Akt 7

Lato pełną parą widoczne jest na ulicach Paryża- dzieciaki chodzą po ulicach, podobnie turyści, ciesząc się ciepłą pogodą oraz pięknem miasta, a jeszcze bardziej ciesząc się specjalnymi, letnimi frykasami, jakie się sprzedaje, zarówno w sklepach, jak i na ulicy. Rodowici Paryżanie nie bardzo przejmują się turystami, mając własne sprawy do załatwienia- w tym samo zarabianie na turystach, co robią przewodnicy i uliczni sprzedawcy, starając się zdobyć jak najwięcej. Szczyt obecnie jest turystów i ludzi na ulicach, gdyż już wiele osób wychodzi z pracy.

Wśród tych wszystkich osób zapracowanych mniej lub bardziej, ktoś idzie pośród tłumu- a jest to Agnès, ładnie ubrana oraz lekko zestresowana. Jest ubrana w nieco zwiewną, dłuższą fioletową sukienkę, z nielicznymi na niej wyszytymi kwiatami. Sukienka sięga nieco poza kolana brązowookiej, głównie dlatego, ponieważ to strój Marii, która jest wysoka jak żyrafa. Obie kobiety musiały nieco tu zrobić poprawek, by panna Foix nie wyglądała w tym jak dziecko ubierające sukienki swej mamy. Czarnowłosa związała włosy w koka, zostawiając z przodu dwa wolne kosmyki włosów, nałożyła lekki makijaż i wzięła jedwabne rękawiczki od matki. Wygląda trochę, jakby szła na pogrzeb, ale nie obchodzi jej to. Ważne, aby się ładnie zaprezentować. Maria idzie obok niej, mając na sobie fioletową, krótką sukienkę, ze skórzaną kurtką. Obiecała odprowadzić swoją przyjaciółkę na to spotkanie, rzekomo też potem mając spotkać się z jakimś swoim kumplem... chociaż patrząc na wygląd białowłosej, dwudziestolatka ma wrażenie, iż chyba Maria zamierza iść sobie załatać złamane przez byłego serce kimś innym.

Cóż, lepsze to niż wypłakiwanie się w poduszkę.

Idą one w stronę miejsca, gdzie czeka na Agnès przeznaczenie- do domu pana Alberta, w którym młoda panna zagra przed rodziną Hariri. Dlatego, przechodzą przez bogate osiedle, gdzie mieści się dom rodziny Argenson, mijając wiele bogatszych rezydencji oraz willi.

— Ha! Widzisz to, An?— Maria trąca swoją przyjaciółkę po ramieniu, wskazują na jeden z widocznych ogródków bogatego domu. Brązowooka spogląda we wskazaną stronę, widząc rzeźbę przedstawiającą tłustego, małego satyra trzymającego dzban. Nie wygląda ona dobrze, wręcz przeciwnie, twarz satyra wygląda jakby ktoś przywalił mu rozgrzaną patelnią.— Czemu zawsze najbogatsi mają najgorsze ozdoby w domach? Czy to na pokaz, że mogą zafundować sobie wszystko, nawet najbrzydsze rzeczy?

— A bo ja wiem?— odpowiada jej brązowooka, wzruszając ramionami.— Nie wiadomo, co bogatym siedzi w głowach...

— Ale przyznaj, mogliby się bardziej postarać.— nie daje za wygraną białowłosa.— Jakby, nie jestem projektantką ogrodów i nie znam się na fanaberiach bogatszych, jednak nie sądzę, by ktokolwiek chciał taką rzeźbę!

— Wiesz, może oni nie chcą tej rzeźby, jednak jak stajesz się bogaty, to taka jest zasada, żeby kupować śmieci?— wymyśla brązowooka, pocierając się po podbródku.— Że jak będziesz miał jakąś ilość kasy, to musisz wydawać ją na specyficzne rzeczy albo zabiorą ci wszystko i znowu będziesz biedny?

— Przecież już coś takiego istnieje.— przypomina Maria, wyciągając z kieszeni kurtki paczkę papierosów i zapalając jednego.— Nazywa się to podatki.

Agnès nie może się powstrzymać przed krótkim chichotem, słysząc tę wypowiedź. Tak, dobrym pomysłem było zabranie ze sobą Marii, na to wszystko. Jak zostało wspomniane, ta kobieta daje jej jakiś zastrzyk energii. I przyda się on na grę, na pianinie. Czuje on już, jak trochę jej palce sztywnieją... zaraz napije się wody i powinno być lepiej. Musi być w 100% przygotowana oraz skupiona. Taka szansa się drugi raz nie pojawi, więc jak teraz jej nie wykorzysta, to chyba nie ma co liczyć na cokolwiek lepszego w swoim życiu.

