Akt 3
Poranek jest ciężki dla pewnych osób. Promienie słońca wdzierają się do domów ludzi, pobudzając ich do wstania oraz działania. W tym, młodą damę, znaną jako Agnès.
Czarnowłosa otwiera powoli oczy, czując odrętwienie na całym ciele. Także jej język jest cały drętwy, suchy. Wzdycha ciężko, również musząc wziąć głębszy wdech. Skupia swoje siły, aby usiąść i wziąć z szafki nocnej szklankę wody, którą zawsze ma przy łóżku. Po napiciu się, bierze też z szafki swoje leki, zażywając je dla energii.
Czeka jeszcze chwilę, aż odrętwienie minie, aby wreszcie wstać. Dzisiaj ma wolne od pracy, tylko ma lekcję na pianinie oraz ostrzyżenie Martina. Jednak cały obecny poranek ma już dla siebie. Słyszy ona, jak jej mama w kuchni się krząta oraz kaszle co jakiś czas. Słysząc jej kaszel, dwudziestolatka czuje ciężar w sercu, starając się go zignorować. Lekarz wczoraj im powiedział, że guz matki jest mniejszy, jednak potrzeba dalszej chemioterapii. I tego się Agnès trzyma. Że jest lepiej i niedługo jej mama będzie mogła przejść przez operację. Po tym, życie rodziny Foix będzie spokojniejsze.
Próbując się pozytywnie nastawić, brązowooka idzie pod prysznic. Jest wczesny poranek, więc nie musi się spieszyć, ostatnio nawet nie miała czasu się porządnie wymyć rano, z powodu natłoku spraw, jakie musiała zrobić. Podczas tego, widzi jak na kafelkach odbija się jej znamię na dole pleców- znamię w kształcie liścia. Pamięta, iż jej tata mówił, że on ma też takie znamię, podobnie reszta jej rodziny.
Gdyby tylko znała tę rodzinę.
Po umyciu się oraz ubraniu, idzie jeszcze do swojego pokoju, gdzie tam jeszcze nastawia się na dzień- przypomina sobie, co zrobiła wczoraj i czuje lekką żenadę, z powodu swojego popisu wczoraj. Chociaż dalej czuje się dumna z siebie, to powinna uważać z popisami. Popisywanie się może prowadzić do kłopotów. I też stara się zapomnieć o tym irytującym mężczyźnie- nie uważa, aby pokazanie mu swojego talentu było błędem, bardziej uważa, że nie powinna źle myśleć o nim. Antagonizując innych nie pomoże ani sobie, ani swojej matce w ich obecnej sytuacji. Jeśli kiedyś go jeszcze spotka, zdecydowanie nie pomoże to, dlatego skupia się na tym, by zdystansować się.
Po swego rodzaju modlitwie, wchodzi do kuchni, gdzie już jest gotowa dla niej szklanka wody z cytryną oraz croissant z szynką. Jej mama, Blanche Foix, zjada sobie podobne śniadanie, pijąc kawę. Blanche wygląda prawie jak cień samej siebie- kiedy brązowooka była małą dziewczynką, jej matka była bardzo zjawiskową kobietą z gęstymi czarnymi włosami, bursztynowymi oczami oraz opaloną cerą. Teraz jednak, będąc blisko pięćdziesiątki oraz przeżarta przez chorobę i ciężkie leczenie, Blanche straciła wszystkie włosy, nosząc chustę, z przygaszonymi oczami, blada i jakby wychudzona. Lecz dla swej córki dalej wygląda dobrze, wręcz pięknie- kojarzy się młodej kobiecie z wojownikiem, który wraca z wojny, z ranami wojennymi. A jej matka zdecydowała napracowała się niczym żołnierz w swym życiu.
— Nie musiałaś mi robić śniadania, nie mam pięciu lat.— mówi Foix, siadając przy stole, zjadając łapczywie śniadanie. Cholera, głodna jest. A mama ją zbywa, z lekkimi nerwami.
— Nie mów mi, czego mam nie robić. Już i tak źle, że nie mogę iść do stałej pracy jeszcze. Daj mi coś chociaż robić w domu.— irytuje się pani Foix, poprawiając swoją chustę, aby nie przeszkadzała jej w jedzeniu.
— Cóż, możesz skończyć naprawiać sukienkę z wczoraj. Przynajmniej to będzie już gotowe...
