Akt 4

Poniedziałek jest, jak zawsze, pracowity dla Vincenta- całe poranki siedzi albo przecinając świeżo upieczony chleb, albo musząc użerać się z klientami, którzy ledwo potrafią powiedzieć, czego chcą. I dzisiaj nie jest inaczej- sprzedaje świeże brioche, kouignette oraz croissanty uczniom pobliskich szkół, którzy nie przynoszą sobie śniadań z własnych domów, bochenki chleba i bagietki dla osób, które się dopiero obudziły z tym, że nie mają nic na śniadanie, czy też świeże chausson au pommes dla babć, chcących zrobić wnukom niespodziankę. Jak nie robi tego, to odbiera zamówienie dotyczące tortu urodzinowego dla kogoś albo oddaje komuś zamówiony tort. W piekarniach oraz cukierniach zawsze znajdzie się coś do roboty, ponieważ wypieki to podstawa żywienia dla prawie każdego człowieka.

Sorel wzdycha ciężko, układając kolejne porcje pieczywa na wystawę. Kątem oka spogląda, jak jego narzeczona sprząta jeden ze stolików i od razu uśmiecha się do siebie, w duchu. Obecność Irène zawsze poprawia mu nastrój. Twarda, szarooka jest w stanie jakoś postawić go na nogi, nieważne co. Odkąd się poznali w szkole średniej, zachęcała go ona, aby nie poddawał się w swoich planach na życie i robił to, co chce... gdyby nie ona, pewnie teraz i blondyn by biegał za potworami, jak jego rodzeństwo. Zdecydował się, że sprzeciwi się tradycji i zrobi, co chce... i samo patrzenie na nią, upewnia go w tym, gdy może podziwiać jej zgrabne ruchy, jej piękne rysy twarzy, ukazujące jej wspaniały charakter... dwudziestolatek mógłby patrzeć tak na nią całe swoje życie i nigdy by mu się nie znudził widok panny Marbot...

— Hej, Vinc...! Co tam u ciebie?!

Zielonooki wzdryga się mocno, słysząc ten głos, dobiegający z drugiego końca piekarni. Nim się obejrzy, już obok niego jest właściciel tego głosu, którego może i blondyn był w stanie usłyszeć, ale nie reszta osób... mało kto jest w stanie ujrzeć takie osoby...

— Ech... w porządku, Antonio, ale nie musisz krzyczeć, ledwo żyję i tak...— odpowiada młodzieniec, czując od razu większe zmęczenie.

Antonio Auditore, bo tak nazywa się krzyczący, zdecydowanie wygląda wyjątkowo- czarne włosy, czerwone oczy oraz blada cera jak u trupa, ubrany do tego we włoski garnitur, gdyż jest on Włochem. Prawie nikt w cukierni go nie widzi z jednego, prostego powodu- nie jest on ludzką istotą, a magiczną. I to do tego, dość groźną istotą, ponieważ Mrocznym Żniwiarzem, bogiem śmierci, zbierającym dusze, które odsyła do Zaświatów... tylko wyraźnie Antonio nie wie, iż ma być groźny, ponieważ posiada obecnie wyraz twarzy godny szczęśliwego szczeniaczka.

— Och, *Mi scusi...! Po prostu dawno się nie widzieliśmy i ekscytacji nie mogłem powstrzymać...!— przeprasza czerwonooki, uśmiechając się do tego delikatnie. Blondyn jedynie przewraca oczami, nie mogąc dowierzyć, że ten koleś to uosobienie śmierci, ale cóż... sam był świadkiem tego, co czarnowłosy może, więc nie może nie dowierzać...

Zielonooki wychodzi z pracy, ścierając pot z czoła, by zaraz uderzył w niego podmuch zimna. Cholera, coś z klimatyzacją dzisiaj było nie tak i prawie wszyscy się podusili w piekarni. Ech, Irène ma szczęście, iż jest na razie na zwolnieniu lekarskim, bo nie da się wytrzymać w tej cholernej pracy... i chyba sam się pochoruje od bycia spoconym jak świnia w chłodnym powietrzu. Ugh, cholerna pogoda, dlaczego musi być tak przeciwko niemu...?

