Rozdział czterdziesty
–- Megan, tak się cieszę! – wita mnie piskliwie Sharon i rzuca mi się na szyję z takim impetem, że wpadamy razem w ścianę, a łokciem strącam z szafki moje klucze do domu. – Mam wrażenie, jakby wieki minęły, odkąd się widziałyśmy!
– Shar, udusisz ją – zauważa Natasza, która jednocześnie uśmiecha się do mnie ciepło. – Mówię ci, że ta twoja radość doprowadzi do tragedii.
– Tak jakbyś ostatnio sama nie chodziła z głową w chmurach – mruczy pod nosem Sharon, ale posłusznie mnie puszcza. Rozmasowuję obolałe żebra.
– Obie macie mi dużo do opowiedzenia – zauważam. – Nie traćmy więcej czasu. Chodźmy!
Dziewczyny obrzucają się porozumiewawczymi spojrzeniami, w których dostrzegam niepewność, a później patrzą na mnie z troską. Jakby traktowały mnie jak jakieś jajko, które w każdej chwili może się stłuc. Terapeutka uważa, że to normalne i że nie powinnam negatywnie na to reagować. To trudne. Odkąd jest ze mną lepiej, coraz bardziej chcę wracać do życia.
– Jasne, ale tak... od razu? Jesteś pewna? – pyta Sharon, a jej głos jest kojący niczym balsam do ciała. Ta dziewczyna to prawdziwy anioł.
– Jeśli będę czuła się przytłoczona czy coś, dam wam znać. Terapeutka mi tak poradziła – obiecuję. – Pizza będzie dopiero za jakieś pół godziny, więc możemy usiąść w salonie, póki nie ma moich rodziców.
– Rodziców? – wyrywa się Shar. – Nigdy tak o nich nie...
Natasza sprzedaje jej kuksańca w bok, choć wydaje się równie zdziwiona. Szczerze mówiąc, ja też jestem zdziwiona, gdy uświadamiam sobie, że od pewnego czasu zdarza mi się w myślach nazywać mamę i Vernona „rodzicami". Dziś chyba po raz pierwszy powiedziałam to na głos. Brzmi to trochę niezręcznie, ale z pewnością nie nienaturalnei. Tylko że jest przecież tata.
Chyba nie powinnam nazywać Vernona „rodzicem"...
– No i co narobiłaś? – syczy podenerwowana Natasza do Sharon.
– Spokojnie, spokojnie – wtrącam się, widząc, jak twarz Wallace nabiera rumieńców. – Ja... hmm... faktycznie tak ostatnio o nich myślę. Widzicie, Vernon jest naprawdę w porządku... To znaczy... Źle go wcześniej oceniałam. Bardzo mi pomógł.
Sharon uśmiecha się ciepło.
– To wspaniale, że masz w życiu aż dwa męskie wzorce.
Odwzajemniam uśmiech.
– Ale chyba nie chcesz, żebym ich naśladowała? – żartuję. – Jeszcze zamienię się w faceta.
– O nie, tylko tego by brakowało – wtrąca się Natasza. – Zdecydowanie wolę cię jako dziewczynę. Musi być jakaś równowaga w przyrodzie.
Jak na zawołanie wszystkie się śmiejemy. Mój śmiech jest najsłabszy, ale jest. Nie brzmi nienaturalnie. Z dnia na dzień jest coraz lepiej.
– Chodźcie, nie będziemy stać tutaj jak kołki, a wy macie mi wiele do opowiedzenia. Chcę wiedzieć wszystko – wyraźnie podkreślam to słowo – na temat waszych relacji z chłopakami.
Ku mojemu zdziwieniu Natasza czerwieni się jeszcze mocniej niż Sharon.
– Kto pierwszy na kanapie, ten lepszy! – wołam i zanim dziewczyny zdążą się zorientować, jestem trzy kroki przed nimi.
Dopadam do kanapy jako pierwsza, Natasza jest druga.
– Ej, to jest niesprawiedliwe! – Chwilę później zdyszana Sharon kładzie się pomiędzy nami. – Obie trenujecie regularnie, a ja co najwyżej regularnie wychodzę z Cuddle na spacer.
– Bo ty jesteś stuprocentowo artystyczną duszą. Ale coś mi mówi, że polubisz wycieczki z Patrickiem – zauważa Natasza i patrząc na mnie, dodaje: – On uwielbia chodzić po górach. I po lasach. I właściwie wszędzie. Mógłby chodzić cały dzień.
