petera, ale dopóki twój tata mi nie wybaczył, nie byłam sobą. Chodziłam do szkoły, uśmiechałam się, ale czegoś mi brakowało.

– Dlaczego ci wybaczył? – szepczę.

– Bo chyba cały czas mnie kochał. I poczuł, że żałuję. Ja nie chciałam od niego miłości, kochanie. Czułam, że na nią nie zasługuję. Ale chciałam, żeby był w moim życiu. O to go prosiłam. O drugą szansę. On dał mi znacznie więcej. Chciał być ze mną nie tylko jako przyjaciel. Od tamtej pory byliśmy ze sobą nierozłączni aż do...

Głos mamy się załamuje, a ona wbija wzrok w kolana. Przypomina teraz kruchą laleczkę. To tak znajomy widok. Serce mi się kraje, ale czuję, że nie powinnam się wycofywać.

Obie nie powinnyśmy.

– Aż do jego śmierci – szepczę. – Wiesz, że wasza miłość nie zniknęła?

– Wiem. – Podnosi wzrok i uśmiecha się do mnie przez łzy. – I coraz częściej to czuję. To, że mogę kochać i jego, i Vernona. To, że on zawsze będzie w naszej pamięci. To, że nie muszę się wiecznie obwiniać. Przepraszam cię, Megan. Za długo mnie nie było.

Tym razem fala wzruszenia jest tak wielka, że nie potrafię wydobyć z siebie nawet jęku. Dlatego przesuwam się na kanapie i po prostu ją przytulam. A ona odwzajemnia uścisk. Mocno, pewnie. Tak, jak potrzebuję.

            Płaczemy w swoich ramionach, a potem gdy łzy się kończą, po prostu w nich jesteśmy. Razem.

– Wiem, że zawiodłam cię nieraz. Nie byłam przy tobie, kiedy naprawdę tego potrzebowałaś. Dałam ci obietnice, których nie potrafiłam dotrzymać. Postaram się zrobić wszystko, żeby już tak nie robić. Ale nie mogę ci obiecać, że na pewno...

– Rozumiem to, mamo. – Odsuwam się od niej i zapewniam, patrząc jej prosto w oczy. Chcę, by mi uwierzyła. – Teraz naprawdę to rozumiem.

Nawet jeśli wcale tego nie chcę. Depresja to nic przyjemnego.

– Rozumiesz, ale na pewno masz żal.

W pierwszym odruchu chcę zaoponować, jak zawsze, ale powstrzymuję ten impuls. Mama raczej się teraz nie rozpadnie. No i to ja jestem jej dzieckiem, nie odwrotnie.

            – Tak, miałam. Mam. Miewam. – Gryzę się w język, by nie dodać żadnego „ale". Ta szczerość jest bolesna, ale chyba potrzebna. Terapeutka powiedziała mi, że ważne konfrontacje nie zawsze są łatwe ani przyjemne, a szczerość bywa bolesna.

Teraz wiem, co miała na myśli.

Mama milczy, a w jej oczach dostrzegam ból. Jezu, chyba popełniłam błąd.

– Mamo, przep...

– Nie, nie przepraszaj. Nie masz za co. Nie robiłam tego z premedytacją, ale moja obojętność się raniła. Taka jest prawda. Muszę z tym żyć.

– Obie musimy. – Chwytam ją za rękę. – Kocham cię.

– Ja ciebie też, słoneczko. Cieszę się, że przyszłaś mi się zwierzyć.

– Ja też – mówię, choć tak naprawdę to ona mówiła. – Czy mogę spytać cię jeszcze o coś? – pytam po chwili zawahania.

– Jasne.

– Czy wtedy, kiedy zrozumiałaś, że... hm... jesteś zakochana i w tacie, i w Peterze... To czy myślałaś o tym, przy którym czułaś się bezpieczniej? I czy utrzymałaś dalej kontakt z Peterem?

– Oj tak. I to mnie naprawdę mnie dobijało. Bo widzisz, ja zawsze czułam się przy twoim tacie bezpiecznie. Tylko on mógł mnie namówić na skoki z tak wysokiego drzewa, jak... No nieważne. Ale wtedy w ogóle tego nie czułam. Mike był na mnie tak wściekły, że nie czułam od niego choćby grama pozytywnej energii, a co dopiero mówiąc o bezpieczeństwie. Peter dawał mi go wtedy znacznie bardziej, ale też był zraniony. Próbowaliśmy się kumplować, ale nic z tego nie wyszło, bo tak naprawdę my się nie przyjaźniliśmy. To był głównie pociąg fizyczny. – Mama obrzuca mnie badawczym spojrzeniem. – Czy mogę spytać, jak to się ma do twojej sytuacji?