— Racja. Przynajmniej coś dobrego wyszło z twojego pracoholizmu.— zgadza się Blanche, a Agnès tylko przewraca oczami.— No co? Nie powinnaś aż tyle pracować. Młoda jeszcze jesteś, powinnaś studiować coś, spotykać się ze znajomymi...
— Może jeszcze chłopa sobie znaleźć?— żartuje panna Foix, a łysa kobieta się oburza:
— O nie, moja panno! Żadnych chłopców, dopóki nie skończysz dwadzieścia pięć lat! Jeszcze wpadniecie i wtedy będzie afera! Sama chyba dobrze wiesz, że dzieci to największy obowiązek, jaki możesz sobie sprawić.
— Nie martw się, mamo, mam za dużo roboty, by myśleć chociaż o kolesiach.— uspokaja kobietę czarnowłosa, a matka nie daje za wygraną:
— I tak wolę ostrzec. Pokoleniową prawdą jest to, iż za cholerę nie wiadomo, co młodym w głowach siedzi i czego nie odwalą. Mogę powiedzieć po sobie i moich błędach latach młodych.
— Czy ja się wliczam w te błędy?— żartuje panna Foix, jednak pani Foix nie jest na żarty. Robi ona poważniejszą minę, nie podzielając humoru swojego dziecka.
— Ty, akurat, byłaś najlepszą rzeczą, jaka przydarzyła mi się w życiu.— oświadcza Blanche, w co sama dwudziestolatka nie do końca wierzy. Trudno jest jej sobie wyobrazić, iż jakakolwiek młoda kobieta by była aż tak zadowolona z wychowania dziecka i to w takich warunkach, w jakich rodzina Foix żyje, lecz nim zdąży coś odpowiedzieć, czy też coś więcej pomyśleć, słyszy ona dźwięk.
A jest to dźwięk ich domowego telefonu, wiszącego na ścianie. Kobiety marszczą brwi, a dwudziestolatka wstaje, by chwycić słuchawkę i odebrać, nie mając pojęcia, kto mógłby do niej dzwonić o tej porze dnia. Czyżby rodzice Antoine chcieli odwołać dzisiejsze lekcje na pianinie?
— Dzień dobry, mieszkanie Foix, w czym mogę pomóc?— wręcz mechanicznie wita się Agnès, często odbierając od nieznajomych. Ale na głos tej osoby, mina jej rzednie.
— Ależ dzień dobry! Czy rozmawiam z panną Agnès Foix? Z tej strony Bastian Mathieu Chat-Rose.
Czemu do mnie dzwoni...?- zachodzi w głowę Foix, marszcząc brwi, ale zachowując spokój. Nie ma co się stresować, trzeba się dowiedzieć, po co dzwoni i jak będzie ją wkurzał, to się rozłączy. Nie są w sklepie, nie ma ona obowiązku wysłuchiwać jego uwag we własnym domu.
— Tak, rozmawia pan ze mną. Jak mogę pomóc panu?— pyta się dwudziestolatka, stoickim tonem.
— Słyszałem, iż prowadzisz lekcję gry na pianinie. Czy dalej można się zapisać?— oświadcza kocur, delikatnym tonem. Dwudziestolatka mruży oczy, odpowiadając szczerze:
— Tak, można... ale bym musiała poznać pana poziom. I jedynie mam wolną datę w niedzielę. I t...
— To może się spotkamy dzisiaj, jeśli jest to możliwość? Wszystko uzgodnimy. O ile pani może...
Foix myśli nad tym, nie będąc pewną, czy tego chce. Znaczy, chciała zapomnieć o złośliwości Bastiana... jednak, skoro chce z nią lekcję, to musi mieć jakiś podziw dla jej zdolności. I znaczy, iż nie będzie taki wredny, będzie to profesjonalne spotkanie. A ona musi jakoś zarobić więcej pieniędzy... kątem oka spogląda na swoją matkę, która kaszle. W głowie widzi wszelkie raty, czynsz i inne wydatki. Każde pieniądze są potrzebne, bez względu na to, od kogo wzięte.
— Nie, możemy się dziś spotkać.
***
Reach for the stars and you will fly...!