Oczywiście, wyjdzie jej to, nie wierzy ona w inną możliwość. Skupi się, postara i dostanie to zlecenie. Więcej kasy, tym lepiej. Wszystko, by ona i jej matka mogły spać spokojnie... nie rozpływa się jednak nad możliwościami, jakie czekają na niej po zdobyciu tego zlecenia. Wpierw, musi zlecenie wykonać... i dostać je ostatecznie. Obie kobiety wreszcie podchodzą pod dom państwa Argenson. Panna Foix bierze głębszy wdech, widząc już przed sobą własne przeznaczenie.

— No, tu się chyba żegnamy, co...?— oświadcza bogini śmierci, zaciągając się papierosem.

— Ta, tutaj...— przyznaje dwudziestolatka, uśmiechając się delikatnie.— Życz mi powodzenia!

— Ja ci życzę, byś ty lepiej do mnie wróciła, bo inaczej sama cię za szmaty stamtąd wyciągnę...!— ostrzega, życzliwym tonem, fioletowooka, na co ponownie się panna Foix śmieje, przechodząc przez bramę domu swoich pracodawców.

Z tym małym zastrzykiem optymizmu oraz energii, puka ona do drzwi, jeszcze poprawiając ostatni raz swoją sukienkę, chociaż nie musi. Z oddali obserwuje ją Maria, dalej paląc papierosa. Ta, definitywnie Agnès da sobie radę. Jak się dziewczyna skupi, to z pewnością sobie poradzi... brązowooka ma łeb na karku, w życiu zajdzie daleko. Zostanie pianistką, tudzież ułoży sobie dobrze życie, znajdzie sobie pewnie też porządnego chłopa i uchowa dobre dzieci. A Mroczna Żniwiarka? Co niby w jej życiu będzie? Białowłosa opiera się o jeden z płotów jakiejś rezydencji, gasząc papierosa w swojej dłoni. Nie ma ona żadnej lepszej opcji w życiu, poza zbieraniem dusz. Żadnej. Ma ona zbierać te przeklęte dusze i tyle. Jeśli nie będzie tego robić, to ześlą ją do Piekła... kobieta słyszała o tym, jak wygląda życie shinigami w Piekle... wzdryga się na samą myśl o czymś takim... by być na równi z duszami, które samemu się tam zesłało... by znosić tortury od demonów, by być poniżanym...

Myśl o tym przeraża boginię śmierci, kiedy zdeptuje ona papierosa na chodnik. Nawet jeśli ta praca nie podoba jej się... to co ona może innego zrobić? Nic. Po prostu musi żyć z tym, co ma. Agnès przynajmniej może coś zmienić w swoim życiu, czego Maria już nie może zrobić.

Niespodziewanie, słyszy blisko siebie trzaski oraz jęki, męskie jęki. Odwraca spojrzenie w stronę źródła tych odgłosów i otwiera szerzej oczy, widząc Antonio... i to nie samego. Czerwonooki jest z kimś- a konkretniej, jest z jakimś blondynem, o zielonych oczach. Blondynem, który nie wygląda źle. Dobrze zbudowany, z ładnymi rysami twarzy oraz świetlistymi oczami. Białowłosa nie myślała nad tym, by próbować leczyć serce złamane przez byłego, poprzez wskoczenie innemu mężczyźnie do łóżka, ale widząc tego przystojniaka, nie wydaje jej się to takim złym pomysłem. Zaczyna się cieszyć, iż umówiła się tutaj z Antonem.

— O, cześć Maria...!— wita się czarnowłosy, wstając i otrzepując swój garnitur. Obaj mężczyźni przenieśli się tu cieniem i wpadli na okoliczne śmietniki. Nieco czerwony blondyn natychmiast stara się poprawić kubły śmieci, gdzie bóg śmierci się wyraźnie nimi nie przejmuje.— Jak widzisz, nie przyszedłem sam...! Wziąłem kolegę, Vincenta...! Vinc, poznaj Marię, znam ją odkąd tylko zacząłem robotę jako bóg śmierci!

