Akt 24

Obydwie kobiety odwracają się w stronę kroków... Irène marszczy brwi, a Agnès oddycha szybciej... zapewne powinny stamtąd odejść i zająć się swoimi sprawami, jednakże, szok oraz strach paraliżuje, co sprawia, iż nie potrafią od razu podjąć odpowiednich czynności.

I źródło kroków wreszcie pokazuje się im.

A jest nim mężczyzna... wydaje się on być nieco starszy już, będąc gdzieś zapewne blisko emerytury... ubrany w jasnoszary garnitur, obecnie ubrudzony krwią, która spływa z jego ust, skapując na chodnik oraz jego buty. Młode kobiety patrzą się na niego, nie spodziewając się czegoś takiego... a mężczyzna charka krwią, opierając się o ścianę budynku. Stara się podejść do nich, lecz jedynie udaje mu się mocniej przytulić do ściany.

— Proszę... po... po... — mężczyzna nawet nie jest w stanie skończyć błagania, gdy niespodziewanie upada na ziemię, wcześniej przechylając głowę w przód... z szeroko otworzonymi oczami, staruszek opada na ziemię, niczym cegła. Foix otwiera szerzej oczy, a Marbot wydaje z siebie przyduszony pisk. Widzą one dobrze ranę, którą mężczyzna ma z tyłu głowy... wygląda ona na postrzałową.

Instynktownie, szarooka chwyta dłoń przyjaciółki, chcąc też już uciec z tego miejsca, jednakże nie robi tego, gdy jakby znikąd przy kobietach pojawia się dwójka osób.. mają oni zasłonięte twarze chustami i zdecydowanie górują nad brązowowłosą oraz czarnowłosą, blokując im drogę ucieczki. Irène jeszcze bardziej przybliża się do Agnès, która stara się jak najbardziej spokojnie kalkulować sytuację... trudno jej to zrobić, gdy dalej jej emocje szaleją.

Świadkowie... co robimy z tą dwójką...?— odzywa się jeden z obecnych zamaskowanych osób... brzmi on wyraźnie na mężczyznę, gdy mówi po angielsku... kobiety jako tako rozumieją go, jednakże fakt, iż nie mówi w znanej im dobrze mowie, tylko jeszcze bardziej je straszy.

Druga z osób pochyla się jakby nad nimi... ma dziwne oczy... jakby zwierzęce... Marbot dosłownie staje między pianistką a rzezimieszkiem, jakby nie chcąc, by coś się stało jej przyjaciółce... a nieznana im osoba tylko prycha.

Ta rosyjska dziwka nie płaci nam wystarczająco za branie jakiś zakładników. Po prostu ich zastrzel.— rzuca druga z osób, już brzmiąc na kobietę i nieco się cofając.

Agnès aż tak dobrze angielskiego nie zna, jednakże dobrze dość wyłapuje znacznie tych słów, podobnie Irène... a widząc jak mężczyzna też się cofa, również przygotowując do strzału, też zbyt dobrze wiedzą, co je czeka. Dlatego, czarnowłosa próbuje coś wywalczyć, przy tym też odsuwając się od Marbot:

— Nie strzelajcie...! Jeśli to zrobicie, będziecie mieli na karku...!

Nie kończy zdania, kiedy ma wrażenie, iż życie jej przelatuje przed oczami... a dzieje się tak, ponieważ dosłownie obok jej głowy przelatuje kulka od pistoletu. Uderza ona o ścianę, upadając przez to na ziemię, z brzdękiem... mężczyzna wydaje z siebie warknięcie niezadowolenia, gdzie Irène robi się blada jak ściana, oddychając jakby z trudem. To jest moment, gdy już Foix rozumie, że samą gadką nie będzie w stanie się z tego wydostać... cholera. Mając obok Bastiana, to jakoś mniej się bała, a teraz, samej musząc sobie poradzić... natychmiastowo czuje, jak serce jej bije mocniej, kiedy też czas wydaje się lecieć wolniej dla niej... pot spływa jej po karku, kiedy stara się prędko wymyślić cokolwiek, wręcz zrobić cokolwiek, aby nie dostać kulką w łeb.

Inaczej widzi to brązowowłosa... i widzi ona, iż stanie tutaj i czekanie na cud nic nie da. Nie patrzy ona na nic, ani na nikogo, czując jak panika ją ogarnia- słysząc uderzenie kulki o chodnik sprawia, iż prawie serce jej staje boleśnie. Dotychczasowy paraliż oraz niemożność zrobienia jakiś gwałtownych ruchów, nagle znika, cała jej mentalna blokada zostaje zastąpiona zupełnie inną blokadą- mentalną blokadą przetrwania, która przysłania jej myślenie. Chwyta ona nadgarstek brązowookiej, by natychmiast przepchnąć się z nią do wyjścia z uliczki. Nie zwraca na nic uwagi, chcąc uciec stamtąd, jednakże nie wszyscy mają taką samą reakcję.

