Akt 6

— Cholera jasna, toż takie szczęście jest raz na milion lat!— uznaje Irène, kiedy Agnès kończy opowiadać o tym, co się wydarzyło w jej pracy, jak cała trójka przyjaciół spotyka się popołudniu.— Jakbym ja tak spróbowała z moimi szefami, to bym została wywalona na zbity pysk!

— Jeszcze się okaże, czy tak się nie stanie. Jak pani Hariri uzna, że się nie nadaję, to pan Argenson i pan Omar dobiorą mi się do tyłka za wymyślanie zbędne.— przypomina panna Foix, aby zaraz się uśmiechnąć pewnie.— Jednak na pewno przekonam ją do siebie. Tak, z pewnością ją przekonam. Skoro los rzucił mi taką propozycję, nie ma innej możliwości niż wykorzystać ją w pełni...!

— O ile dobrze wiem, tylko raz w życiu grałaś na fortepianie, więc bym nie był aż tak pewien, An.— zauważa zielonooki, zagryzając mocno rogalika zabranego z pracy.— Więc, na twoim miejscu, bym był taki pewien...

— Oj, to drobne różnice, z fortepianami oraz pianinami, z którymi sobie poradzę...!— bagatelizuje to czarnowłosa, nie chcąc nawet wierzyć w to.

Ma przecież wyśmienite zdolności, z których jest szalenie dumna, więc nie ma się czym przejmować. Jeśli odpowiednio się skupi oraz poćwiczy przed całym spotkaniem, na pewno wszystko jej wyjdzie doskonale, wie to. Trzyma się tego, nie dając żadnym wątpliwością dotrzeć do niej. Wątpliwości oraz niepewność tylko pogorszą wszystko, musi odważnie przed siebie, a nie siedzieć i rozmyślać nad wszystkim, co może pójść źle. Tak przechodziła przez całe życie- nigdy nie wątpiąc w to, co może a czego nie może. Sorel zdaje sobie sprawę z takiego nastawienia przyjaciółki, dlatego jedynie wzdycha, postanawiając jeszcze jej spróbować trochę doradzić:

— To przynajmniej przećwicz jeszcze te różnice, mimo wszystko, by niespodzianki nie było.

— No, Vinc dobrze mówi.— wtóruje szarooka, ku lekkiemu niezadowoleniu brązowookiej.— Lepiej przećwiczyć wszystko, dla pewności.

— W końcu, pamiętasz jak uznałaś, że możesz grać na puzonie w szkolnej orkiestrze bez dodatkowej pomocy i zemdlałaś?— dodaje blondyn, na co już zapał się dwudziestolatki studzi.

No tak, tamto niefortunne zdarzenie... tak, młoda kobieta zdecydowanie przesadziła wtedy z tym niećwiczeniem oraz wiarą w swoje zdolności. Ale teraz jest inaczej- teraz wie, co robi... choć rzeczywiście, małe ćwiczenia przed całym występem nie zaszkodzą. Para ma rację. Nie podważają jej talentu jak Chat-Rose, tylko chcą jej pomóc. Czuje się czarnowłosa głupio, iż pomyślała, że próbowali podważyć jej zdolności... chcieli tylko pomóc. Musi się opanować, za bardzo ją przez ekscytację podnosi. Nie tylko musi przecież iść przez życie bez cienia wątpliwości, ale też z głową. Potrzebuje myśleć jasno... dwudziestolatek zauważa zmieszanie swojej przyjaciółki, prędko też podnosząc ją na duchu:

— Hej, nawet jak tym razem miałabyś zemdleć, to znajdę sposób, by się wkraść na to spotkanie i od razu ci przyjść z pomocą...!

— Ciekawe jak, kochanie...— zastanawia się, z lekkim sarkazmem, panna Marbot.— Na pewno uda ci się wmieszać między bogatych ważniaków w garniturkach...

— Ej, jakby Martin i Camille się postarali wraz z nami, może by nawet wyglądał na bogatego ważniaka, wiesz...?— od razu rozświetla się humor panny Foix, kiedy ta się delikatnie uśmiecha. Sam zielonooki zaczyna czuć, w obecnej chwili, zagrożenie wobec jego osoby.