– Na dodatek stawia takie wielkie kroki. Jak jakiś yeti. Ledwo za nim nadążam, choć stara się na mnie czekać – dodaje zarumieniona Sharon.
– To już oficjalne? – pytam zaciekawiona.
– No właśnie nie! – odpowiada Natasza. – Shar wciąż ma wątpliwości...
– Nie do końca – tłumaczy się główna zainteresowana. – Serio, wierzę wam już wszystkim, że podobam się Patrickowi...
– ...nie „podobasz", tylko za tobą szaleje...
– ...nawet sam mi to powiedział. – Uszy Wallace przypominają barwą dorodnego pomidora. – I naprawdę w to wierzę. On też mi się mega podoba. Ale właśnie to mnie przeraża. – Ostatnie słowo wypowiada tak cicho, że mam wrażenie, że sama je sobie dopowiedziałam.
Sądząc po zaskoczonej minie Nataszy, ona też je usłyszała.
– Ale czego? – pyta, a ja ze świstem wciągam powietrze. Czyżby Sharon nic jej nie powiedziała? – To przez tamtego chłopaka z imprezy?
Okej, czyli coś wie.
– Powiedzmy – odpowiada wyraźnie zasmucona Shar. Mam ochotę ją przytulić, ale czuję, że to, czego w tej chwili potrzebuje, to zostać wysłuchaną. – On nie był jedynym facetem, który próbował mnie skrzywdzić. – Zerka na swoje kolana, które drżą niekontrolowanie. – Wiem, że Patrick jest inny, ale podświadomie wciąż czuję tamten strach. A przede wszystkim obawiam się zaufać...
Natasza przyciska dłoń do ust.
– Och, nie miałam pojęcia. Tak mi przykro.
– Może gdyby któregoś spotkała kara, to byłoby inaczej, nie wiem. – Spojrzenie Sharon jest mgliste. – Ale za pierwszym razem nie byłam w stanie w ogóle o tym myśleć, a za drugim bałam się, że to Robert i jego kumpel mogliby ponieść większe konsekwencje, bo sprali tamtego kolesia na kwaśne jabłko. – Wzdryga się i obrzuca mnie zlęknionym spojrzeniem. – Przepraszam, nie powinnam. To zdarzyło się już jakiś czas temu, a ty masz problemy teraz...
– Nie, Shar. Obiecałaś mi. Ty też. – Wskazuję na Nataszę, która otwiera usta, by się wtrącić. – Obie mi obiecałyście, że nie będziemy dzisiaj rozmawiać o mojej depresji i o tym, co się do niej przyczyniło. Nie dzisiaj. Nie o mnie.
– Megan, ale wiesz, że to tak nie działa? – pyta ostrożnie Natasza. – Ten temat może nieraz wypłynąć. Zależy nam na tobie...
– ...a mnie zależy na was – stwierdzam stanowczo. – Teraz rozmawiamy o Sharon. Możesz o tym wszystkim opowiadać, jeśli właśnie tego potrzebujesz – zwracam się do niej łagodniej. Nie rozpadnę się przez to na kawałeczki.
Wallace kiwa powoli głową. Chyba mi wierzy. I dobrze, bo ja nie kłamię. Przecież jestem świadoma, jak działa świat. Trauma, przez którą dwukrotnie przeszła Sharon, na pewno odcisnęła na niej piętno. Szczególnie że to bardzo wrażliwa i naprawdę dobra dziewczyna. Idealna ofiara dla zwyrodnialców... Ale coś mi mówi, że Patrick do nich nie należy. W końcu to najlepszy przyjaciel kogoś takiego jak Natasza.
– Chyba potrzebuję – przyznaje cicho Shar. – Trochę się boję, że przez to, że wciąż nie mogę sobie z tym poradzić, stracę szansę na relację z Patrickiem. Z jednej strony bardzo chcę pogłębiać tę znajomość. Mogłabym spędzać z nim całe dnie, rozmawiać, śmiać się, a nawet przechodzić tysiące mil! Mogę o nim opowiadać godzinami. Nie przeszkadza mi, gdy trzymamy się razem za ręce. Ale czasem, gdy przytuli mnie za mocno, niespodziewanie dotknie albo jakoś tak się nachyli, to mam wrażenie, jakbym traciła przestrzeń i się boję... Z jednej strony marzę, żeby pocałował mnie tak naprawdę i mam dość całusów w policzek, a z drugiej obawiam się, jak moje ciało zareaguje, gdy to zrobi... – Głos Shar załamuje się, a z jej oczu zaczynają wypływać łzy wielkości ziaren grochu.