Idzie on przez tylne uliczki osiedla, by szybciej dostać się do domu... pewnie jeszcze się dziś nasłucha od przyszłych teściów, ponieważ jak zwykle wynajdą znikąd problem. Dwudziestolatek nie może doczekać się, aż wreszcie wyniesienie się od nich z kasztanowłosą i zamieszkają na czymś własnym... może wtedy, nie będzie mu dzwonić w uszach od piskliwego głosu pani Marbot... aż teraz ma wrażenie, iż słyszy pisk... nie, to nie pisk... to brzmi bardziej jakby... warczenie...

Sorel natychmiast staje, gdy udaje mu się poznać jakieś dziwne warczenie, niedaleko niego. Od razu szuka źródła, czując jak rośnie w nim zdenerwowanie, jak jednocześnie serce bije mu mocniej. Cholera, cholera, cholera... nie brzmi to jak warczenie jakiegoś psa... gdyby to był pies, to młodzieniec zapewne by poszedł sprawdzić, czy zwierzę przypadkiem nie próbuje zaatakować jakiegoś przechodnia, ale nie... to nie brzmi na warczenie zwierzęcia, brzmi bardziej... ludzko, ale jednocześnie jest dalekie od brzmienia jak u człowieka...

Warczenie zbliża się i blondyn ma wrażenie, że zaraz serce mu eksploduje z nerwów. Nim się obejrzy, z jednej z uliczek wyskakuje wielki, czarny pies, wielki niczym niedźwiedź, uciekając jakby przed czymś- a tym czymś, okazuje się jakiś czerwonooki dziwak w garniturze, dzierżący w swoich rękach ogromną kosę.

— Eeeej! Nie uciekaj, psie jeden, pora iść do Zaświatów!— krzyczy dziwak, dosłownie rozpływając się w powietrzu, stając się cieniem, ku coraz większemu zaskoczeniu Vincenta. Czerwonooki pojawia się przed psem, ale zostaje rzucony na ziemię, a jego kosa wylatuje z jego dłoni, upadając przed blondynem.— **Oh cazzo...!

Zielonooki spogląda na kosę- może zobaczyć swoje zaskoczone odbicie w ostrzu. Zaraz powraca spojrzeniem na mężczyznę i psa- pies przygniata dziwaka, wyraźnie próbując go zaatakować, zrobić mu krzywdę. Sorel nie jest pewien, co powinien robić. Nie jest to normalna sytuacja i nie bardzo chce się wtrącać... jednak nie chce też zostawiać czerwonookiego samego na pastwę losu. Nim zdąży to odpowiednio przemyśleć, chwyta kosę i jej podbiega w stronę psa. Uderza ogromne zwierzę w głowę kijem od kosy, a nie samym ostrzem, z całej siły. Udaje mu się odepchnąć od dziwaka zwierzę, które teraz odwraca się w stronę Vincenta. Blondyn od razu czuje strach, żałując wtrącania się w to. Cofa się niepewnie, nie spuszczając wzroku z psa, warczącego na niego. Atmosfera robi się coraz cięższa...

Dopóki pies nie skacze na młodzieńca, który impulsywnie broni się już ostrzem kosy. Odwraca wzrok, nie chcąc widzieć krwi zwierzęcia, ale... zamiast krwi, pies rozpływa się tak, jak wcześniej zrobił to dziwak. Czerwonooki mruga na to zaskoczony, powoli wstając z ziemi, cały roztrzepany.

— C... jak... jak chwyciłeś moją Kosę Ś...! Czekaj...— dziwak przygląda się Sorel'owi dokładniej, a sam zielonooki jest mocno speszony. I zaraz dziwak otwiera szerzej oczy.— O w mordę jeża...! Ty jesteś Sorel, co nie? Ten, z tego rodu egzorcystów? O cholera jasna, Sorel ocalił mi życie...! Gdyby nie ty, ten potwór by mnie poszatkował, ziom!