Vincent podnosi spojrzenie, prędko również stając prosto... ma nadzieję, iż nie wywołali tutaj tym przeniesieniem się jakiegoś chaosu na dzielnicy, ani nie zwrócili na siebie zbędnej uwagi... przygląda się tej całej Marii, która ma być jedną z osób, z którą Antonio chce go zapoznać... i musi przyznać Włochowi na starcie jedno- miał rację w tym, że jego przyjaciółka jest piękna, ponieważ taka jest. Subiektywnie, Sorel stwierdza, że białowłosa jest ładna, ale Irène jest bardziej urokliwa. Mimo to, dalej jest nieco onieśmielony, nie chcąc wypaść na durnia, w obecności dwójki bóstw śmierci.

— M... miło mi poznać, panią.— grzecznie mówi zielonooki, starając się przy tym uśmiechnąć. Mroczna Żniwiarka również się uśmiecha, podchodząc do dwójki mężczyzn.

— Mi również miło poznać.— odpowiada fioletowooka, kładąc dłoń na ramieniu dwudziestolatka, lekko się o niego opierając.— Powiedz, lubisz Krwawą Mary? Bo mogę cię zabrać na najlepszą w tym mieście, skoro już jesteś kumplem Antonio...

Maria mówi to w wyraźnie flirciarski sposób, nie zdejmując swojej dłoni z ramienia młodzieńca, który czuje się strasznie niekomfortowo. Nigdy nie był przyzwyczajony do takiej kobiecej uwagi, nie licząc tej od jego narzeczonej, więc nie bardzo wie, co ma zrobić. Nie chce być niegrzeczny wobec nowo poznanej kobiety, jednak nie chce jej również dać jakiś błędnych sygnałów. Zatem, postanawia być niezręcznie szczery, by się wybronić:

— Em... z chęcią... zaproszę na to też moją narzeczoną... okej...?

Pytanie zbija z tropu Marię, która mruga kilka razy, odsuwając się oraz zabierając dłoń. No świetnie... zajęty już jest. A shinigami już liczyła, że znalazła sobie zastępstwo na swojego eks... no ale, nie będzie suką i nie będzie podrywać zajętego już gościa. Sam blondyn wzdycha cicho z ulgą, iż wybrnął jakoś z sytuacji. Auditore dostrzega, iż atmosfera wokół jego kumpli stała się nieco dziwna, więc postanawia szybko zmienić w ogóle przebieg spotkania:

— Później się umówimy na drinki. Na razie, chodźmy zobaczyć, co tam u tej całej panny Agnès...! I ją też chciałbym poznać, wreszcie...

A panna Foix została powitana przez panią domu, wchodząc do środka i spotykając się z córką pana Hariri- ciemnooką, opaloną panną w burce, która przygląda się surowo przybyłej czarnowłosej. Brązowooka dalej się uśmiecha, chcąc dać dobre pierwsze wrażenie. Na miejscu są już, najwyraźniej, wszyscy- panna Marwa Hariri, pani Argenson z malutkim Samem na kanapie, który jest żywo zajęty ciągłym wyciąganiem i obgryzaniem swoich kolorowych klocków, do tego wydając dźwięki zapewne mające przypominać jakiegoś potwora. Trochę szkoda, dla młodej pianistki, iż nie ma tutaj jeszcze pana Argenson, jednak obecność Suzie również jest pokrzepiająca.

— Miło mi panią poznać. Agnès Foix.— przedstawia się czarnowłosa, wyciągając dłoń w stronę Arabki. Ciemnooka tylko uważnie lustruje dwudziestolatkę, również ściskając jej dłoń.

— Marwa Hariri. Jak rozumiem, ty jesteś tym muzykiem, wskazanym przez pana Argenson, a nie pan Chat-Rose w toalecie...?

Co.- to jedyna myśl, jaka przechodzi przez głowę panny Foix, zastanawiając się, czemu ciągle musi spotykać akurat tego kolesia. Najwyraźniej, taki los. Sam zainteresowany wchodzi z powrotem do salonu, robiąc nieco szersze oczy na widok znajomej mu twarzy, gdzie malutki Samuel jako jedyny go wita, wskazując na niego:

— Miau Miau!

Z jakiegoś powodu, latorośl państwa Argenson mówi na Bastiana "Miau Miau"... kocur sam nie jest pewien, czy dziecko widzi przez jego iluzje, czy czegoś sobie nie ubzdurało i na razie nie ma za bardzo jak tego sprawdzić, ponieważ zdolności komunikacyjne rocznych dzieci pozostawiają dla niego wiele do życzenia. Dlatego, udaje, iż tego nie słyszy, postanawiając bardziej zwrócić uwagę na Agnès, która również tu jest:

— Och, Agnès...! To ty będziesz grać dla panny Hariri...?