– Możemy cię przytulić? – Natasza zadaje pytanie, które pojawiło się i w mojej głowie, a kiedy Wallace przytakuje, obie tulimy ją mocno. A ona tuli nas. Czuję ciepło naszych ciał i zalewa mnie fala wzruszenia. Jakim cudem mogłam kiedykolwiek przestać wierzyć w przyjaźń i miłość? Jak mogłam odrzucić od siebie tak piękne, budujące uczucia?
– Rozmawiałaś z Patrickiem na ten temat? – pytam po czasie, który równie dobrze mógł trwać sekundy, jak i godziny. Nie mam pojęcia.
– Nie. Myślałam o tym – Sharon pociąga donośnie nosem – ale nie wiem jak. Megan, nikomu nie powiedziałam na ten temat więcej niż tobie. – Patrzy na mnie ze smutkiem. – Jak miałabym powiedzieć to facetowi, nawet jeśli to Patrick?
– On cię nie oceni, jeśli tego się obawiasz – zapewnia Natasza. – Jest wyjątkowo wyczulony na niesprawiedliwość i krzywdę. Podejrzewam, że gdyby był w tamtym pokoju, sprałby tego fiutka razem z Robertem i tym jego przyjacielem, nawet wtedy, gdy jeszcze cię nie znał i nie był w tobie szaleńczo zakochany.
Sharon ponownie się czerwieni i zaczyna się śmiać.
– Weź nie gadaj głupot.
– To nie głupoty. Jest w tobie zakochany. Nigdy wcześniej nie widziałam go w takim stanie, a znam go wiele lat. – W głosie Nataszy słychać niezłomną pewność. Wiem, że ona ma rację. Mam nadzieję, że Shar też to wie.
– Mam świadomość, że Patrick nienawidzi przemocy – potakuje. – Inaczej bym się nim... no same wiecie. I wiem, że by mnie nie ocenił. A przynajmniej nie na świadomym poziomie. Ale podświadomie? Może uznałby, że jestem słaba? Że jakoś ich sprowokowałam? Albo że po prostu nie chce kogoś, kto wzdryga się na niespodziewany dotyk? Kto być może przez lata nie zgodzi się... no same wiecie na co.
– Seks? Mnie samej jakoś do tego nigdy dotychczas nie ciągnęło – stwierdzam. – Nie wiem, dlaczego niektórym tak na tym zależy.
Natasza zaczyna intensywnie wpatrywać się w ścianę nad telewizorem. Czyżby miała coś do powiedzenia? Gryzę się w język, aby o nic jej nie zapytać. Teraz rozmawiamy o Sharon.
– A ty nikogo niczym nie sprowokowałaś. To była wina tamtych facetów. Jeśli ktoś uważa inaczej, nie jest wart twojego zainteresowania, rozumiesz, Shar? – Łagodnie chwytam jej brodę, aby zmusić, by na mnie popatrzyła.
W jej oczach widzę strach, ale również wdzięczność.
– Tak. Masz rację.
– Domyślam się, że to dla ciebie trudne. Nawet o tym myśleć, a co dopiero mówić. Ale wydaje mi się, że powinnaś porozmawiać z Patrickiem. Nie musisz mu opowiadać jakichś szczegółów. Ale myślę, że byłoby fair go uświadomić. Zrozumiałby, dlaczego czasem się odsuwasz, mimo że jesteście ze sobą coraz bliżej i świata poza sobą nie widzicie.
– Tak jak ty i Mark? – odbija piłeczkę Sharon i obdarza Nataszę porozumiewawczym spojrzeniem. – Mam ci przypominać, kto ostatnio na mnie wpadł, bo tak się zapatrzył na swojego chłopaka?
– Ha, wiedziałam! – wołam z ekscytacją i aż podskakuję na kanapie. – Wiedziałam, że ty i dzwoniec musicie już być razem! Nie wytrzymalibyście dłużej!
– No tak, jesteśmy. Ponad tydzień. – Choć wyraźnie uradowana, Natasza spogląda na mnie z niepokojem. – Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zła, że nie powiedziałam od razu? Nie chciałyśmy, no wiesz, nie chciałam zaprzątać ci głowy...