You're hungry for Heaven...!*
Muzyka płynie z radia rodzeństwa Sorel, kiedy cała trójka wyjątkowo siedzi razem, pijąc kawę. Martin i Camille niedawno wrócili do domu, tak w ogóle- o wczesnym poranku, byli oni na mieście, załatwiając pewne sprawy. A jakie sprawy? Powiedzmy, iż sprawy niebezpieczne, takie, których normalni ludzie nie powinni się podejmować...
Ale rodzina Sorel nigdy nie była normalna. I nigdy normalna nie będzie.
— To jak było z tym upiorem? Trudny był?— dopytuje się blondyn, biorąc łyk taniego espresso.
— Kurwa, trudny nie był, tylko wkurzający.— odpowiada Martin. Pod jego niebieskimi oczami widać wory, a brązowe włosy ma roztrzepane.— Nie chciał usiedzieć na miejscu i jeszcze rzucał w nas, czym mógł.
— Ale osoba, która nas wzywała nie była zła na nas za wyczyny tego upiora. Przynajmniej była ucieszona, że może spać spokojnie.— dodaje Camille, wzruszając ramionami. Ona już wygląda jak jej młodszy brat- blond włosy, zielone oczy. Tylko jej włosy są bardziej ułożone.— I już mamy wezwanie gdzie indziej, poza miasto. Tam coś podobno coś jest... o ile znowu nie jest to wezwanie przez jakąś za bardzo religijną babcię, która wystraszyła się miejscowych gothów.
— Lepiej niż u mnie w pracy. Jedna staruszka kłóciła się ze mną, że chleb jest nieświeży i dla dowodu, wzięła bochenek, by kompletnie go rozedrzeć. I nie chciała nawet zapłacić za zniszczenia.— narzeka Vincent, kręcąc głową, z kompletną dezaprobatą.
Takie są zwykle ich rozmowy. Oni o niebie, on o chlebie. Ale co się dziwić- starsze dzieci rodziny Sorel podjęły się tradycji rodzinnych, gdzie młodszy brat je kompletnie odrzucił. Cóż to są za tradycje? Tradycje ganiania za potworami. Duchami. Robienia za egzorcystę. Taka tradycja, którą powinni się zająć wszyscy, którzy należą do tej rodziny, jak też było od pokoleń, od wieków. Ale on nie chce się tym zająć. I rodzeństwo szanuje jego decyzję, chociaż też czasem zachęcają go do pewnych rzeczy...
— Może tym razem, pójdziesz z nami? Pewnie i tak nie będzie to nic wielkiego, więc co ci może zaszkodzić?— proponuje Camille, odwracając się w stronę młodszego brata, który od razu zaprzecza:
— Nie ma opcji. Rodzice Irène ostatnio mają do mnie jakieś niesnaski i wolę, by jeszcze mnie nie podejrzewali o coś. Bo raczej już teraz nie uwierzą w nic, co im powiem...
— Kiedy wy się od nich wyprowadzicie? Przecież jak ty i Irène będziecie po ślubie, to nikt w tym domu nie wytrzyma.— interesuje się brązowowłosy, pocierając podbródek.— Chociaż, jak słyszę, już powoli nikt tam nie wytrzymuje...
— Ta, ja i Ire oszczędzamy teraz na własne mieszkanie. Ona sama ma dość swoich rodziców. Na razie jeszcze się zgrywamy przed nimi, by dalej jeszcze chcieli nam się w przyszłości dołożyć na cokolwiek.— oznajmia zielonooki, ze zmęczonym tonem.— Być może wyprowadzimy się za parę miesięcy, jeśli wszystko pójdzie dobrze. I może za jakieś trzy lata, wreszcie jakiś ślub będzie...
Nikogo to nie dziwi. Nie przelewało się zarówno w domu Irène, jak i w domu Vincenta, a oni sami nigdy też jakoś nie zarabiali milionów, mając nazbieranych niewiele oszczędności. A z tym, jak wszystko teraz się zmienia, również rosną ceny i przez to od razu nie mogą sobie znaleźć własnego zakątka. Myśleli o wynajmowaniu, lecz i tak wolą sobie uzbierać pieniądze zawczasu, nawet przed wynajmowaniem. Dla bezpieczeństwa.
— Jakbyście sobie dzieciaka zrobili, to pewnie by wam od razu dano wszystko, co chcecie, na złotej tacy.— sugeruje Martin, z żartobliwym tonem, aż blondynka go uderza płaską dłonią w tył głowy, na co ten śmieje się.— Co? Niedobry plan?