— Em... po prostu chciałem pomóc...?

— To ja w takim razie, odwdzięczę ci się, sam nie wiem jak, ale odwdzięczę! Bo gdyby ten upiór mnie dopadł, to mój tyłek byłby w niezłych tarapatach...!

I tak, ten nieumarły Włoch przyczepił się do blondyna, czasami się znikąd pojawiając, proponując alkohol i gadając z zielonookim. Sam Vincent nie jest jakoś negatywnie nastawiony do Antonio- bóg śmierci jest przyjazny, dobrze się z nim gada. Raczej ma problem z tym, że prawie dostaje zawału od czarnowłosego, w najmniej odpowiednim momencie, na przykład teraz, w pracy. Szczęśliwie, nikt prócz niego nie jest w stanie ujrzeć Mrocznego Żniwiarza, więc klientów nie straszy.

— Ty nigdy nie możesz powstrzymać ekscytacji, kiedy mnie widzisz.— zauważa Vincent, wracając do wystawiania pieczywa na wystawę.— Jesteś jak pies, który zawsze się cieszy, jak właściciel wróci do domu.

— Bo zobaczenie kumpla to zawsze powód do radości!— tłumaczy czerwonooki, zaraz też dodając.— Każdy przyjaciel to jak rodzina w końcu.

— Cóż... coś w tym jest...— przyznaje Sorel, myśląc o swojej przyjaźni z Agnès. Zaraz zmienia temat.— A coś też kupujesz, czy tylko jesteś dla rozmowy...? Bo zajęty jestem...

— Jestem, jestem...! Ostatnio też spotkałem się znowu z moim innym kumplem i pomyślałem, że może moglibyśmy się we trójkę spotkać kiedyś...? Na przykład, gdzieś w tym tygodniu, co ty na to...?— proponuje shinigami, uśmiechając się szelmowsko. Vincent tylko przewraca oczami.

— Nie ma szans, Anton. Za dużo pracy.— odpowiada mu zielonooki, a Auditore naciska:

— No weź... naprawdę nie będziesz miał czasu...?

— Niestety, odpowiedź to dalej nie. Sorry.— kończy rozmowę Sorel, kończąc wykładać rzeczy. Włoch jedynie wzdycha, wyciągając z marynarki piersiówkę i chcąc się z niej napić, ale zaraz zielonooki nie pozwala mu na to.— I nie wolno pić tutaj.

— Nie zrobisz wyjątku dla kumpla...?

— Nie.

— Vincuś, ty gadasz do siebie?— pyta się Irène, podchodząc do swojego narzeczonego. Nie widzi ona czerwonookiego, który dostrzega, że chyba pora na niego i znika w cieniu.

— Nie, no co ty.— kłamie ją zielonooki, patrząc przez chwilę na miejsce, gdzie stał Auditore i patrząc na narzeczoną po tym.— Musiało ci się zdawać.

Irène unosi jedną brew do góry, jakby nie wierząc mu, ale nie dodaje nic więcej w tym temacie. Zamiast tego wzrusza ramionami i zmieniając tok rozmowy:

— No dobra... ale źle ustawione pieczywo to inna sprawa, kotku.

— Hm?!— dopiero teraz Vincent widzi, iż cały czas wykładał zły towar. Panna Marbot tylko cicho chichocze, pomagając mu to ogarnąć.

Ta, zdecydowanie zielonooki chce spędzić resztę życia z tą kobietą. Jest ona bardziej rozważna niż on i zwyczajnie bardziej spostrzegawcza. I kogoś takiego Sorel potrzebuje.

***

Chociaż Paryż zachwyca większość ludzi swym pięknem, to i to miasta posiada w sobie ciemne, dość przeraźliwe miejsca- miejsca, których za wszelką cenę powinno się unikać. Miejsca, gdzie błąd może kosztować cię życie, a pomoc nigdy dla ciebie nie nadejdzie. I tak też jest z jedną osobą, która obecnie leży na ziemi- leży i nie jest w stanie nawet oddychać, wydając z siebie jedynie świszczące dźwięki. Osobą tą jest miejscowy narkoman, który właśnie przesadził z dawką heroiny i zwyczajnie przestał oddychać. Dookoła niego nie ma nikogo, kto mógłby mu pomóc, czy chociażby chciałby to zrobić.