– Oczywiście, że nie! – zapewniam. – Rozumiem to. No i może miałam z Markiem na początku na pieńku, ale cóż, chłopak miał trochę racji, że się mnie obawiał. W końcu on naprawdę mocni przyjaźni się z Samem. Tak jak my ze sobą, tylko jeszcze dłużej. – Wskazuję palcem na naszą trójkę.
Dziewczyny kiwają zgodnie głowami.
– Teraz Mark cię lubi – zapewnia Natasza. – Nie przyszedł do ciebie tylko dlatego, że Sam go o to prosił, a ode mnie nie mógł za dużo wyciągnąć. Kurde, to było naprawdę trudne, żeby nie powiedzieć mu za dużo. Nie chciałam nadszarpnąć twojego zaufania, a Mark potrafi mnie podejść. – Na jej policzkach pojawia się kolejny rumieniec.
– O tak, potrafi. Jak nikt! – Śmieje się Sharon, a Natasza uderza w nią jedną z poduszek, które leżą na kanapie.
– Jesteś okropna.
– I tak mnie kochasz.
Uśmiecham się pod nosem. Ich przekomarzania są cudowne.
– Tak bardzo mi was brakowało – przyznaję. – Ba, powiem wam coś gorszego. Mnie coraz bardziej brakuje szkoły. Ale dorośli nie chcą mnie jeszcze puścić. Mimo że jutro byłoby idealnie zacząć. W końcu jest poniedziałek.
– Może mają rację – stwierdza ostrożnie Sharon. – W końcu czujesz się lepiej tak naprawdę od kilku dni.
– Tak, pewnie mają. Jest parę rzeczy, które mnie blokują. Chyba najbardziej myśl o konfrontacji z Samem – przyznaję, wyginając palce.
Natasza i Shar obrzucają się porozumiewawczymi spojrzeniami. I milczą. A ja czuję coraz większe napięcie.
– No co? Powiedzcie, proszę.
– Sam cały czas nas o ciebie pyta. Dopytuje, czy to już. Czy sądzimy, że jesteś gotowa z nim porozmawiać – odpowiada niechętnie Natasza. – Ale nie przejmuj się tym. Nie powinnaś czuć żadnej presji. On to chyba rozumie...
Rozumie czy nie, w moim żołądku pojawia się ciężar, który niestety jest mi dobrze znany, a którego wcale nie chcę.
– Cholera. Obwinia się o mój stan, prawda?
Ponownie odpowiada mi cisza.
– Chyba tak – duka w końcu Sharon.
Mam wrażenie, że dziewczyny chcą dodać coś więcej, ale gryzą się w język. Może i dobrze, nie wiem, czy miałabym siłę tego słuchać. Podobnie było wtedy, kiedy napisałam im o rozmowie z Robertem, w której ten mnie przeprosił. Od tamtej pory go nie widziałam. Wymieniamy się tylko wiadomościami o wszystkim i o niczym. Dziwnym trafem w dużej mierze dotyczą one zwierząt. W przyszłym tygodniu pewnie zobaczymy się na oddziale i sama nie wiem, jak powinnam się wobec niego zachowywać.
Nie jestem gotowa nawet o tym myśleć. Nie, kiedy wciąż nie jest ze mną najlepiej. Nie, kiedy nie jestem w stanie porozmawiać z Samem. Niby się rozstaliśmy, ale wciąż jest dla mnie ważny. Nie chcę go stracić. A jednocześnie to na myśl o Robercie moje głupie, masochistyczne serce bije szybciej.
– Cholera. Sam nie powinien się obwiniać – szepczę. – Nie jest odpowiedzialny za moją chorobę. Ona była już wcześniej. Właściwie to myślę, że wiele miesięcy temu, tylko skutecznie ją od siebie odsunęłam... Ale koniec tych smutów. Miałyśmy nie rozmawiać o dep... depresji. Natasza, opowiadaj, jak zostałaś ze Smithem parą. Czy dzwoniec wykazał się choć krztyną romantyzmu?
– Weź, nie bądź dla niego taka złośliwa! On naprawdę potrafi zaskoczyć. Zabrał mnie do Tampa Theater, choć sam specjalnie nie lubi takich miejsc. Ale nawet jemu się podobało!
– Może zrobisz z niego człowieka kultury – zauważam. – Choć nie, wait...
– Chyba nie masz co się czepiać Megan, że wbija mu szpilki – stwierdza z uśmiechem Shar. – I vice versa. Oni w ten sposób pokazują sobie sympatię. Jakby przestali, to można było się martwić.