— Najgorszy, jaki ostatnio słyszałem od ciebie. Głupszego nic nie mogłeś wymyślić?— nie dowierza Vincent, przyglądając się bratu z politowaniem.
— Ale to nie jest głupie, to jest genia... dobra, zamykam się, nie patrzcie się na mnie tak.— wycofuje się z dalszej rozmowy Martin, biorąc łyk kawy, gdy reszta patrzy na niego wściekle.
Piją przez chwilę w ciszy kawę, słuchając do rockowej muzyki. Jest wiele innych spraw, o których chcieliby porozmawiać, ale żadne z nich nie czuje się na siłach, by zacząć te tematy. Tematy, które od lat ich straszą oraz gnębią. Ale zamiast rozprawić się z nimi od razu, zajmują się innymi sprawami- Vincent wychodzi z mieszkania swojego rodzeństwa, idzie do siebie. Musi zrobić dzisiaj jakoś ładne oczka przed swoimi przyszłymi teściami. Woli znowu nie słuchać od nich pogadanki.
Dwudziestolatek także, kiedy idzie do siebie, rozmyśla nad wieloma sprawami. Między innymi nad tym, jaka dalej będzie jego przyszłość. Na razie, nie planuje zrezygnować z pracy w piekarni, przecież specjalnie chodził do szkoły, by dostać się na ten zawód. Tylko może poszukałby lepszej piekarni lub cukierni, ponieważ ta niedługo sama chyba zbankrutuje. Irène już znalazła dla samej siebie inną opcję, jaką jest praca w barze. Głównie chce ona zmienić pracę, ponieważ planuje jeszcze iść na studia i potrzebuje innej roboty. Sorel też myślał nad studiami, jednak uznał, że ma jeszcze czas, by się uczyć. Obecnie, postanowił pracować.
Też jest inny powód, dla którego nie idzie jeszcze na studia. Powód, który ciąży mu na sercu. Życie jego rodzeństwa. Wie, że jego brat i siostra muszą sobie radzić z rzeczami gorszymi od jakiegoś upiora, czy religijnej staruszki. Z czymś, co jest groźniejsze od wszelkiej katastrofy naturalnej, czy wypadku drogowego. Musi być gotowy na taką ewentualność, iż pewnego dnia zastąpi ich, w ich pracy, że będzie musiał... iść w świat i polować na potwory...
Nie chce tego. Przełyka mocno ślinę, czując jak delikatnie się trzęsie. Nigdy nie chce podjąć się tej pracy. Pragnie spokojnego życia, u boku Irène- życia, gdzie największym problemem będą rachunki, gdzie nic go nie dopadnie... boi się podjąć czegoś, co ludzie przed nim podejmowali bardzo często, nawet cały czas. Ale nie obchodzi go to- to jego życie i będzie sam decydował, co będzie w nim robił.
I na razie, chce przytulić swoją narzeczoną.
***
Bastian uważnie poprawia swoje uszka oraz włosy w witrynie jednego ze sklepów. Podczas tego, zauważa, iż jakiś bachor go kopiuje, robiąc do tego głupie miny. Białowłosy marszczy nosek, a smarkacz pokazuje mu język. Mężczyzna pokazuje mu środkowy palec, na co dzieciak robi to samo i ucieka. Różowooki marszczy brwi, prychając ostro. Co za bezczelny gówniarz. Gdyby to Chat-Rose był jego ojcem, to by ten bękart już dostał lanie.
Realistycznie, Bastian najpewniej nigdy nie będzie miał dzieci, lecz można sobie pomarzyć.
Idzie on dalej przez ulicę, zmierzając do pobliskiego osiedla, gdzie mieści się cukiernia/piekarnia "Silver Chariot". Panna Foix zaproponowała spotkanie właśnie tam, a kocurowi zwisa to, gdzie mieliby się spotkać. Mógłby równie dobrze przyjść do meliny i nie miałby problemu. Jego dom wygląda, w sumie, podobnie do meliny, zatem różnicy dla niego by nie było.