Jest pozostawiony na pastwę losu, na osamotnioną śmierć w męczarniach.

Może nie do końca osamotnioną śmierć- nad narkomanem stoi dość wysoka kobieta. Kobieta ta wygląda nietypowo- blada cera jak u trupa, krótkie białe włosy oraz intensywnie fioletowe oczy. Tą niezwykłą kobietą jest nie kto inny, jak Maria, znana jako znajoma Agnès. I też znana jako Mroczna Żniwiarka, zbierające dusze zmarłych, by odesłać je do Zaświatów. Czeka ona, aż narkoman ostatecznie padnie, by zabrać jego duszę. Bez stresu czeka na to, dość przyzwyczajona do tej pracy, ma już wyciągniętą swoją Kosę, gotowa zebrać duszę. Wyjmuje powoli swój dzienniczek, gdzie ma zapisane wszystkie śmierci i który też musi stale uzupełniać. Gdy tylko nadchodzi czas na mężczyznę, tnie go ona swoją Kosą, biorąc tym samym jego duszę. Prędko zapisuje wszystko, co musi- nie podoba jej się to miejsce. Chociaż nic nie jest jej w stanie zranić, z powodu jej stanu nie-życia, to i tak ma wrażenie, iż ktoś zaraz wyskoczy tu na nią z nożem. Już byli tacy, co i śmierci próbowali podskoczyć, lecz nie skończyli dobrze.

Chociaż i Maria nie była wtedy zachwycona za bardzo.

Po zrobieniu swojego, sprawdza, komu kolejnemu jest przeznaczona Śmierć. Widzi ona, że ma trochę czasu przed kolejną śmiercią. Odchodząc od podejrzanej uliczki powoli, zastanawia się, co ma teraz ze sobą zrobić. Poszłaby do swojego mieszkania, ale tam też nie ma co robić... i jeszcze Deah, by się pytał, czemu w pracy nie jest. Raczej nieodpowiednim byłoby wyskoczyć na drinka w trakcie zbierania dusz zmarłych, a Antonio pewnie sam jest zajęty. Hm... może by odwiedziła Agnès...? Nie jest sama pewna, czy to też dobry pomysł, chociaż sama żartowała, że to zrobi. An musi być w pracy i jest zajęta... białowłosa nie będzie jej teraz zawracać głowy... choć mogłaby sobie obejrzeć jakieś fajne rzeczy, drogie torebki, szpilki, diamenty... na które ją za nic w świecie nie stać ją. Kobieta aż staje w uliczce, by wyjąć swój portfel i jeszcze raz przeliczyć pieniądze, jakie ze sobą ma- i widzi ona marne pięć franków oraz jedną złotówkę polską. Wzdycha ona żałośnie, przypominając sobie o tym, że jest biedna jak mysz kościelna. Ostatnio nawet, gdy ona i Anton wyskoczyli na drinka, musieli zrobić zrzutkę w barze, ponieważ nie mieli sami wystarczająco kasy.

Miałaby pewnie więcej kasy, gdyby się bardziej wzięła za robotę, ale... ciągłe zbieranie trupów nie jest dla niej. Zwyczajnie nie chce być jedynie istotą, którą definiuje coś takiego... chce robić coś więcej w życiu... poczuć się żywą, mieć wspomnienia, znajomych... Anton podobnie. Robią oni to, co chcą i starają się cieszyć życiem.

Tylko trochę szkoda, że cieszenie się życiem przychodzi z brakiem pieniędzy. Bogini śmierci cieszy się, że nie jest śmiertelniczką, która potrzebuje jedzenia oraz wody, ponieważ miałaby przekichane w obecnej chwili, z taką ilością kasy...