— Em... czy mam czegoś oczekiwać...?— obawia się blondyn, unosząc nieco nieśmiało jedną brew do góry, jak i nieśmiało się uśmiechając. Wygląda on w tym momencie bardzo uroczo, co obie kobiety potrafią przyznać. Jednakże, dla obu pań, wygląda uroczo w różny sposób, rzecz jasna.

Irène widzi Vincenta jako słodkiego w ten bardziej przystojny sposób- uważa, iż wygląda nieźle oraz pasuje to do jego osobowości. Zwyczajnie ta słodkość podoba jej się. Agnès za to widzi go, jak swojego uroczego, słodkiego brata- chociaż nie są oni powiązani więzami krwi, to całe rodzeństwo Sorel jest jak jej własne rodzeństwo... od dnia, w którym miała sześć lat i pierwszy raz spotkała ich, jak jej mama szukała pracy w sadzie rodziny Sorel...

Znudzona sześciolatka siedzi pod jabłonią, czekając na swoją mamę. Piękna Blanche poszła załatwić sprawy związane z pracą, zostawiając córkę przed budynkiem- nie mają one jeszcze pewnego mieszkania, ani szkoły dla brązowookiej, a kobieta nie zamierzała zostawić dziecka samego. Dlatego, zabrała Agnès ze sobą, stwierdzając, iż lepiej już wziąć dziewczynkę. I tak, czarnowłosa siedzi pod drzewem, czekając na rodzicielkę. Pannie Foix nudzi się okropnie- wszędzie widzi tylko jabłonie oraz trawę, a tak, to nic poza tym. Tęskni za domem, gdzie mieszkała z tatą- tam miała wszystkie swoje zabawki oraz pluszaki... no i pianino, na którym grała zawsze z tatą... a tutaj? Nie ma zupełnie nic interesującego.

Wynudzona sześciolatka wstaje, postanawiając się rozejrzeć i poszukać czegoś do zabawy. Powoli wchodzi do sadu tej całej rodziny Sorel, rozglądając się za czymś ciekawym. Prędko coś interesującego znajduje- a jest to jakiś bezdomny kot pośród drzew. Zainteresowana brązowooka otwiera szerzej oczy, podchodząc do zwierzęcia, które instynktownie ucieka od niej. Dziewczynka wdaje się w pogoń za kotkiem, prędko przy tym tracąc orientację w całym sadzie. Kiedy wreszcie zostawia kocura samego, zdaje sobie sprawę, że się zgubiła. Nie wiedząc, co ma zrobić, zaczyna błądzić, szukając drogi do domostwa Sorel... ma ona również dziwne wrażenie, iż nie jest tutaj sama...

— Hej, a co ty robisz w moim sadzie?!

Głosik ten należy do chłopca, dzieciaka w jej wieku. Czarnowłosa odwraca się, aby zobaczyć, do kogo należy ten głos- i widzi ona chłopczyka z blond włosami oraz zielonymi oczkami, który przygląda jej się podejrzliwie, dzierżąc również drewniany mieczyk, jakby do poganiania intruzów. Sześciolatka drży lekko, jakby ze strachu.

— M... moja mama szuka tu... pracy...— tłumaczy wystraszone dziecko, czując jak łzy zbierają jej się do oczu... wszyscy nieznajomi źle traktują ją i jej mamę... pewnie znowu będzie to samo...— Ja... ja się zgubiłam... nie chcę niczego złego...!

Widząc, iż zasmucił swoją rówieśniczkę, chłopcu wyraźnie robi się głupio. Obniża on swój miecz, robiąc się już mniej podejrzliwym.

— Och... okej...! A jak masz na imię?— pyta się blondynek, podchodząc do czarnowłosej.— Ja jestem Vincent Sorel! Moi rodzice prowadzą ten sad! Jak twoja mama jest dobra, to na pewno będzie pracować z nami.

— Moja mama jest dobra! Najlepsza na świecie!— od razu oznajmia Agnès, następnie przypominając sobie zadane pytanie.— I jestem Agnès Foix... wiesz, gdzie jest wyjście z tego sadu...?

— Pewnie! Pokażę, ale...— zielonooki unosi swój mieczyk.— Pod warunkiem, że też pobawisz się ze mną mieczami...! Mój brat mówi mi, bym spadał z tą zabawą, a siostra upiera się, że teraz się bawimy lalkami...! A ja chcę miecze!