– Przy Samie zawsze czułam się bezpiecznie. Rozumiana, lubiana. Naprawdę mu ufałam. Przy Robercie nie czułam początkowo niczego takiego, choć myślę – odchrząkuję – że podobał mi się fizycznie od początku. Wkurzał mnie. Był dla mnie naprawdę chamski, bo znał dziewczynę, której zrobiłam świństwo. Ale teraz wyjaśniliśmy sobie wiele rzeczy i się kolegujemy. A ja chyba czuję do niego coraz więcej. Tylko boję się... boję się ryzykować. Szczególnie teraz. Dopiero zaczynam się zmieniać. Dopiero co wyszłam z depresji. To nie jest dobry moment.

– Kochanie, nigdy nie ma dobrego momentu. Zawsze można znaleźć jakieś „ale". Nie znam dobrze Roberta, ale widzę, jak świecą ci się oczy, gdy do ciebie napisze albo gdy mówisz jego imię. Chciałabym jednak, żebyś uważała. Silne emocje odbierają rozsądek. A przyjaźń między partnerami jest bardzo ważna.

– Tak, ja bardzo uważam. Wciąż nie wiem, czego chcę. Sam nigdy nie wywoływał we mnie tak silnych wrażeń, ale był ciepły i dobry. A ja to zepsułam. Nie chcę go stracić, rozumiesz?!

– Och, słoneczko. Jestem pewna, że on też nie chce stracić ciebie. Przychodził tutaj codziennie, ja nawet chciałam go wpuścić, ale Vernon kategorycznie mi tego zabronił. Robert tego nie robił – zauważa mama jakby z goryczą.

– Nie, bo nie znał mojego adresu – tłumaczę pospiesznie. – Wciąż nie zna. Zabroniłam Sharon go jej podawać. Nie byłabym wtedy w stanie...

– A teraz? Chciałabyś mu go podać? – pyta mama.

            Mimo że kotłuje się we mnie mnóstwo sprzecznych emocji, od razu wiem, jaka jest odpowiedź.

– Tak.

– Nie tylko przy Samie czujesz się bezpiecznie, prawda?

Tym razem nie odpowiadam. Nie muszę. Obie znamy prawdę. I choć nadal nie wiem, jak rozmówić się z Samem, czuję się lepiej, ponieważ podjęłam jedną z ważnych decyzji. Zamierzam zadzwonić dzisiaj do Roberta i zgodzić się na kawę, którą mu obiecałam, a z której potem tak nieładnie zrezygnowałam, bo poddałam się strachowi.

– Dziękuję, mamo. Ta rozmowa bardzo mi pomogła.

Mama uśmiecha się ciepło.

– Chcesz napić się kakao? Vernon niedługo będzie, możemy zrobić porcję również dla niego.

– Tak! Uwielbiam babcine kakao.

– Babcia byłaby z ciebie bardzo dumna. Jesteś wyjątkowo silną dziewczynką – stwierdza mama, a ja uciekam wzrokiem.

Nie zgadzam się z nią, ale jednocześnie nie jest też tak, że zupełnie się nie zgadzam. To dziwne, ale jednocześnie kojące.

– Chodźmy do kuch...

Urywam na dźwięk mojego telefonu. Mrugam zaskoczona. Nie spodziewałam się tego. Wyciągam komórkę z kieszeni bluzy. To mama Eve.

Momentalnie się spinam.

– Wszystko w porządku? Kto to?! – pyta przerażona mama, widząc moją reakcją.

Nie odpowiadam, nie jestem w stanie. Skupiam się, by drżącymi palcami odebrać połączenie.

            – Ha... Halo?

– Eve znów jest w szpitalu – informuje mnie jakiś męski głos. To chyba jej tata. W tle słyszę czyjś szloch. To na pewno jej mama.

O kurwa.

– Na neurologii? – wykrztuszam.

– Tak. Możesz przyjechać, jeśli chce...

Rozłączam się, zanim skończy mówić.

– Mamo, zawieziesz mnie do szpitala?         

Mama nie pyta o nic, tylko bez słowa wstaje i kieruje się do przedpokoju. Niemal depczę jej po piętach.

Kakao będzie musiało poczekać.

***

Wpadam na oddział z takim impetem, że mama prawie dostaje ode mnie drzwiami w nos. Na korytarzu nie ma nikogo. Gdzie oni się podziali? I dlaczego Eve znów tutaj jest?! Przecież w niedzielę było z nią wszystko dobrze. Ba, nawet wczoraj z nią gadałam i czuła się świetnie...

– Gdzie ona jest? – mruczę pod nosem.

– Chodź, spytamy pielęgniarek – mówi mama, a ja daję się jej pociągnąć jak jakaś szmaciana lalka. Czuję się kompletnie bezwładna.

Okazuje się jednak, że w dyżurce pielęgniarek nikogo nie ma. To chyba jakieś żarty... Kto w takim razie otworzył nam drzwi?! Przecież jest już dwudziesta i musiałyśmy zadzwonić, żeby nas wpuszczono.