— Hej, hej, hej...! Pani, ile bierzesz za godzinę?!— niespodziewanie, fioletowooka może usłyszeć czyjeś wołanie, a zaraz też czuje jak ktoś kładzie swoją ciężką dłoń na jej ramieniu. Z zimnym spojrzeniem, odwraca się w stronę tej osoby, widząc jakiegoś typa, z rogami oraz różowymi oczami. Od razu wyczuwa jego aurę- demon. Mężczyzna, widząc jej spojrzenie, gwiżdże głośno.— Uhu, chyba drogo...! Ale dla takiej piękności, mogę wyłożyć sporo...

Mroczna Żniwiarka prycha głośno i z lekką odrazą, słysząc propozycję tego demona. Wyrywa swoje ramię, powoli idąc dalej przed siebie.

— Nie jestem dziwką. Idź z tą kasą do ćpunów, może oni cię będą chcieli z desperacji.— syczy Maria, nawet nie odwracając się znowu do tego demona, tylko idąc przed siebie. Chyba mężczyźnie nie opowiadają takie słowa, ponieważ od razu rusza za kobietą, pełen pretensji:

— A za kogo ty się niby masz, ty ku... argh!

Nie udaje mu się skończyć zadania, kiedy shinigami ponownie się do tego odwraca, aby zwyczajnie mu przywalić w twarz. Daje mu prawego sierpowego, który powala demona na ziemię, da się też zobaczyć, jak jego szczęka została wyłamana. Białowłosa, nie zwracając uwagi na jęki tego kolesia idzie dalej, postanawiając po prostu przyjść na miejsce śmierci kolejnej osoby wcześniej. Nie ma co wymyślać.

Wychodząc z dość nieprzyjemnej uliczki, przypomina ona sobie swoje pierwsze spotkanie z Agnès- kiedy to właśnie czarnowłosa pomogła bogini śmierci, nieco nietypowo...

Maria stoi na ulicy, pod ścianą klubu, łkając cicho do siebie. Jej makijaż kompletnie musiał się rozmazać, pokrywając już całe jej policzki w zaciekach, jednak nie obchodzi to fioletowookiej. Chętnie by się rzuciła pod samochód w tej chwili, ale nie może, bo i tak nic jej nie będzie. Przeklęta nieśmiertelność.

Dalej nie wierzy w to, czego była świadkiem. Jej partner, jej chłopak z którym już była dwa lata... ot tak ją zostawił. I to jeszcze w chamski sposób- byli razem w klubie, gdzie mężczyzna nagle zniknął Mrocznej Żniwiarce z oczu. Kiedy ta poszła go szukać, to jej serce zostało połamane na mnóstwo kawałków, których nigdy z powrotem chyba nie złoży z powrotem. Znalazła go, w łazience... w rękach innej kobiety, której spódnica była podniesiona, podczas gdy jego spodnie były opuszczone. Mężczyzna nawet nie próbował się tłumaczyć, kiedy zobaczyli białowłosą- zwyczajnie w tamtej chwili partner rzucił ją, wracając do miziania się z tamtą siksą. Było to zaledwie półtorej godziny temu, a Maria ma wrażenie, jakby ciągle słyszała i widziała wszystko w czasie realnym.

Jeśli dalej byłaby żywa, chyba by teraz dostawała ataku serca, z powodu bólu w klatce piersiowej. Nie potrafi zrozumieć jednego- dlaczego? Dlaczego to jej się stało? Dlaczego musiał jej to zrobić? Robiła wszystko, by ich związek był idealny- zawsze słuchała jego problemów, wspierała go, nie miała nic do jego dziwnych zainteresowań, nawet nie narzekała... nie wystarczała? Nie była wystarczająca ładna dla niego, interesująca? Czego mu brakowało z Marią? Fioletowooka pociąga nosem, niezauważana przez przechodniów- nikt nie dostrzega smutnej Śmierci, co jest nawet lepsze dla samej kobiety... woli, by nikt nie widział ją w tak żałosnym stanie...