Już mam się wykłócać, że to bzdury, choć wszystkie znamy prawdę, kiedy słyszymy dzwonek do drzwi, a ja uświadamiam sobie, jak bardzo jestem głodna.
– Pizza! – piszczy Sharon jak mała dziewczynka. – W końcu! Umieram z głodu!
Idę do przedpokoju. Okazuje się, że za drzwiami zastaję nie dostawcę, ale... mamę i Vernona, którym facet przekazał pizzę. I bardzo dobrze. W końcu zamówiłam je dla pięciu osób. Mam nadzieję, że mama zje.
Ja mam wielką ochotę.
Wreszcie.
***
– Dziś nie trenujemy skoków. Jedziemy w plener.
– Ale jak... jak to? – Wpatruję się w pana Parkera tak, jakbym widziała go po raz pierwszy w życiu. – A zawody?
– Zawody nie zając, nie uciekną.
– Będziemy się ścigać?
– Nie. Będziemy po prostu jeździć. Ty prowadzisz. Przedłużymy trening. Kiedy wrócimy, zrobimy ujeżdżanie.
Mrugam kilkakrotnie oczami, ale to nie sen. Trener wciąż przede mną stoi, trzymając za wodze Gandalfa, największego ogiera w stadninie, i chyba traci cierpliwość. Nie chcę, żeby ją stracił. Może wtedy zmienić zdanie.
A ja czuję całą sobą, że plener to coś, czego potrzebuję. Coś, za co obok ujeżdżania tak bardzo pokochałam jazdę konną. Półtora roku temu postanowiłam zająć się skokami dlatego, że marzę, aby w przyszłości wystartować we Wszechstronnym Konkursie Konia Wierzchowego, ale najważniejszy jest dla mnie kontakt z koniem. Ta trudna do opisania więź, którą czuje się każdym zmysłem. No i wiatr we włosach, kiedy galopując lub cwałując, czuję, że ja i Iskierka to jeden organizm...
W oczach czuję łzy. Odkąd pięć lat temu po raz pierwszy wystartowałam w zawodach, najpierw ujeżdżania, a potem skokach, pan Parker nigdy nie przeznaczył treningu na zwykłą jazdę po lesie. Twierdził, że mogę to robić poza zajęciami, co zresztą wielokrotnie się zdarzało. Teraz mam ochotę go uściskać, ale wiem, że on tego nie chce. Dlatego tylko uśmiecham się do niego z wdzięcznością, po czym przybliżam się do szyi Iskierki.
– Dziś zrobimy to, co lubimy najbardziej – szepczę jej do ucha, a ona prycha cicho.
Dziesięć minut później jesteśmy w lesie. Doskonale znam te tereny. Mimo że nigdy nie jeździłam westernem – pod względem jazdy konnej zdecydowanie nie jestem typową Amerykanką – dzisiaj trochę żałuję. Pan Parker oczywiście umie western, ale dzisiaj wybrał konia wytrenowanego do jazdy klasycznej, tej samej, którą ćwiczę od początku mojej przygody z jeździectwem.
Zaraz jednak wiatr wieje mocniej, poruszając otaczającymi nas palmami, a ja czuję wołanie natury. Wciągam głęboko powietrze, a po moim ciele rozlewa się adrenalina. Zaczynam anglezować, a pan Parker jedzie za mną. Ledwo o nim pamiętam. Liczymy się ja, Iskierka i harmonia między nami. Spokojnie dojeżdżamy do pierwszego punktu naszej podróży, czyli niewielkiego jeziorka. Wzdłuż niego jest idealna ścieżka na galop, przechodząca później w większy pas zieleni, gdzie nie ma żadnych drzew. To tam będziemy cwałować.
Płynnie wchodzę w galop, a z moich ust wydobywa się mimowolne westchnięcie. Znów to czuję. Radość, lekkość, a przede wszystkim niczym nieskrępowaną wolność. Harmonię z koniem i naturą. Mogłabym tak jechać godzinami. Po moich policzkach chyba spływają łzy. To nie ma znacznie. Jestem dokładnie tam, gdzie powinnam być.
Czuję się szczęśliwa.
– Jak trening, wszystko w porządku? – pyta jakieś dwie godziny później Vernon, kiedy spotykamy się na parkingu przed stadniną. W jego oczach widzę troskę. Z pewnością dobrze pamięta mój atak paniki, kiedy byłam tutaj ostatnio.
– Tak. Byliśmy w plenerze. A później zrobiliśmy ujeżdżanie. – Wzruszenie łapie mnie za gardło. – Było cudownie.