— Jeszcze zobaczymy, czy grać będzie.— poprawia go Marwa, stanowczym tonem.— Po tu jesteśmy, by sprawdzić, czy... wezmę pannę Foix do siebie.

— Mogę zapewnić, iż nie da się zawieść na tej dziewczynie- jest pracowita, uzdolniona oraz rzetelna. Sammuś również to potwierdzi, prawda żabko?— ostatnie Suzie mówi do swojego rocznego synka, który akurat zajęty był próbą pożarcia czerwonego klocka. Patrzy to na swoją mamę, to na resztę osób i kiwa ochoczo głową na "tak". Przynajmniej ta dwójka jest po stronie młodej kobiety.

— A gospodarz domu nie przyjdzie...?— interesuje się dwudziestolatka, by jakoś jeszcze zmiękczyć atmosferę.

— Ma do załatwienia sprawy na mieście. Przyjdzie później.— odpowiada Bastian, czując się nieco niekomfortowo powoli. Nie nastawił się na to, iż spotka tutaj pannę Foix i obawia się teraz tego spotkania... liczył, iż Albert będzie tutaj, jednak go nie ma i powoli stresuje się spotkaniem... chciał tylko posłuchać muzyki, a nie musieć bać się, iż zostaje wyśmiany, czy zrobi coś źle, w obecności Agnès i innych osób... nie chce wyjść na głupca przy kimkolwiek.

 — Lepiej, niech już pani Foix zacznie grać... nie mamy całego dnia na pogadanki.— prosi panna Hariri i dwudziestolatka przystępuje do gry, wcześniej też pijąc sobie szklankę wody, czekając też jak roczne dzieciak Argensonów przestanie miauczeń na Mathieu, który podszedł do niego.

Całe wydarzenie z zewnątrz obserwuje trójka osób- Maria, Vincent oraz Antonio stoją przy oknie, niedostrzeżeni przez nikogo, patrząc jak cała sytuacja się rozwija.

— O, już Agnès zaczyna grać...!— oświadcza czerwonooki, mocno zainteresowany.

— No nie mów.— sarkastycznie rzuca Maria.

Sorel jako jedyny jest spokojny, oglądając jak jego przyjaciółka zaczyna grać na pianinie. Prędko po rezydencji roznosi się dźwięk pianina, w tym znanych utworów klasycznych. Synek Suzie, od dźwięków pianina, automatycznie zasypia, gdzie Marwa otwiera szerzej oczy, z lekkiego zdziwienia, kiedy rozumie, iż Albert nie żartował z niej i nie proponował żadnego amatora- Agnès z łatwością przechodzi z jednego utworu do kolejnego, z bardziej skocznych i wymagających melodii, po spokojne, delikatne dźwięki, wraz z romantycznymi utworami. Arabka jest zaskoczona, nie spodziewając się takiej gry... ta jedna kobieta potrafi grać lepiej niż profesjonalista, którego wcześniej zatrudniła. Nie, Agnès przebija wiele twórców, jakich słyszała, nawet dwudziestolatka zapodaje swoje własne utwory. Słychać nawet poza domem grę i Vincent uśmiecha się pewnie, dobrze wiedząc, iż pannie Foix idzie dobrze, gdzie ponownie Chat-Rose jest zatkany tym, jaki talent brązowooka posiada. Naprawdę chce już mieć lekcję z nią, by poznać jej talent... by może samemu taki zdobyć... być może, z tak uzdolnioną nauczycielką, jego dawne marzenia mogą znów się spełnić...?

Nie, to bzdurna myśl... idzie na te lekcję... bo tak. Nie ma w tym żadnego innego powodu, a już na pewno w grę nie wchodzą idiotyczne marzenia, których i tak nie spełni.

— Na dobrego... pani rzeczywiście umie grać!— przyznaje panna Hariri, wpatrując się w Agnès, gdy ta kończy swój pokaz.— Bez obrazy, lecz tego się nie spodziewałam...

— Kiedy pierwszy raz usłyszałem, iż panna Foix umie grać, również się tego nie spodziewał. I się zaskoczyłem...— wyznaje białowłosy, a brązowooka czuje się mocno pochlebiona tymi uwagami w jej stronę, nie omieszka się dumnie uśmiechnąć.

— Och, lubię zaskakiwać... i jak to będzie z tym występem...? Hm...?— dopytuje się panna Foix, czując się pewnie w tej sytuacji. Już ma tę pozycję zapewnioną w kieszeni, widzi to. Tylko teraz, musi umocnić tę pozycję.