— Ale jak się w to bawić...?

— Nie martw się, pokażę ci!

I dzieci idą w stronę domu Sorel, wcześniej lepiej się ze sobą zapoznając. Prędko przypadają sobie do gustu, od razu planując kolejne możliwe spotkanie, nieświadomi tego, jak ich rodzice obecnie ze sobą rozmawiają o ważnych sprawach. I jak ten jeden moment, wpłynie na całe ich życie oraz przyszłe relacje.

Rodzina Sorel zawsze będzie również rodziną dla panny Foix, to zawsze była rodzina obdarzona złotym sercem. Kiedy dowiedzieli się, iż mała Agnès oraz Blanche nie mają stałego mieszkania, musząc mieszkać po różnych ośrodkach i na ulicy, przyjęli panny Foix do siebie, dając im mieszkanie, dopóki nie miały pewnej sytuacji życiowej. Mama nie była pewna co do tego, ale Sorelowie nigdy nie dali jej powodów, by im nie ufać... aż sama dwudziestolatka tęskni za rodzicami Vincenta- Lucasem oraz Lindą Sorel... dobrzy ludzie z nich byli. Ale ich dzieciaki też przynajmniej są dobre...

— Ależ nie, kochanie... chociaż, może lepiej dzisiaj śpij z jednym tylko oczkiem zamkniętym...— ostrzega go kasztanowłosa, obejmując ramię dwudziestolatka, z rozbawionym błyskiem w oku. Sorel odwraca się, zaniepokojony, w stronę Agnęs, która chwyta go za drugie ramię:

— Ale tylko jeśli też mnie zaprosicie, oczywiście...! Chcę wszystkiego tam przypilnować...!

Zielonooki tylko ciężko wzdycha, wznosząc oczy ku niebu.

— Za co mnie tak pokarano, zsyłając na mnie was?— głośno zastanawia się blondyn, udając rozpacz w swoim głosie, a obie panny jedynie puszczając go, śmiejąc się z tego pytania.

***

— Jasna cholera...! Czy nawet śmierć musi być pełna cholernej biurokracji...?!— woła zaskoczony Antonio, gdy Maria stawia na stole dokumenty dusz, zebranych przez nią.

Oboje siedzą w kuchni kobiety, musząc uporządkować wszystkie dokumenty dusz, które zebrali dzisiaj. Jest to męcząca praca, więc wpadli na pomysł, aby zrobić to razem, gdyż co dwie głowy to nie jedna, nieprawdaż...? Cóż, oby to była prawda, ponieważ pracy jest w cholerę i Włoch sam nie wie, czy do jutra się z tym uwiną.

— Jak widać, wszyscy muszą cierpieć z tego powodu. Nawet martwi.— odpowiada białowłosa, siadając obok czarnowłosego. Auditore tylko wzdycha ciężko.

— A nie możemy zostawić tego może na jutro...?— proponuje czerwonooki, wyciągając z marynarki piersiówkę i zaczynając pić z niej. Fioletowooka odchyla się na krześle, odmawiając:

— Nie ma opcji, jutro będzie jeszcze więcej. Dawaj, bierzemy się teraz i skończymy to może przed północą chociaż.

— Kobieto, my tego do Wielkanocy nie skończymy...— jęczy dalej Antonio, brzmiąc na kompletnie załamanego, jakby już w myślach spowiadał paciorek.— Będziemy gnić tu po wieki wieków...

— ...amen. A teraz morda i do roboty.— kończy za niego Maria, biorąc pierwsze papiery i uzupełniając je.

Nim jednak zacznie cokolwiek robić, słyszy ona telefon. Wstaje, by podejść do niego i odebrać, spodziewając się najprędzej swojego skurwiałego byłego, który dalej próbuje znowu być z nią.

— Maria! Nie uwierzysz, co ci mam do powiedzenia!— a nie, to jednak Agnès. Bogini śmierci się uśmiecha, zapominając natychmiast o dokumentach, a nawet o Antonio, który zdążył już wychylić wszystko ze swojej piersiówki.

— No niby co takiego, kochaniutka?— dopytuje się Maria, z mocnym zainteresowaniem.