Wyglądając nieco bardziej porządnie, udaje mu się dotrzeć do miejsca spotkania. Mógłby umówić się z kobietą na lekcję przez telefon, jednak Nikita go przekonała, aby wyszedł z domu. Liczył bardzo na to, że brązowooka nie zgodzi się na spotkanie, jednak zgodziła się i był zmuszony wyjść. Walczył z sobą, ale ostatecznie wyszedł. Zawsze walczy z sobą, kiedy musi spotkać się z kimś, nad kim nie ma przewagi w dyskusji. Kiedy nie ma przewagi, może być łatwo zaatakowany oraz zraniony. Musi się tego zawsze wystrzegać.
Kiedy dochodzi do wejścia, wpada tam na umówioną osobę, jaką jest czarnowłosa. Dosłownie, nie zwraca uwagi, dokąd idzie i wpadają na siebie- białowłosy czuje uderzenie w okolicy klatki piersiowej, a brązowooka zostaje popchnięta w tył. Dwudziestolatka była zbyt zamyślona, nie patrząc jak idzie i uderzyła o wyższego od niej mężczyznę. Impet sprawia, że przewraca się wprost na zadek, lądując twardo, asekurując się dłońmi. Od razu czuje kujący ból w dłoniach oraz tyłku, czując czerwień na twarzy, kiedy parę osób spogląda na to, co się stało, w tym Bastian, który wygląda jakby nie pojmował, co się dzieje. Zaraz jednak potrząsa głową, gdy powolnie Agnès wstaje, ledwo wstaje.
— Em... czy eee...— cholera jasna, nie był przygotowany na to. Nienawidzi być nieprzygotowany, nie ma pojęcia, co teraz. Kurwa mać, czemu nie uważał...?
— Wszystko w porządku...! Nic mi nie jest, proszę się nie przejmować...— stara się opanować sytuację dwudziestolatka, dalej czerwona. Ma obdarte dłonie, lecz nie krwawi. Czuje odrętwienie w ciele, jednak dalej może się ruszać. To najważniejsze. Dopiero teraz, właściwie, dostrzega na kogo wpada i jest, co najmniej, zaskoczona.— Och... i miło widzieć, panie Chat-Rose...!
— Mów mi po imieniu, Bastian.— prosi ją demon, powoli odzyskując swoje opanowanie.— Nie jesteśmy przecież w żadnym biurze.
— Och... dobrze... może wejdźmy już... Bastian.— przystaje Agnès, ścierając kurz ze swojej spódnicy oraz dłoni. Cholera, ma nadzieję, iż jej spódnica nie podarła się, to jedna z lepszych, jakich ma... musi wejść do łazienki i to sprawdzić.
I tak, Chat-Rose zajmuje im miejsca, a dwudziestolatka ogarnia się w łazience. Szczęśliwie, nie jest źle, prędko jest w stanie wrócić do swojego towarzysza, który dalej nic sobie nie zamówił. Atmosfera między nimi jest nieco niezręczna, przez ich pierwsze spotkanie oraz akcję przed piekarnią. Kocur jest i tak zaskoczony tym, że kobieta jeszcze chciała się z nim umówić. Jakaś bardzo wybaczająca, najwyraźniej.
Czarnowłosa również zastanawia się, czemu Bastian chciał z nią pogadać. Aż tak ceni jej zdolności i chce się od niej uczyć? Pochlebia jej to, ale intuicja wyuczona przez matkę ostrzega ją, iż chodzi tu o coś innego. Jednak cokolwiek by to było, nie obchodzi jej to- na razie liczy na to, że znajdzie jeszcze jeden sposób na zarobek. Dodatkowe pieniądze na leki oraz jedzenie nigdy nie zaszkodzą, a gra na pianinie to jej ulubiona czynność, podobnie przekazywanie innym swojej wiedzy.
Tylko, żeby Chat-Rose był tak chętny do współpracy jak Antoine.
— Zatem, Agnès, jedyny wolny termin to niedziela...?— upewnia się mężczyzna, przyglądając się z zainteresowaniem swojej towarzyszce, która potwierdza to:
— Tak, jedynie jestem wolna popołudniu, od czternastej do siedemnastej, może czasami od trzynastej. Mam już lekcję z jedną osobą od siedemnastej.
— Będę w stanie wpasować się na czternastą. A ile bierzesz za godzinę?— dopytuje się nekomata, spoglądając na bułki, które są na wystawie. Ach... ostatnia kolacja z państwem Argenson była pierwszym porządnym posiłkiem demona od miesiąca. Dawno nie jadł tak dobrze. Chciałby sobie wziąć jedną bułkę, ale nie ma kasy i nie chce zdradzać przypadkiem, że jest demonem, używając magii. Ta cała Agnès wydawała się przejrzeć jego iluzję w butiku, więc nie ryzykuje. Nie chce być odkrytym jako demon, nie znowu.