— Hm... na fortepianie umiesz tak samo...?

W czasie, gdy obie kobiety ze sobą rozmawiają, pani Argenson oraz pan Chat-Rose postanawiają zająć się małym Samuelem, który zasnął sobie podczas całej gry.

— Świetnie, teraz w nocy nie będzie chciało mu się spać... ech, co jest z tymi dziećmi...— stwierdza Suzie, gdzie sam różowooki spogląda na małe dziecko... czy on chciałby być rodzicem? Nie sądzi, by się do tego nadawał- nie wyobraża samego siebie w roli odpowiedzialnego ojca... nie sądzi, by miał wystarczająco siły psychicznej, by przypadkiem nie spierdolić psychiki własnego dziecka. Jednak widząc jak normalne osoby, takie jak Suzie, opiekują się swoimi szkrabami i że, mimo wszystko, sprawia to u nich zadowolenie, to czuje wewnątrz siebie zazdrość. Być zdolnym, by móc tak na spokojnie opiekować się czymś tak kruchym oraz delikatnym jak dziecko, móc być w stanie dać pełnię miłości tak malutkiej istocie... chciałby móc tak.

Oczywiście, nigdy nie będzie dane mu doświadczyć wspaniałości ojcostwa, ale... ale czasami można pomyśleć, iż to możliwe.

— Cóż... nie zdążyłem wcześniej podziękować za samo zaproszenie na to spotkanie... chociaż, powinienem dziękować chyba mężowi...— odzywa się demon, a jego oczy świecą mocniej. Nim się pani Argenson orientuje, jej dzieciak już się budzi samemu, jak gdyby nigdy nic. Lekkie użycie magii nie zaszkodzi w żaden sposób, zwłaszcza, kiedy Suzie nic nie dostrzeże.— Miło było znów posłuchać panny Foix.

— Skoro będzie miał pan z nią lekcję, to zapewne będziesz mógł usłyszeć jej grę jeszcze wiele razy.— zauważa Suzie, po czym wzdycha ciężko.— I zdecydowanie powinien pan dziękować mężowi za zaproszenie... dlatego, ponieważ nie poinformował mnie on, że zamierza pana zaprosić...

— Och...— no świetnie. Kolejna sytuacja, kiedy nie wie on, co odpowiedzieć... nie chce powiedzieć nic nieodpowiedniego, by się pani Argenson nie obraziła... zwłaszcza, iż dalej są tu osoby, które jeszcze mogą wszystko zobaczyć, nawet jeśli są zajęte czymś innym.

— Spokojnie, Albert często zaprasza kogoś bez mojej wiedzy i nie przeszkadza mi to. On zawsze ma jakieś plany na spędzanie ze wszystkimi czasu, nie potrafi siedzieć bez większego towarzystwa, przez dłuższy czas.— uspokaja go Suzie, kiedy Samuel wraca do gryzienia klocków i wydawania dziwnych dźwięków z siebie.— Raz nawet próbował wyswatać własnych współpracownik, ciągle zapraszając ich do nas...!

— To przyznaję, ciekawe ma on pomysły.— uznaje nekomata, od razu też czując zaniepokojenie.— Ale chyba mnie nie zamierza swatać?

— Ha! Szczerze, nie sądzę, ale jakby co, to będę ostrzegać.— obiecuje pani Argenson, puszczając mu oczko.

Agnès i Marwa jeszcze chwilę rozmawiają, po czym panna Hariri wychodzi, ustalając też z dwudziestolatką to, iż jeszcze potem obgadają szczegóły współpracy. Kiedy też pani Argenson rozmawia ze swoimi gośćmi, to trójka osób oglądająca to zza okna omawia to, co właśnie zobaczyli.

— Ej, to Agnès dostała tę robotę, czy nie?— zastanawia się Antonio, pocierając swój podbródek.

— Uśmiechała się pewnie, to musiała dostać. Zawsze się tak uśmiecha, gdy coś jej się udaje.— oznajmia blondyn, wzruszając ramionami.

— Cóż, chyba ma prawo się tak uśmiechać, skoro udało jej się dostać taką robotę ze swoim talentem, co nie?— mówi Maria, składając ręce na piersiach.