— Ej, piękności... może pozwolisz sobie pomóc...?— do shinigami trafia pijany, grubowaty głos. Widzi ona, jak w jej stronę idzie jakiś imprezowicz, chwiejąc się mocno, taki typowy byczek z niego. Maria nie ma żadnej ochoty widzieć teraz jakiekolwiek faceta, więc jedynie krzywi się mocno, na tę ofertę.

— Weź lepiej idź wytrzeźwiej najpierw, chłopie.— rzuca do niego białowłosa, chcąc już odejść stamtąd, jednak byczek chwyta ją za nadgarstek, nie chcąc dać jej odejść.

— Dobra pani... zaufa pani, ja mogę sprawić... że poczuje się pani znacznie lepiej...!— nie daje za wygraną mężczyzna, próbując zaciągnąć Mroczną Żniwiarkę na tyły lokalu. Fioletowooka wyraźnie się temu opiera, czując jak otwiera już jej się kosa w kieszeni:

— Szkoda tylko, że ja nie chcę twojej pomocy!— wydziera się kobieta, policzkując przy tym tego byczka.

Cios nie był wyjątkowo mocny, z powodu emocji shinigami. Ale był wystarczająco, by jeszcze bardziej zdenerwować mężczyznę, który robi się czerwony. Maria zaraz dostrzega, że będzie chyba bójka, na którą nie jest specjalnie gotowa. Jednak do bójki nie dochodzi, gdy słyszy blisko siebie jakiś kobiecy, delikatny głos:

— Panie, może pan zostawić mojego brata...! Co pan, oszalał?

Byczek i Maria odwracają się w stronę osoby, która to powiedziała- i widzą oni niską, czarnowłosą dwudziestolatkę, ubraną elegancko. Mężczyzna mruga kilka razy oczami, wyglądając jakby dostał wylewu. Uścisk na nadgarstku fioletowookiej luzuje się.

— Co takiego...?

— Tak, to mój brat...! Mówiłam mu, by tyle nie pił, bo jeszcze znowu się przebierze...! Bardzo za niego przepraszam, proszę pana... ja już go zabiorę do domu może...

— Eee... to... to jest pani brat...? Co...?!

— Tak, to mój brat... biegniemy, proszę pani, szybko!

Podczas krzyknięcia tego, czarnowłosa wysuwa nadgarstek Mrocznej Żniwiarki i ją samą ciągnie jak najdalej od dalej zaskoczonego pijaczka. Maria jest też zbyt zaskoczona, by protestować, znikając z nieznajomą w uliczkach Paryża.

— Wybacz... aaa... za nazwanie cię... uff... moim bratem...! Nie miałam... lepszego... pomysłu...!— wydusza z siebie dwudziestolatka, czerwona oraz wymęczona krótkim biegiem.— O matko... zaraz chyba... padnę...

Maria wybaczyła jej to. I nawet lepiej, postanowiła zostać przyjaciółką panny Foix. Towarzystwo brązowookiej pozwoliło wyleczyć białowłosej jej złamane serce- Agnès, pełna wyrozumienia oraz dobroci, wysłuchała bogini śmierci, zapewniając ją, że nie powinna płakać za kimś takim. I też wsparła białowłosą, kiedy były uznał, że chce jednak wrócić do fioletowookiej, i męczył ją, twierdząc, iż zrozumiał swój błąd. Maria odprawiła go z kwitkiem od siebie.

W sumie, shinigami przyda się jakaś przyjaciółka. Do tej pory, jej najlepsi przyjaciele to byli jedynie mężczyźni... a oni nie zawsze rozumieją wszystko, co kobiece. Na pewno są jakieś badania, które pokazują, że trzeba mieć znajomych obu płci, by nie oszaleć.

I tego Maria chce. Chce pozostać jeszcze jakoś zdrowa psychiczna, chociaż życie powoli robi się coraz bardziej kręte...

***

Agnès wzdycha, układając najnowsze torebki Chanel i innych znanych marek na półkę. Nie bardzo jej się chciało dzisiaj przychodzić do pracy, lecz co poradzi, potrzebuje pieniędzy, jak dosłownie każdy na całym świecie. Przynajmniej nie musi wstawać tak wcześnie, jak wstają Vincent oraz Irène w swojej robocie.