– Cieszę się. – Vernon uśmiecha się szeroko, jakby z samozadowoleniem. Czy to za jego namową pan Parker zmodyfikował dzisiejszy trening? – Jedziemy? Mama będzie za jakieś dwie godziny, to może zagramy akurat w szachy.
– A możemy pojechać gdzieś indziej? – pytam, zaskakując nie tylko jego, ale i siebie. – A dokładniej na plażę? Jakoś tak... zatęskniłam za oceanem.
Jeśli Vernon zdziwił się moją propozycją, nie dał po sobie nic poznać. Wie, że nie przepadam za spacerowaniem po plaży ani pływaniem, ale nie ma pojęcia, że to przez strach przed wodą, a nie dlatego, że nie lubię oceanu.
To dopiero byłby koszmar – mieszkać na Florydzie i nie lubić oceanu.
– Oczywiście. Znam świetną lodziarnię, zabiorę cię tam. – Błysk w oczach Vernona odmładza go o jakichś kilka lat.
W samochodzie nie rozmawiamy, tylko włączamy jazz. Odkąd zaczęłam słuchać tych płyt u terapeutki, robię to coraz chętniej. Jeszcze chwila, a zamienię się w jakąś staruchę. Ale wcale nie jest mi źle na tę myśl. Dlaczego miałoby tak być, skoro sprawia mi to radość?
Lody faktycznie okazują się przepyszne, choć nie aż tak, jak w kawiarni, do której zabrałam swego czasu Sharon. Znikają tak szybko, że na piasek wchodzimy już bez nich.
– Chcesz zanurzyć nogi w wodzie? – proponuje Vernon z wyraźną ekscytacją w głosie. Kto by pomyślał, że tak go ciągnie do oceanu.
– Nie, dzięki, wolę po prostu się przejść – wykręcam się nieudolnie.
– Woda raczej nie jest zimna. Ma pewnie z siedemdziesiąt stopni – zachęca mnie dalej.
– Ja nie... – Urywam gwałtownie. Z jakiegoś powodu nie czuję takiego lęku przed wodą jak zwykle. Nie wiem dlaczego.
Może to dzięki wspaniałym chwilom spędzonym na grzbiecie ukochanej klaczy. Może dlatego, że chcę teraz czerpać z życia najwięcej, jak potrafię. A może dlatego, że jestem z Vernonem. Człowiekiem, na którego zawsze mogę liczyć. Przy którym czuję się bezpiecznie.
I któremu mogę ufać.
– Wiesz, ja boję się wody – wyznaję, przystając i patrząc mu w oczy. – Jak byłam mała, to się podtopiłam. Właściwie całkiem niedaleko stąd. Dlatego nie bardzo lubię spacerować po plaży. Ale dzisiaj mam ochotę zanurzyć stopy. Tylko czy... czy mógłbyś... – Głos mi się urywa.
Wciąż nie lubię pokazywać słabości.
– Co takiego, Meg?
– Czy mógłbyś trzymać mnie za rękę, gdy będę to robić? – pytam zdenerwowana.
Vernon uśmiecha się do mnie.
– Oczywiście, że mogę. Zawsze będę trzymać cię za rękę, gdy będziesz tego potrzebować. Jesteś moim... – Tym razem to on urywa i ucieka gdzieś wzrokiem.
– Dzieckiem – szepczę. – Czuję się tak, jakbym nim była, Vernon.
Ojczym ponownie na mnie spogląda. Mam wrażenie, że w jego oczach dostrzegam łzy. Nigdy nie widziałam go płaczącego. A przecież nie ma łatwo, szczególnie ostatnio. Pod wpływem impulsu podchodzę bliżej i obejmuję go w pasie.
– Dziękuję ci. Nie tylko za mamę. Dziękuję, że uratowałeś mnie.
Vernon przytula mnie do siebie jeszcze mocniej i całuje w czubek głowy.
– Oczywiście, kochanie.
Nie wiem, ile tak stoimy, ale szum fal coraz bardziej wzywa mnie do siebie. Trochę jak plener. Z jakiegoś powodu ja wręcz chcę zanurzyć te stopy w wodzie.
– To co, idziemy sprawdzić temperaturę wody? – pytam.
– Idziemy.
Zgodnie z obietnicą Vernon łapie mnie za rękę.
***
Jak widać, stan Megan powoli się poprawia i wraca do ludzi. Jak podobał Wam się rozdział?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top