— Ech... niby tak, ale An potrafi bardzo łatwo zapomnieć o całym bożym świecie, często robi się aż za dumna.— wyznaje Vincent, wspominając całe życie, jakie spędził z czarnowłosą.— Pewnego razu, jakaś grupka dzieciaków w szkole robiła sobie głupie żarty ze mnie i An... nic poważnego... ale An wzięła to mocno do siebie i kiedy raz udało jej się ich zripostować, to ciągnęła to dalej, czując się pewna tego, iż te dzieciaki nic jej nie zrobią... tamci przestali, ale ona nie... pociągnęła to aż za mocno i pewnego dnia, grupka nie wytrzymała, oblewając ją wodą na oczach całej szkoły... albo jak raz An... um... nieważne... po prostu, czasami Agnès może za bardzo się przeliczyć...

Bogowie śmierci patrzą się po sobie, unosząc brwi lub marszcząc je. No, interesująca osóbka z tej całej panny Foix... jak widać, jest wiele warstw, co do jej osobowości, które jeszcze muszą poznać... i które chętnie poznają, z różnych powodów.

Po pewnym czasie, na zewnątrz wychodzi Bastian z Agnès- mężczyzna powiedział, iż musi zapalić, a w domu jest zakaz palenia, gdzie brązowooka musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Wspólnie wychodzą, mogąc zachowywać się nieco bardziej naturalnie, bo przez ostatnie parę minut musieli zachowywać się odpowiednio przy rodzinie Argenson... a na zewnątrz, mogą trochę wyluzować.

— Bardzo dobry występ miałaś dzisiaj... to był dobry plan, by przyjść dzisiaj tutaj.— komplementuje kobietę nekomata, który chętnie by zapalił, jakby chociaż miał fajki, lecz nawet na to go nie stać.

— To przyszedłeś tylko, by za darmo posłuchać muzyki, zamiast przyjść dla gospodarzy?— interesuje się czarnowłosa, pukając się w policzek. Białowłosy od razu się jakby płoszy, słysząc to:

— Nie, no co ty...! Chciałem też przyjść dla nich, ale... całe to spotkanie... um... wyszło lepiej niż przewidywałem... znaczy... nie sądziłem, że wyjdzie źle, czy coś... po prostu... hem... mmm...

Mężczyzna plącze się i ma trudność z ułożeniem jakiś sensownych zdań. Nie był przygotowany do rozmawiania tak luźno, cholera, nie spodziewał się takiej wypowiedzi ze strony rozmówczyni. I teraz, wychodzi na błazna. Czeka na przykrą ciszę, tudzież na zakończenie rozmowy tym niezręcznym akcentem, jednakże nic takiego się nie dzieje. Zamiast tego, panna Foix jest znacznie bardziej mu przychylna:

— Spokojnie, też nie oczekiwałam, iż będzie aż tak dobrze... spodziewałam się, że będzie dobrze, ale było wyśmienicie! I jeśli moja muzyka sprawiła, iż dla ciebie również było wyśmienicie... to cieszę się.

Uśmiecha się ona przyjaźnie do Chat-Rose'a, który początkowo musi przypomnieć sobie, jak działają reakcję między ludźmi. Uśmiecha się nieco niepewnie, ku większej uciesze brązowookiej. Hm, sądziła, iż z tego Chat-Rose'a to burak, ale okazuje się, że i on ma swoją bardziej ludzką stronę... nie spodziewała się słyszeć takiego jąkania od wyrafinowanego, bogatego kolesia... może ten Bastian faktycznie nie był taki zły i incydent w sklepie był jednorazowy? Może jednak nie jest tak źle z nim...? Jeszcze czas pokaże. Na razie, czarnowłosa cieszy się tą chwilą człowieczeństwa z nim.

— Jo, Bastian...!— woła Antonio, podchodząc z dwójką pozostałych osób do gości domu Argenson. Dwudziestolatka oraz kocur odwracają się w stronę głosu boga śmierci i witają się ze wszystkimi przybyłymi.

— I jak było, kochana? Powiedz szczerze, rozwaliłaś ich swoją grą, co?— od razu pyta się białowłosa, obejmując ramieniem przyjaciółkę. Vincent jest już mniej nachalny:

— Chyba możemy sobie pozwolić opić ten sukces?

— Hohoho...! Jak widzę, Bastian, zapoznajesz się dobrze z tą koleżaneczką Marii!— zauważa Auditore, szturchając ramieniem swojego znajomego.— Coś będzie z tego?

Demon wręcz wzdryga się na to.

— Nie bądź głupi. Nie ma opcji.— zaprzecza, z prychnięciem, różowooki. Spogląda na resztę osób, która się tutaj właściwie zebrała.— Może lepiej zapoznasz się z tą całą koleżanką i sam umówisz z nią? By cię może wreszcie jakaś kobieta ogarnęła...