– Jesteś... – Słyszę za plecami znajomy głos, na którego dźwięk wzdycham głęboko.

Jestem tak zestresowana, że nic dziwnego, że słyszę kogoś, o kim cały czas myślę. To niemożliwe, żebym znów się tutaj na niego natknęła.

A jednak. Odwracam się, a moim oczom ukazuje się Robert. Może usłyszał, co się stało, i dlatego przyszedł tutaj po wizycie na kardiologii? Nie mam siły pytać. Tyle dobrego, że mama wpatruje się w niego z zaskoczeniem, co stanowi dowód, że nie mam omamów. No chyba że to zbiorowa histeria...

– Gdzie ona jest? – pytam przez zaciśnięte gardło.

– Na sali monitorowanej. W drugiej części oddziału.

Wiem, gdzie to jest. Nigdy tam nie byłam. Nie pozwalono nam.

– Jej rodzice?

– Też. Chyba czekają przed drzwiami. Eve ma stan padaczkowy.

Kręci mi się w głowie. Nie mam pojęcia, czym różni się to od napadu drgawek, ale brzmi poważnie.

– Co to znaczy? – pyta mama.

– To znaczy, że ma stałą czynność napadową w EEG. Że jest nieprzytomna, nawet jeśli przez chwilę przestaje drgać. Tak powiedział mi tata Eve. Podłączyli ją pod EEG i dają leki dożylnie.

Robert mówi coś dalej, ale ja nie jestem w stanie słuchać. Coraz mocniej szumi mi w głowie, a niewidzialne imadło ściska skronie. Brakuje mi oddechu. Jeśli to napad paniki, to inny niż zwykle. Chwieję się, a Robert momentalnie mnie łapie. Jego ciepły oddech owiewa mi czoło, a silne ramiona sprawiają, że nie jestem w stanie się ruszyć. Jest moją podporą. Podporą, którą ponownie od siebie odsunęłam, bo się bałam. Podporą, która mnie nie opuści. Z jakiegoś powodu jestem tego pewna.

To wtedy wybucham płaczem.

Nie mam pojęcia, co dzieje się wokół. Nie wiem, co robi mama. Czy ktoś przybiegł zaalarmowany moim wybuchem? Jestem świadoma tylko własnych łez oraz bliskości Roberta, który mruczy mi coś do ucha. Nie próbuję zrozumieć słów. Skupiam się na ich kojącym, łagodnym brzmieniu.

Tylko dzięki niemu się nie rozpadam.

Bo potem jest jeszcze gorzej. Przychodzi pielęgniarka i każe nam przejść do poczekalni. Robert odrywa się ode mnie, ale wciąż obejmuje ramieniem, gdy idziemy we wskazane miejsce. Mama kroczy za nami. Siadamy przy jednym ze stolików i nie odzywamy się do siebie. Pielęgniarka nie mówi nic o stanie Eve, tłumacząc, że nawet gdyby mogła, nie pracuje na ostrym odcinku. Mam ochotę wyć, ale nie mam siły się kłócić. Wiem, że niczego się od niej nie dowiem. I tak nie powinna pozwolić nam tu zostać.

Czekanie to koszmar. Gdyby nie to, że Robert głaszcze mnie po ręce, chybabym zwariowała. Mama posyła mi co jakiś czas smutne spojrzenie, ale nie reaguję w żaden sposób. Całe moje ciało jest napięte i gotowe, aby zareagować. Przerzucam spojrzenie to na mój telefon, który położyłam na stole, to na wejście do poczekalni.

W końcu pojawia się tata Eve. Zmęczenie na jego twarzy postarza go o dobre kilka lat.

– Musieli ją zaintubować i wprowadzić w śpiączkę farmakologiczną.

– Co? – pytam. Nic z tego nie rozumiem.

– Jest na respiratorze.

O kurde.

– Ma wznowę? – ni to pytam, ni to stwierdzam.

– Nie wiadomo. Niekoniecznie. Teraz nie mogą zrobić rezonansu...

Respirator.

Śpiączka.

Wznowa.

Tylko te słowa kołaczą mi się po głowie. Robi mi się ciemno przed oczami. Nie słyszę nic prócz szumu.

Osuwam się w dół.

Ostatnim, co czuję, są czyjeś ciepłe ręce.

***

No to niestety mamy kolejny kryzys :(. Jak myślicie, co będzie dalej z Eve? I jak skończy się wg Was wątek romantyczny? Jak zwykle będę wdzięczna za Wasz feedback. Wraz z publikacją tego rozdziału skończyłam mój sierpniowy zapas rozdziałów. Ale od przyszłego tygodnia piszę końcówkę i myślę, że do końca października/pierwszej połowy listopada opublikuję książkę do końca :) niedługo będę też ponownie nadrabiać odpowiedzi na komentarze. Do zobaczenia 🥰

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top