Kolejne strzały lecą, gdy kobiety starają się panicznie uciec, dosłownie kule przelatują między ich dłońmi, nogami, głowami. Nie udaje im się odbiec jakoś za daleko, gdy kula przelatuje przed nimi i Irène momentalnie cofa się, wpadając na pianistkę. Obydwie kobiety przez to tracą równowagę, upadając ciężko na ziemię. Nie mają one czasu się zebrać, gdy rzezimieszki dosłownie stoją nad nimi, gotowi je wykończyć. Nawet nie mają czasu zarejestrować własnego strachu, widząc kolbę od pistoletu.

Sytuacja jest beznadziejna.

A przynajmniej, taka się wydaje, kiedy lecą kolejne strzały, ale już nie ze strony rzezimieszków, a kogoś zupełnie innego- mężczyzna dostaje w policzek, wydając z siebie okrzyk szoku. Kobieta tylko patrzy zaskoczona, nim sama nie dostaje w klatkę piersiową. To sprawia, iż obydwoje cofają się z powodu szoku, zostawiając kobiety. Agnès oraz Irène podnoszą spojrzenie, by zobaczyć, co się dzieje i jakim cudem jeszcze żyją.

A żyją dlatego, ponieważ w uliczce pojawili się nie kto inny, jak rodzeństwo Sorel- Martin oraz Camille. Blondynka dalej strzela w rzezimieszków, zmuszając ich do schowania się za ścianą jednej z ulic. Tymczasem Martin sprawdza stan swoich znajomych.

— Wszystko w porządku? Coś wam zrobili?— dopytuje się niebieskooki, a brązowooka i szarooką są w zbyt dużym szoku, aby odpowiedzieć. Zielonooka staje przy nich, dalej mając gotowy pistolet, a przy tym przygryzając wargę.

— Cholera... musimy się wycofać.— oświadcza Camille, dalej obserwując uliczkę.— Chowają się... nie ma co, spadamy stąd.

Martin jej przytakuje i powolnie wychodzi cała czwórka z uliczki, mniej lub bardziej zgrabnie. Agnès rozumie, mniej więcej, co się dzieje... za to Irene jest kompletnie pogubiona. Chciała jedynie dowiedzieć się czegoś, a nie być w takiej sytuacji... nie mówiąc nawet o tym, ile pytań jeszcze ją teraz naszło. Skąd się niby rodzeństwo Sorel tutaj wzięło? Skąd pistolety mają? O co chodzi...?!

Gdy już są przy głównych ulicach, Camille prędko chowa swój pistolet, by nikt go nie zobaczył, a Martin dalej gada:

— To było straszne... na szczęście, już po wszystkim...!

— Jak nas znaleźliście...?!— chce wiedzieć Agnès. Wie, że Bastian obawia się Sorelów, jak i wie, że Martin oraz Camille nie są pozytywnie nastawieni do Bastiana... co jak wiedzą oni o ich przekrętach? Musi stąd się wycofać i jakoś na chłodno przemyśleć całą tą aferę... za dużo wszystkiego naraz, za dużo...

Rodzeństwo patrzy po sobie, jakby niepewnie, po czym Camille rzuca coś:

— Em... przypadkiem na was wpadliśmy... tylko chciałam pokazać Martinowi moje nowe miejsce pracy...

Nie brzmi ona zbyt szczerze, to dostrzegają obecnie wszyscy... Foix zaciska usta, chcąc już coś powiedzieć, jednak trzyma język za zębami, aby nic się nie wysypało. Za to Marbot nie wierzy w to, dalej będąc w szoku:

— A skąd wy mieliście pistolet?! I to z tłumikiem?!

Słysząc to, Martin marszczy nos, a Camille odwraca spojrzenie, podobnie pianistka... widząc jak wszyscy tak reagują, szarooka bierze głębszy oddech, musząc uspokoić nerwowe bicie własnego serca. Kompletnie wszystko jej się miesza... jednakże, będąc już w bardziej bezpiecznym miejscu, może trochę pomyśleć i działać.

— Nieważne... trzeba... trzeba zadzwonić na policję, to nie może być tak zostawione...!— oświadcza szarooka, na co zaraz otwiera szerzej oczy, gdy wszyscy wydają się oponować przeciw temu:

— Sądzisz, że naprawdę znajdą tą dwójkę?

— Przywalą nam mandat za posiadanie pistoletu, chociaż mam pozwolenie na broń...!

— Nie sądzę, że to pomoże...