— Dwadzieścia pięć franków.— odpowiada brązowooka i żeby nie dyskutować ceny, szybko zmienia temat.— A jest pan kompletnie nowy w grze, czy już coś pan umie? Będę mogła się wtedy przygotować lepiej.
Różowooki myśli rzeczywiście, ile umie... kiedyś się uczył grać i zna podstawy, ale to było dawno temu... cholera, bardzo dawno temu. Trochę głupio mu się przyznać, jednak w tym wypadku, kłamanie nie ma sensu, musi wyznać prawdę. W końcu, zapisuje się też na lekcję gry, by się nauczyć.
— Em... znam podstawy, ale słabo... dawno temu się uczyłem... heh...— wyznaje kocur, uśmiechając się delikatnie.— Dawno temu miałem głupie marzenie... chciałem być muzykiem, chciałem być gwiazdą...! Ale... porzuciłem je, koniec końców...
— Och... a dlaczego...?— interesuje się brązowooka. Sama ma podobne marzenia... by zostać znanym muzykiem... które musiała przerwać, aby zająć się swoją matką i pracą. Bastian jednak wzrusza ramionami, tracąc swój uśmieszek:
— Powiedzmy, iż... to personalne. A gdzie moglibyśmy się spotykać na lekcję? Ostrzegam, w domu pianina nie posiadam, więc do siebie zaprosić nie mogę. Zresztą, nie sądzę, byś chciała przychodzić do mnie i tak...
Prawdą jest, iż ma pianino, jednak stare i ledwo działające. Nie za bardzo zadbał o jego odpowiedni stan... w sumie, większość rzeczy w jego domu wymaga renowacji, jednak on... nie bardzo dba o to. I nie myśli o tym teraz, kiedy Agnès myśli o całej sprawie. Nie ma wiele miejsc, do spotkania się na grę, zostaje tylko jej mieszkanie. Trochę się tego obawia, ponieważ jej matka może nabrać złych podejrzeń co do wszystkiego, a ostatnie, co panna Foix chce, to to, by jej rodzicielka zaczęła wtrącać się w życie miłosne oraz prywatne dwudziestolatki. Niestety, większego wyboru nie ma...
— Może pan przyjść do mnie. Mam pianino u siebie i też u siebie już uczę Antoine... znaczy, inną osobę.— proponuje kobieta, uśmiechając się delikatnie.
— Och... dobrze, dobrze...! Skoro tak, to teraz wystarczy ustalić jeszcze godzinę...!
I jeszcze przez chwilę rozmawiają oni na temat zajęć, unikając przy tym rozmowy na poważniejsze tematy, czy tego, co się stało wczoraj. Oboje wolą nie podejmować tematu, by przypadkiem nie pokłócić się. Ostatecznie, niedługo potem, wychodzą z piekarni, odchodząc w swoje strony, wymieniając się numerami. Agnès, po wyjściu, wzdycha ciężko, czując lekką suchość w gardle- ponownie czuje się jakby zmęczona samą obecnością tego mężczyzny. O co tu chodzi, do cholery? Jakiś wampir energetyczny z niego? Żeby to było dla niej jasne...
— Joł, An! Czy ty właśnie siedziałaś z tamtym gościem w białym garniturku?
Ten donośny, kobiecy głos dałoby się pewnie usłyszeć na drugim końcu miasta. Panna Foix odwraca się w stronę źródła głosu, uśmiechając się szeroko. Widok właścicielki tego głosu zawsze jest dobry- a to dlatego, ponieważ zawsze dobrze zobaczyć jest Marię.
— Tak, byłam z nim. Nie na randce, a bardziej na "spotkaniu biznesowym".— opowiada czarnowłosa, zaraz się śmiejąc.— Biznes się rozwija, kolejna osoba chce się uczyć ode mnie grać.
— Kolejny rodzic, co chce wepchnąć swoje niespełnione ambicje w dziecko?— zgaduje wysoka kobieta, poprawiając swoje ciemne okulary.