Myśli ona o spotkaniu, które miała poprzedniego dnia- o tym Bastianie i lekcjach z nim... zastanawia się, jak one pójdą. Liczy po cichu na to, iż mężczyzna zostanie jej stałym klientem, ponieważ oznaczałoby to dla niej pewne sto franków w ciągu tygodnia, a przynajmniej pewne pięćdziesiąt franków, jeśli rodzice Antoine się wycofają, ale raczej tego nie zrobią. W głowie już układa jej się scenariusz, jak lekcje idą płynnie, jak ta dodatkowa rzecz pomaga w finansach domowych, jak powoli panna Foix wychodzi z wszelkich długów, czy innych problemów, jak wreszcie ona oraz mama mogą żyć spokojnie...

Kątem oka, widzi ona jak pan Argenson oraz pan Hariri rozmawiają na temat pawilonu- Albert postanowił sprawdzić, jak jego sklepy się mają. Chodzą oni po samym butiku, a dwudziestolatka chcąc nie chcąc, słyszy część ich rozmowy, skupiając się na swojej pracy:

— To jak Omar, to w końcu, twoja córka dalej organizuje to swoje przyjęcie z okazji ukończenia studiów...?

— Tak, dalej je będzie wyprawiać...! Będzie pierwszą kobietą w swojej rodzinie, która zda studia, więc ma co świętować przecież.

Ta to ma szczęście...- myśli Agnès, przypominając sobie ceny za szkoły muzyczne. Gdyby i ona miała bogatego ojca, pewnie też by poszła na wymarzone studia. Ale dobrze dla panienki Hariri- przynajmniej studia dadzą jej więcej niezależności oraz wiedzy, a to zawsze na plus.

— Ale ostatnio się ona stresuje, ponieważ bardzo chciałaby muzykę na żywo i to jakąś klasyczną, a zamówiony przez nią wcześniej fortepianista jednak się wycofał i teraz dziewczyna szuka kogoś na szybko...! Próbowałem też coś znaleźć dla niej, lecz wszyscy muzycy są jakoś dziwnie zajęci...!

— Co się dziwić, przecież jest teraz lato, ciepło jest, to wszelkie imprezy są odbywają i potrzeba kogoś do grania.

— Szkoda tylko, iż moja córka już nikogo znaleźć nie może, kto spełniałby jej oczekiwania...

Słysząc tę rozmowę, coś w głowie kobiety pstryka. Potrzeba kogoś na szybko do gry muzyki klasycznej... dwudziestolatka ma wrażenie, iż chyba wreszcie los postanowił się do niej uśmiechnąć, a Bóg zrobił się łaskawszy dla niej. Bierze głębszy wdech, podchodząc do dwójki mężczyzn, wyzbywając się wszelkich wątpliwości, jakie rodzą się w niej. Może mieć tylko jedną taką szansę kiedykolwiek, więc musi spróbować ją wykorzystać. Najwyżej, potrącą jej z pensji. Ryzyko warte wzięcia, skoro znalazła dodatkowy sposób zarobku.

— Um... panie Hariri? Panie Argenson...?— odzywa się panna Foix, wpierw zwracając na siebie uwagę. Menadżer i właściciel odwracają się w jej stronę, oboje jakby zaskoczeni tym, że postanowiła ona wtrącić się w rozmowę. Odchrząkuje ona, zbierając się w sobie.— Usłyszałam, że potrzeba jakiegoś muzyka klasycznego... i proponuję moją osobę na tę rolę.

Omar marszczy brwi, jakby nie bardzo wierzył w to, co słyszy, gdzie brązowowłosy mruga, by zaraz powiedzieć, z niepewnością:

— Och, no tak, przecież jesteś pianistką...! Ale jesteś pewna, że możesz zagrać zawodowy koncert...?

— Dokładnie...!— wtóruje Muzułmanin, jednak nieco bardziej agresywnie.— Nie podważam pani zdolności, jednak to niesamowicie ważna okazja dla mojej córki, więc nie mogę jej polecić jakiś amatorów...!