Irène nie rozumie, dlaczego nikt nie chce dzwonić po policję, co tylko sprawia, że jeszcze bardziej jest zdezorientowana. Nie rozumie, o co chodzi. Agnès wie, że wzywanie policji będzie bezużyteczne, ponieważ zdołała rozpoznać magiczne istoty. Wątpi, iż ludzka policja coś im zrobi. A Martin i Camille wiedzą to samo dobrze... w końcu, chcieli złapać tą dwójkę, ponieważ widzieli, iż terroryzowali przypadkowych ludzi... jakąś kobietę, która niedawno się rozwiodła... jakieś małżeństwo, które niedawno się pobrało... starszą panią z kotem... i jeszcze tego staruszka zabili. Musieli sprawdzić, o co tutaj chodzi.

I to, że teraz wplątała się w to Irène z Agnès nie sprzyja im. Szarooka przygląda się wszystkim, z szokiem na twarzy... cała jest czerwona na twarzy, gdy się na wszystkich wydziera:

— Co jest z wami wszystkimi nie tak?! Wy wszyscy zachowujecie się jak wariaci...! Postradaliście zmysły, czy co...?! Po prostu... ugh!

Marbot odwraca się, idąc w stronę swojego domu, mając kompletnie pomieszane myśli oraz emocje... musi poważnie pogadać ze swoim narzeczonym, to się robi absurdalne wszystko. Jak będzie też bezpieczna w domu, to wtedy coś zrobi, a nie będąc przy... przy nich.

Cała trójka ogląda, jak brązowowłosa odchodzi... Foix wzdycha ciężko, czując jak jest jeszcze bardziej zmęczona... strach męczy okropnie... musi się położyć i odpocząć... ech, do czego to jej życie doszło... powolnie idzie w swoją stronę, co już nie uchodzi uwadze Martinowi:

— An...

— Nie zadzwonię po policję... zmęczona jestem...— przerywa mu od razu Foix, cichym głosem.— Chcę się tylko położyć...

I idzie dalej, nie odwracając się dalej w stronę Sorelów... brązowowłosy chce za nią iść i pomóc jej iść w stronę domu, lecz siostra go powstrzymuje. Gdy ma ona pewność, iż ich przyjaciółka jest wystarczająco daleko, szepcze do niego:

— Coś tu jest nie tak... widziałeś jej minę, gdy Irène zaproponowała wezwać gliny...?

— Em... tak? I co z tego?— nie rozumie niebieskooki, marszcząc swoje brwi. A blondynka mu to wyjaśnia:

— Ona coś wie, więcej niż nam się wydaje... musimy pogadać z Vincentem, bo chyba on robi z nas debili...

— No już nie wymyślaj.— oburza się niebieskooki, zaraz też dodając.— Przecież Vincent nie jest aż tak głupi, aby ukrywać przed nami cokolwiek... by to zrobił, chyba by tylko Agnès musiała przekonać go... och...

— Jak widzę, wreszcie do ciebie dotarło, tępaku... trzeba odwiedzić Vinca i poważnie z nim sobie pogadać...

***

Bastian nie wie, co zrobić ze sobą.

Co chwila odchodzi i podchodzi do jednego budynku. A do jakiego budynku? Pod kamienicę panny Foix przychodzi- chciałby z nią pogadać, sprawdzić jak z nią, jednakże za bardzo obawia się, iż zaraz ktoś wyskoczy na niego i coś mu zrobi... aż przez to ogonek mu się jeży i ciągle rusza.

Nie chce też siedzieć we własnym domu... głównie dlatego, ponieważ Nikita kazała mu wyjść na zewnątrz i syczy na niego, gdy siedzi w domu... dlatego uznał, iż przyjdzie tutaj... jednakże szkoda, iż nie ma w sobie wystarczająco siły mentalnej, aby zobaczyć się z dwudziestolatką... dlatego, bo obawia się, że przypadkiem spotka kogoś, kogo nie chce spotkać. Ale chciałby spotkać się z nią... mimo wszystko fajnie mu się z nią rozmawia... i całkiem ją lubi... a po ostatniej akcji, czuje wobec niej większy respekt, że przyznała się do błędu...

Nie mówiąc o tym, jak samego siebie zaskoczył... do teraz się dziwi, iż w ogóle był w stanie wezwać Sorela i jeszcze udało mu się pogodzić ze śmiercią... od kiedy się tak zmienił...? Aż to niemożliwe.

Nie oznacza to, że jest lepiej dla niego, wręcz przeciwnie. Dobrze zna istotę, którą widział wczoraj, gdy mdlał w ciele Agnès... zna ją... może nie doskonale, jednak na tyle, by wiedzieć, iż lepiej trzymać się od niej z daleka... dlatego, częściowo, chce porozmawiać z Foix. Woli ostrzec ją, żeby lepiej szykowała dla przyjaciela pogrzeb, gdyż może się zrobić nieprzyjemnie.