Maria ma ponad 180 cm wzrostu, górując nad większością francuskich facetów oraz kobiet i to nie tylko pod tym względem- jest również piekielnie piękna, w oczach dwudziestolatki. Maria posiada krótkie, białe włosy oraz bladą cerę, wraz z jasnymi oczami, obecnie zasłoniętymi przez ciemne okulary. Jest ubrana w szerokie dżinsy oraz czarny, krótki top, nie sięgający nawet jej brzucha, wraz z ciężkimi butami. Wiele osób by pewnie kwestionowało jej wygląd, jednak nie czarnowłosa- wygląd innych nie obchodzi jej w żaden sposób, co bardzo odpowiada samej białowłosej, która podchodzi do znajomej.
— Nie, jakiś biznesmen, znajomy szefa... chyba chce jednak spełnić samemu własne marzenia...— stwierdza brązowooka, idąc w stronę swojego domu, a obok niej idzie Maria.
— Nie wyglądał na takiego, co jest zainteresowany muzyką. Bardziej przypominał typa, który myśli, że wszystkie kobiety mają kolorowe powieki i uważa makijaż za oszustwo.— komentuje jasnooka, wzruszając ramionami i chowając dłonie do kieszeni.
— No, trochę taki jest też, to prawda.— przyznaje Agnès, przypominając sobie sytuację z butiku.— Ale zainteresowania muzyką nie da się mu nie przyznać, na razie... bo to wyjdzie na samych lekcjach już.
— A na kiedy się umówiłaś się z nim?— chce wiedzieć białowłosa, obniżając swoje okulary, by odsłonić swoje śliczne oczy.— Bo myślałam, że byśmy mogły za tydzień wyskoczyć gdzieś razem... wiesz, taki babski wieczór. Na pewno by cię to odprężyło...
— Brzmi kusząco, ale niestety, muszę na razie odmówić.— odpowiada panna Foix, z lekkim żalem.— Nie będę miała w następnym tygodniu nawet siły na cokolwiek, po tych lekcjach...
— A sobota ci nie pasuje nawet...?
— Niestety, nie pasuje, sorry.— przeprasza Agnès, ale zaraz jej serce mięknie, gdy widzi jak jej gigantyczna przyjaciółka robi kocie oczka w jej stronę. Śmieje się głośno.— Innym razem Maria, zwyczajnie nie mogę ani dzisiaj, ani za tydzień...
— To postaram cię zrelaksować w pracy! Chyba będziecie mieć nową klientkę w tym waszym butiku...— wymyśla Maria, uśmiechając się szeroko, odsłaniając przy tym swoje idealne, białe zęby.
— Tylko coś rzeczywiście kup, żeby nie pomyśleli, że złodziejka przyszła...!— ostrzega, pół-żartem, dwudziestolatka w znacznie lepszym humorze, zapominając na chwilę o suchości w ustach.
— Nie martw się, o nic mnie nie oskarżą, mam swoje sposoby, kochana.— mówiąc to, jasnooka puszcza jej oczko, ponownie wkładając swoje okulary.
— Och, takie jak twoje patrzenie słodkimi oczętami, jak to robisz z każdym barmanem?— zgaduje teraz Agnès i obie kobiety się śmieją.
Maria nie jest tak dobrze zapoznana ze wszystkimi sprawami czarnowłosej, jednak i tak miło się z nią rozmawia. Ona, w przeciwieństwie do tego Bastiana, ma coś, co daje energię. I tego teraz kobieta potrzebuje- trochę energii. Ma dziś jeszcze zajęcia z Antoine i woli nie padać podczas nich. W końcu, pięćdziesiąt franków samych się nie zarobi, a potrzebuje pieniędzy... lecz za tydzień, będzie już zdobywać sto franków, jak wszystko pójdzie dobrze. W jej przeliczeniach, będzie to wystarczająco, aby zrobić zakupy na cały tydzień, co już będzie małym odciążeniem. Dzięki temu, więcej jej wypłaty będzie mogło pójść na inne, ważne rzeczy...
Czasami zazdrości takiej Marii, czy Vincentowi- oni nie mają tak naglących potrzeb, kiedy chodzi o pieniądze... ale co poradzi się. Zazdrość nic jej nie da, za to praca coś da. I to na pracy teraz, się Agnès musi skupić, jeśli chce coś osiągnąć i wyjść z sytuacji, w jakiej się znalazła.
***
*Piosenka użyta w tekście to "Hungry for Heaven" Dio.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top