— Słuchaj, udało mi się zdobyć szansę, by wystąpić na przyjęciu...! Jakby, na serio gdzieś wystąpić!— wyznaje, z nieukrywaną dumą w głosie, panna Foix, na co i sama Mroczna Żniwiarka jest pod wrażeniem:

— O ty...! Na serio? Jak i gdzie?! Opowiadaj mi wszystko albo przysięgam, przyjdę do ciebie w nocy, przywiążę do krzesła i zmuszę do opowiedzenia wszystkiego!

— Kurwa, to brzmiało nieco strasznie...— komentuje czarnowłosy cicho, przeszukując szafki w poszukiwaniu wina. Prawie podskakuje, kiedy fioletowooka mu odpowiada:

— Zamknij pysk! Em, sorki za to An, to tylko był mój kumpel. A teraz dawaj, mów...!

Słucha uważnie, jak czarnowłosa będzie miała próbny występ przed panną Hariri, dzięki któremu będzie mogła wreszcie wystąpić gdzieś. Maria czuje się szczęśliwa, słysząc o tym, co spotkało jej przyjaciółkę... sama chciałaby mieć takie szczęście w życiu. Jak na razie, jedynie najbardziej szczęśliwe było to, iż odkryła z jaką świnią była... przynajmniej, uniknęła jeszcze małżeństwa z tym przeklętym osłem, jakim był jej eks. Wzdryga się na samą myśl, że mogłaby być żoną takiego mężczyzny. Kto wie, jak przeklęte wtedy by to małżeństwo było... jednak nie skupia się na swoim nieszczęściu. Skoro nie może sama być szczęśliwa, to będzie korzystać z radości innych. Będzie cieszyć się sukcesami innych osób. W końcu, lepsze to niż użalanie się nad swoim losem.

— Kurde, żeby w mojej robocie mieć takie okazje...— rozmarza się białowłosa, zaraz powracając na właściwy temat.— Ej, jak tak, to trzeba cię będzie jakoś ładnie ubrać! Nie mam za wielu aż tak ładnych rzeczy, jednak jestem pewna niż ty masz jeszcze mniej...

— Hejże, mam bardzo ładne ubrania! Może nie jakieś markowe, lecz dalej ładne...!— zaprzecza brązowooka, z udawanym oburzeniem w głosie, by na poważniej już dodać.— Nie będę nic od ciebie brać, Maria...

— Oj, a co to za problem? Przecież ja ci nic nie dam, tylko pożyczę, An... nie wymyślaj mi tu...— dalej upiera się przy swoim fioletowooka, nie zamierzając przyjmować odmowy, podczas gdy Antonio wypija olej rzepakowy, myśląc, że to wino.

— Przecież jak między nami różnica jest jak dzień i noc, nic się nie zmieszczę od ciebie.— nie daje za wygraną brązowooka, co powoli irytuje shinigami:

— To ci, kurwa, jakoś odpowiednio wszyjemy te ubrania!

— Wiesz, ile pracy to będzie...?!

— Agnès, proszę cię, nie denerwuj mnie tutaj...

— Nie mów do mnie, jak moja matka, starucho.

Przez chwilę, między obiema kobietami trwa cisza, przerywana jedynie krztuszeniem się Antona, który wziął spory łyk oleju i próbuje w tej chwili nie umrzeć ponownie. Gdy wstawia głowę pod kran, aby zmyć z ust smak tego czegoś, obie panie się śmieją z własnej rozmowy. Śmieją się tak przez kilka sekund, rozumiejąc nieco absurd tego, o co obie się denerwowały, dochodząc bardzo łatwo do zgodnego rozmawiania ze sobą.

— Okej, mogę spróbować coś włożyć... jednak na cuda nie licz...!— obiecuje An, a Maria tylko dopowiada, lekko kąśliwie:

— Jak widzę, poszłaś po rozum do głowy... i się nie martw, poradzimy sobie...!

Za jakie grzechy...?- myśli sobie Włoch, kiedy ma cały łeb mokry, od próby pozbycia się smaku oleju. Chyba już nigdy w życiu nie uda mu się spojrzeć na butelkę oleju rzepakowego, bez wcześniejszego rzygnięcia.