— Stary, jak ja mogę zobaczyć, iż wasza dwójka by tak uroczo ze sobą wyglądała...!

Dla Bastiana jest niedorzeczne to, że miałby być  z tak uzdolnioną, piękną oraz wyraźnie ambitną osobą... nie ma on nic do zaoferowania od siebie, więc nie widzi, jak miałby być z tak cudowną kobietą. Zwyczajnie nie ma szans dla niego. Antonio widzi jednak co innego, ale na razie powstrzymuje się od dalszego komentowania, by nie spłoszyć swojego kumpla.

— No, ale... ty jesteś Agnès, prawda? Maria i Vincent mówili o tobie jak o dosłownym, nowym wcieleniu Jezusa Chrystusa...!— przenosi uwagę czerwonooki na dwudziestolatkę, wyciągając w jej stronę rękę.— Przyjemnością jest poznać!

— Przyjemność po mojej stronie, Antonio, jak dobrze pamiętam...

I ściskają sobie ręce. tak, Mathieu widzi, iż między tą dwójką coś by mogło być- Antonio właściwie dba o swój wygląd, jest romantyczny i chociaż czasem przesadza z alkoholem, to właściwie jest fajnym gościem... nie to, co nekomata...

— Och i oczywiście, Bastian, poznaj Vincenta Sorel'a, o którym ci ostatnio mówiłem...!

Obaj wspomniani mężczyźni lustrują się nawzajem spojrzeniami. I natychmiast Chat-Rose wzdryga się ze strachu, widząc młodego Sorel'a, gdzie sam zielonooki marszczy nos, jakby poznając nekomatę... Bastianowi jakby się nogi uginają, ciągle w głowie tylko powtarza mu się nazwisko... Sorel... Sorel... Sorel...! Gdyby mógł oddychać teraz jak człowiek, zapewne brałby ciężkie, chrapliwie oddechy z paniki. Ledwo jest w stanie widzieć jakkolwiek normalnie, czując przeraźliwy ciężar strachu w swej klatce piersiowej. Odpycha za swojej drogi Antoniom biegnąc w stronę domu Argenson, ku szoku wszystkich obecnych.

— Ej, co jest...?!— dziwi się czerwonooki, brzmiąc na bardziej zmartwionego tak naprawdę.

— A temu co jest...?— nie rozumie Maria, marszcząc brwi.

— Nie mam pojęcia...— oświadcza Agnès, idąc za nekomatą, który wbiegł do rezydencji, nie odpowiadając nawet na pytanie Suzie:

— Och, p... panie Chat-Rose coś się... panie Chat-Rose!

Białowłosy wbiega do łazienki, w której zamyka się, trzęsąc się całym. Nim zdąży się zorientować, jego ciało doznaje konwulsji, gdy klęka przed sedesem, wymiotując do niego. W głowie kręci mu się, gdy przypomina mu się, skąd zna to nazwisko i jak widział podobną twarz, przypomina mu się wszystko to, od czego starał się oddzielić grubą, mocną ścianą...

Bastian... Bastian! Czyż myślisz naprawdę, iż wśród drzew sosnowych zgubisz mnie...? Do końca świata cię będę ścigał!

Pełne grzechu te ciało trzęsie się przeraźliwie... choć kocury najbardziej pychą ze zwierząt z podszyte, to ty tchórzem pełny jesteś...

Ostatnia twa szansa na śmierć bez cierpienia minęła! Na mięso dla psów pokroję twe ciało, zajadając się twym sercem, by większą siłę zyskać!

Chat-Rose kręci nerwowo ogonem, dalej klęcząc przed sedesem... dostrzega, że instynktownie zaczął nabierać oddechów... jak gdy jeszcze był człowiekiem... ale w tej chwili, nie potrafi go to uspokoić... nie w momencie, kiedy rozumie, że nie udało mu się uciec od swojej przeszłości... sądził, iż Sorel'a zostawił w Londynie, gdy ten spłonął... ale jego pieprzona rodzina przetrwała... kurwa mać, czemu akurat z Sorel'em Antonio musiał się zaprzyjaźnić? Czy ten bóg śmierci nie ma pojęcia, jak działają relację demonów z tą rodziną cholernych egzorcystów...? Niespodziewanie, całe spotkanie dla nekomaty staje się koszmarne.

— Bastian, wszystko w porządku? Potrzebujesz pomocy?— słychać pukanie oraz głos panny Foix.