— Nie jestem amatorką.— oświadcza dumnie czarnowłosy, nie dopuszczając do siebie podważenia jej zdolności. Ma świetne zdolności, jej ojciec miał i ona również je ma. Całe życie grała, wie co robi. I nie da sobie wmówić, iż nie jest gotowa na występ przed publicznością, chociażby miała to być ostatnia rzecz w jej życiu, którą zrobi. Co może być prawdą, ponieważ czuje, iż jej język sztywnieje.— Mogę grać przed każdym. Tylko powiedzcie mi, jaki repertuar konkretnie potrzeba? Na kiedy całe to spotkanie i w jakich godzinach mnie potrzebujecie?

Stara się brzmieć przekonująco. Pan Hariri nie wydaje się przekonany, wręcz przeciwnie, wydaje się być przeciwny idei młodej kobiety. Za to Argenson inaczej podchodzi do sprawy, stając po stronie Agnès:

— Cóż... jak na razie, alternatywy dla ciebie nie ma, Omar. Zresztą, ja bym zaufał Agnès- jeszcze nigdy nie zawiodła mojego zaufania, jak i znam jej umiejętności, zatem dałbym jej szansę...!

Brązowooka uśmiecha się szeroko do niego, z wdzięczności. Menadżer pociera swoją brodę, myśląc nad tym przez chwilę. Panna Foix modli się w duchu, by się zgodził, modli się o to jak nigdy. Ostatecznie, mężczyzna wzdycha, dając swoją odpowiedź:

— Skonsultuję to z córką. Jeśli się zgodzi, to dam znak, ale prosiłbym jeszcze o pewne szczegóły, dotyczące tych twoich... zdolności.

I kolejne parę minut, Agnès wyjaśnia szybko, że gra zarówno na pianinie, jak i fortepianie- nie jest to do końca prawdą, gdyż raz w życiu widziała fortepian na żywo, ale stwierdza, że oba instrumenty nie są aż tak różne, by grać nie umiała, przecież ma niesamowite zdolności. W międzyczasie, muzułmanin dzwoni do córki, rozmawiając z nią na ten temat, gdzie Albert podejmuje jeszcze rozmowę z czarnowłosą:

— Posłuchaj, Agnès... ja naprawdę wierzę w twoje zdolności, jednak prosiłbym, byś się postarała dla panienki Hariri... wolałbym nie mieć potem żadnych sporów z Omarem...

— Nie musi się pan martwić, ja wiem, co robię.— zapewnia go dwudziestolatka, nie mogąc dalej uwierzyć w to, że udało jej się znaleźć taką szansę.

Bo to jest nierealne. Kiedy Hariri wraca, okazuje się, że jego córka może ją weźmie, ale chce zawczasu zobaczyć, jak dwudziestolatka gra. Umawiają się na spotkanie, gdzie, co i jak, i przez resztę swojej zmiany w pracy, brązowooka jest kompletnie zaabsorbowana tematem. Wreszcie, wreszcie życie bardziej się uśmiecha w jej stronę. Jeśli uda jej się zapewnić sobie posadkę na tej imprezie, to pewnie dostanie niezłą sumkę za grę. A co jeśli inne osoby zaczęłyby dostrzegać jej talent i by miała więcej takich zleceń...? By mogła rzeczywiście wtedy zostać muzykiem zawodowym...! Jej talent byłby rozpoznawalny znacznie bardziej. Stałaby się sławna, wszyscy by podziwiali jej talent, by mogła opłacić swojej mamie całe luksusowe życie, by podróżowała po świecie...

Jednak, to tylko plany na przyszłość jeszcze. Na razie, musi zaklepać swoje miejsce na tej imprezie. I jeszcze obsłużyć starszą panią, która ma problem, by sięgnąć po jedną z torebek na wyższej półce.

***

*Mi scusi...!- "Przepraszam...!" po włosku

**Oh, cazzo...!- "O kurwa...!" po włosku

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top