***

Vincent oddycha spokojnie, czując się bezpieczniej niż przez większość swojego życia. Leży on, w ciepłym, nawet wygodnym łóżku, wtulony w miłość swojego życia. Irène czyta jeszcze przed snem książki na temat zarządzania z lokalnej biblioteki, przygotowując się na studia, jak robi to od ostatnich dni. Światło z małej lampki nocnej nie przeszkadza blondynowi w żaden sposób- jest przyzwyczajony do spania w znacznie cięższych warunkach... do spania przy krzykach, do spania przy mocnych światłach, do spania w zimnie... dlatego, zasypianie przy delikatnym świetle, pod ciepłą kołderką, jeszcze czując ciepło drugiej osoby obok siebie, jest niesamowicie proste.

— Vincuś, możesz mnie trochę puścić...? Bo nie odłożę książki...— prosi delikatnie panna Marbot, a dwudziestolatek odsuwa się od narzeczonej, która odkłada książkę na półkę nocną, zaraz też gasząc lampkę nocną. Zielonooki natychmiast się ponownie do niej przysuwa, ponownie się wtulając w nią, na co sama kasztanowłosa cicho chichocze.— Nie masz dość tulenia się już do mnie, Vinc?

— Nigdy nie będę miał dość.— wyznaje Sorel, ponownie czując przyjemne oraz ciepłe poczucie bezpieczeństwa... jak miałbym mieć go dość?— Nigdy, przenigdy.

Bo to prawda. Nigdy nie będzie miał dość tego ciepłego poczucia bezpieczeństwa, nie pamięta, kiedy ostatni raz czuł je tak wyraźnie, nie będąc z Irène... czyżby tak wyglądała miłość romantyczna? Nie ma on pojęcia, jednak nie rozmyśla nad tym głęboko. Cieszy się zwyczajnie tym, co teraz ma... a wreszcie coś ma w swoim życiu- stabilną pracę, narzeczoną, jakiś dom do mieszkania, żyjących bliskich... znaczy, dalej jeszcze żyjących bliskich... a najważniejsze jest to, że nic w jego życiu nie jest zainfekowane obecnie tradycjami rodzinnymi- jego narzeczona nie ma pojęcia o tym, że zaraz w sąsiedztwie żyją elfy. Agnès nie jest świadoma, iż codziennie do jej sklepu przychodzą demony, anioły oraz inne dziwaczne istoty. On sam nie lata za niczym, niczego nie zabija, na nic nie poluje... ma ogarniętą pracę w piekarni i dobrze mu z tym...

Vincent, nie musisz być taki jak ja, czy jak Camille lub Martin... praca wśród ludzi, jako lekarz, sprzedawca, czy nawet rzeźnik też jest pomocą dla innych ludzi, a to jest najważniejsze dla rodziny Sorel...

Ale ja nie chcę być jakimś sprzedawcą, czy tam rzeźnikiem! Chcę być łowcą potworów! Chce ścigać je i rozcinać, jak ty!

Ta, chyba nie.- teraz myśli sobie zielonooki, nie potrafiąc przypomnieć sobie, czemu jako dziecko był taki głupi... i czemu dopiero, zniknięcie ojca pozwoliło mu zrozumieć, jak okropna jest kontynuacja rodzinnej tradycji...

— Hej, kochanie...— niespodziewanie, ponownie odzywa się szarooka, nieco budząc Vincenta z jego letargu.— Myślałeś nad tym, by może samemu iść na studia...? Wiesz... na pewno jest coś, czym się interesujesz...

No tak. I już poczucie bezpieczeństwa się burzy dla zielonookiego, który przypominając sobie o studiach, od razu przypomina sobie o rodzeństwie. I od razu czuje się gorzej, wiedząc, że nawet jeśli on postanowił się wywinąć od zagrożeń z powodu tradycji, to jego brat i siostra nie... i oni, dalej będą cierpieć przez skutki tego, on też będzie cierpieć... ugh, dlaczego nie mogą przejrzeć na oczy...? Dlaczego muszą dalej ciągnąć tę tradycję...?

— No... jakoś nie mam teraz ochoty się tego podejmować... wolę pracę...— kłamie blondyn. Nie może iść na studia, ponieważ mimo wszystko, jeśli ktoś z jego rodzeństwie poniesie konsekwencje swojej pracy, on będzie musiał wejść na to miejsce... a przynajmniej, będzie przymuszony do tego, przez jeszcze żywe rodzeństwo.— Zresztą, studiować mogę zawsze później...