Mathieu wzdryga się na to, słysząc kobietę... najwyraźniej, zmartwiła się o niego i postanowiła sprawdzić, co z nim... a to oznacza... o nie... o nie... musi zacząć się przywiązywać do niego... wszystko powoli idzie w ruinę. Nie może się przywiązywać do nikogo. Po prostu nie może. Już będzie miał wystarczająco problemów z Sorel'em, jednakże jeszcze z nią... kurwa mać! Dlaczego życie musi nim tak szarpać? Czemu wszystko nie może być tak proste? Dlaczego zwyczajnie nie może śmiać się jeszcze z brązowooką jak wcześniej...? Chciałby móc to robić cały czas... po prostu robić durne żarciki... nie przejmować się niczym... tak bardzo chciałby tego...

Chwiejnie wstaje, ledwo spuszczając po sobie wodę w toalecie. Z trudem przemywa twarz, chcąc doprowadzić się w miarę do porządku. Nie chce pokazać swojego fatalnego stanu u obu kobiet... nie chce dać im podejrzeń, iż jego i tak kruche życie ponownie się rozsypuje w drobny mak.

— Wszystko... okej... ale... chyba się czymś strułem...— kłamie różowooki, wychodząc z łazienki. Agnès dostrzega, że coś jest dziwnego w tym stwierdzeniu- pan Chat-Rose nie wygląda jak ktoś, kto jest chory. Łatwo ona może poznać kogoś, kto jest chory na żołądek... i to na pewno nie jest Bastian. On jest bardziej jakby skulony ze strachu, jakby obawiał się czegoś... lecz czego...?

— Może potrzebujesz pomocy, z dotarciem do domu...?

— Podziękuję... poradzę sobie...

Nie poradzi sobie. Nie ma pojęcia, co ma teraz robić. Wpakował się w zbyt wiele rzeczy, by po prostu zniknąć bez podejrzeń... miało być dobrze, a jest źle. Jasna cholera.

***

Po mieszkaniu rozlega się dźwięk skrzypienia drzwi wejściowych. W środku jest ciemno, co jest oczywiste- Camille oraz Martina nie ma tutaj. Są na polowaniu... czegoś tam. Vincenta nie obchodzi to. Chce on jedynie sprawdzić coś, co nie daje mu spokoju... nie daje mu spokoju, od kiedy zobaczył tego demona z Agnès... jak jego przyjaciółka wydawała się nie dostrzegać tego, iż rozmawia z kocim demonem...

Wydaje mu się, że gdzieś już widział twarz tego demona. A widział ją w miejscu, do którego od dawna nie zaglądał... od prawie dziesięciu lat nie zaglądał... mama mu zabroniła to robić, a potem on sam nie chciał... lecz teraz, ta jedna twarz, te oczy, te rysy... nie dają mu spokojnie siedzieć z jego kochaną narzeczoną oraz przyjaciółką... musi się upewnić.

Łatwo znajduje rzecz, którą szukał- całą skrzynię z rzeczami taty, jego najważniejszym dobytkiem, który został tam wsadzony po jego śmierci. Z trzęsącymi się dłońmi, blondyn otwiera skrzynię, z trudem przeglądając rzeczy tam będące, by wyciągnąć coś- dokładniej bestiariusz spisywany przez kilka wieków, przez różnych członków rodziny rodziny Sorel. Otwiera go, przeglądając na szybko wszystkie strony. Różne zjawy, duchy, upiory, demony... demony... wśród takich demonów jak Asmodeusz, Lucyfer, Lewiatan, Belial, czy Stolas... znajduje on imię oraz narysowaną węglem jedną postać, którą dobrze kojarzył.

Bastian Mathieu Chat-Rose, pseudonim "Catastrophe". Nekomata, demon który robił w cyrku, dopóki cyrk nie został spalony. Podróżujący i służący czarodziejowi, po tym jak uciekł z sideł Jacka Sorel'a. Rzekomo zmarł podczas pożaru Londynu w 1892 roku, ale... dwudziestolatek przygląda się uważniej rysunkowi na kartce papieru, dobrze poznając rysy demona... według opisu, jeden z bardziej tchórzliwych, plugawych, którzy powinni zniknąć z powierzchni Ziemi...

Jak widać, ten demon nie zmarł w Londynie i dalej sobie żył. Pytanie jednak... co z nim teraz zrobić...?

Vincent przygryza wargę. Cholera jasna... to się bardzo sytuacja zrobiła skomplikowana. Zbyt skomplikowana, jak dla niego... co ma teraz zrobić?

***

Koniec przerwy, pora was dalej zamęczać.
Jak myślicie, co się odwali?
~FunPolishFox

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top