— Ale jak się jest starszym, to już nie ma się siły studiować albo uważa się, iż nie ma to sensu.— mówi cicho do niego Irène, nieprzekonana o tym.— A uważam, że takie studia by ci się przydały... nie jesteś głupi i byś łatwo zdobył tytuł profesora...

— Profesor? Ja? Toż to brzmi jak oksymoron...!— nie dowierza Sorel, marszcząc brwi.

— Nie przesadzaj. Nieźle tłumaczyłeś mi historię w liceum, chociaż byłam tępa jak jasna cholera. Podobnie z innymi osobami, które pobierały u ciebie korki...

— Ale dawno to było... zresztą, jak będę chciał pójść, to pójdę i tyle. A na razie, chodźmy spać...

Panna Marbot tylko wzdycha, postanawiając już nie namawiać partnera. Zamiast tego, głaska go po jego lokach, zmieniając ton rozmowy:

— To jak postanowisz pójść się zapisać na studia, powiedz mi wcześniej, pomogę z zapisem.

Zawsze to kasztanowłosa mówi, kiedy Vincent ma na coś się zapisać albo zadzwonić do jakiegoś urzędu. Wzięło się to z jego licealnej nieśmiałości, kiedy z trudem do kogokolwiek nieznajomego mówił. Co prawda, dwudziestolatek wyrósł z tego, ale dalej docenia to, że jego narzeczona mogłaby to zrobić dla niego. Nawet nie ukrywa tego.

— I jak tu mieć cię dość, kochanie...?— pyta retorycznie blondyn, czując jak powoli poczucie bezpieczeństwa wraca. I dzięki niemu, będzie mógł na spokojnie zasnąć...

Puk, puk, puk!

Narzeczeni gwałtownie podnoszą się, patrząc w okno, od którego dobiegało pukanie. Irène marszczy brwi, nie widząc niczego, za to mężczyzna ma ochotę udusić samą śmierć na śmierć. Za oknem sypialni stoi Antonio, uśmiechając się lekko skrępowany. Kobieta wzrusza ramionami, zapewne uznając, że to był tylko durny ptak, jakich tu wiele, gdzie jej narzeczony szepcze, iż idzie do łazienki, aby wyjść z sypialni. W korytarzu, z cienia wyłania się czarnowłosy, na którego szeptem wydziera się Sorel:

— Czy ciebie pojebało? Jest już noc, do cholery...! Jakbyś zapomniał, ja wciąż jestem człowiekiem i potrzebuję snu...!

— Dobra, spokojnie, sorry...!— prosi czerwonooki, również mówiąc szeptem, chociaż jego nikt poza Vincentem nie usłyszy.— Bo zapomniałem w dzień ci powiedzieć o jednej rzeczy...

— Módl się, aby była ważna albo ci chochlę wsadzę w dupę.— przez ospałość o tej porze, Vincenta nie stać już na lepsze groźby, ale to i tak działa, ponieważ jakby się bóg śmierci kuli po usłyszeniu tego.

— No... to słuchaj... bo jest taki koncert...

***

— Mamo, co ty robisz...?— chce wiedzieć panna Foix, widząc jak jej matka grzebie zawzięcie w jednej z szafek w salonie.

— Jak to co...? Szukam ich...! Moich jedwabnych rękawiczek...— objaśnia Blanche, nieco trzęsącymi się dłońmi szukając dalej, podczas gdy Agnès zażywa swoje witaminy, czując również drętwienie swojej prawej dłoni.— Może nie mam za wielu bardzo okazyjnych rzeczy... ale na taki występ, jedwabne rękawiczki na pewno się nadadzą...! Na pewno będą ci patrzeć na dłonie, skoro jesteś pianistką...

Skąd mama wzięła taki pomysł, iż ktoś spojrzy na dłonie czarnowłosej, to dwudziestolatka nie ma pojęcia, ale nie komentuje tego. Zamiast tego, podwija rękaw swojej bluzki, by móc lepiej spojrzeć na swoją dłoń. Wytęża wzrok, skupiając się na niej. Może ona na palcach dostrzec coś znajomego- ledwo już widoczne, drobne blizny, jakby po nacięciu. Zrobiła je sobie jako dziecko, kiedy jeszcze był z nią tata... nawet pamięta słowa taty na jej rany na palcach...

Nie płacz, malutka... te rany się zagoją, a nawet jak pozostaną blizny, to tylko będą cię upiększać, a nie szpecić...

Młoda kobieta wzdycha, chcąc móc powiedzieć swojemu ojcu o tym, co się dzieje... usłyszeć znów jego głos... niestety, nie jest to już możliwe... od bardzo dawna nie jest...

— Och...! Jest już...!— ogłasza pani Foix, wyciągając parę czarnych, jedwabnych rękawiczek do połowy przed ramienia. Podaje je swojej córce, uśmiechając się lekko.— Weź, na szczęście...

— Mamo, nie potrzebuje rękawiczek... będę ładnie wyglądać bez nich...— nie zgadza się początkowo brązowooka, ale matka nie przyjmuje tego do wiadomości.

— Weź! Dzięki nim, udało mi się zdobyć pracę po zdobyciu tego mieszkania...! One mają jakieś szczęście w sobie... więc weź, dla pewności.

Panna Foix jedynie wzdycha, przyjmując rękawiczki. Nie wierzy ona w ich szczęście- o wszystkim zadecydują jej zdolności oraz urok osobisty. A te dwie rzeczy same w sobie są pewne. Nie ma dla dwudziestolatki opcji, aby została odrzucona...

Jest cholernie pewna siebie w tej sprawie. Nawet ostatnio nie ćwiczyła na pianinie, gdyż nie widziała w tym sensu, a wolała skupić się na pracy, na zdobyciu pewnych teraz pieniędzy. W końcu, potrzebuje pieniędzy na teraz. Wczoraj wieczorem, mogła usłyszeć jak jej matka ciągle kaszle, prawie do rana. Na to potrzeba pieniędzy- by jej matka mogła wyzdrowieć. Nawet, jeśli ci cholerni doktorzy jak na razie, wyłącznie jej obiecują. Te wszystkie chemioterapie miały pomóc jej mamie, miały pozwolić jej przejść przez operację. A co się dzieje? Brązowooka może oglądać, jak teraz jej mamie znów zbiera się na kaszel, jak siedzi wybiedzona oraz trzęsąca się. To ma być przygotowanie do operacji? To jakieś kpiny...! Gdyby to Agnès była na ich miejscu, by szybciej się tym zaję...

Nie, nie, nie... czarnowłosa powstrzymuje się od dalszych tych myśli, kiedy rysy jej się łagodzą... nie, lekarze starają się jak mogą. Nie są oni cudotwórcami, którzy magicznie wyleczają jej matkę ze wszystkiego... i oni potrzebują czasu. To tylko przejściowe... z jej mamą będzie lepiej, musi być. Musi tylko pracować ciężej, by mieć pewność, że sytuacja będzie stabilna, nieważne co. Czuje się głupio z tym, co pomyślała sobie przez chwilę... nie jest lepsza od doktorów, toć jest zwykłą pianistką i pracownicą sklepową... musi się jakoś ogarnąć. Musi zaufać specjalistom... tak, musi im zaufać... wtedy, wszystko będzie dobrze...

A przynajmniej, takie pozytywne myśli, stara sobie wmówić dwudziestolatka, podczas przymierzania jedwabnych rękawiczek. Optymizm to najlepsze, co ma w obecnej sytuacji. Nie tylko dla siebie, lecz również dla swojej matki oraz przyjaciół... musi zachować tą wiarę, że wszystko będzie dobrze.

Może jak będzie wierzyć w to wystarczająco mocno, to rzeczywiście los jeszcze bardziej się przychyli dla niej.

— Pasują! Więc teraz musisz je mieć na ten występ.— kwituje Blanche, pewnie się uśmiechając. Ma piękny uśmiech. Mimo wszystko, dalej ma piękny uśmiech. I znaczy to, że dalej ma w sobie chęć do życia. I to pomoże jej przeżyć tę chorobę i dożyć długiego życia.

Tak, na pewno tak będzie, Agnès to doskonale wie.

— No nałożę je... nie musisz do mnie robić psich oczek... ej!

— Żadnych oczek tu nie robię, więc nie wymyślaj, młoda damo!— odpowiada jej matka, lekko ją trzepiąc po głowie.

Na pewno Agnès po matce odziedziczyła również dumę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top