Oczywiście, jeśli ten przyjaciel nie planuje pogrzebu dla niego.

Staje raz jeszcze przed drzwiami kamienicy, biorąc głębszy wdech... czemu jego życie musi być takie skomplikowane...? Czy nie może po prostu sobie żyć...? No tak, sam je sobie skomplikował... ugh, czemu musi być takim kretynem...? Pluje sobie samemu w brodę, rozpaczając nad swoim losem i też nad losem innych... gdyby nie jego obecność, pewnie wiele osób miałoby lepiej... wręcz rozbrzmiewa mu w głowie zdanie, jakie usłyszał dawno temu...

Cóż... ty decydujesz, co zrobisz. Ja ci nie będę nic mówić, czy masz być dobry, czy nie...

Gdzie je usłyszał, już nie pamięta... ale rozbrzmiewa mu ono, gdy spogląda na okno, które jest od sypialni młodej kobiety... jest ona, w ogóle, w domu...? Nie jest pewien... która jest godzina...? Gdy tylko wrócił do domu, poszedł spać i obudził się w sumie niedawno... zjadł gołębia i przyszedł tutaj... tylko dalej nie wie, co zrobić...

— Bastian, Bastian...!

Białowłosy podskakuje, słysząc obok siebie czyiś głos. Syczy w stronę osoby, również wyciągając dłonie, niczym kot chcący uderzyć. Jednakże, nie robi tego, ponieważ widzi on Antonio, który uśmiecha się szeroko. Różowooki wzdycha z ulgą, jednak dalej ma nadszarpnięte myśli.

— Nie strasz mnie tak...! Myślałem, że ktoś chce mi zrobić...!— wydziera się Chat-Rose na boga śmierci, który się peszy:

— No sorry...! Wiesz, że nie chciałem...

Kocur tylko wzdycha ponownie, nie mając nawet siły tego komentować... już na nic nie ma siły... mimo to, dalej ciągnie konwersację.

— A co ty tutaj robisz...?— pyta się demon, postanawiając zapalić. Wyciąga papierosy, podczas gdy czerwonooki się rozgaduje:

— No jak to co...? Tyle siedziałem za biurkiem ostatnio niż jak jestem wolny, to muszę cię zobaczyć...! I powiedz, jak tam z tobą i tą An...? Czekasz tutaj na nią...? Muszę wiedzieć wszystko...!

Auditore wręcz brzmi jak dziecko, które czeka na prezent świąteczny... Bastian uśmiecha się krzywo, myśląc o wszystkim, co działo się z nim oraz pianistką... zapala papierosa, by zaraz zaciągnąć się nim mocno.

— Długo i dużo opowiadać... nie czas oraz miejsca też na to...— odpowiada różowooki, co tylko jeszcze bardziej ekscytuje czarnowłosego.

— To chodź do mnie...! Otworzę wino i wtedy sobie pogadamy...! Och... chyba, że czekasz na An... to pójdę i nie będę przeszkadzał...— oświadcza Włoch, ale Francuz go uspokaja:

— Nie, nie, spokojnie... nie czekam na nikogo... po prostu... em...— nekomata zaczyna się plątać, starając się ubrać w słowa to, co niby robi... ma trudności, ponieważ zwyczajnie nie ma pojęcia, co robi. I dostrzega to Antonio, wysuwając różne dziwne wnioski:

— Ale mówiłeś, że mieszka tutaj... stalkujesz ją? To trochę chore, typie...

Bastian prawie połyka własnego papierosa, słysząc to... że robi co?! Znaczy... zdarzyło się to robić, ale tylko kiedy chodzi o klientów...! I od razu się Chat-Rose broni:

— Pogrzało cię...?! Co ty myślisz, że ja jestem jakiś debil z komedii romantycznej, co myśli, że jak będzie prześladował kobietę, to ta magicznie się w nim zakocha?! Za kogo ty mnie masz...?!

— Sorry...! Po prostu... dziwne trochę, że tak tutaj stoisz...— tłumaczy czerwonooki, prędko otwierając szerzej oczy... jakby właśnie coś do niego dotarło.— Chyba... że jest jakaś sprawa i nie wiesz, czy powinieneś z nią pogadać...

Na to już mu kot potakuje i Mroczny Żniwiarz tylko uśmiecha się, że zgadnął. Bastian naprawdę jest już wymęczony... jednak nie pogada sobie z Agnès... jutro to zrobi. Wcześniej, musi jakoś wypocząć i wygadać się Antonio... dawno z nim nie gadał...

***

Irène ściąga buty i dosłownie rzuca je... wie, że dostanie za to opieprz od rodziców, jednakże nie obchodzi ją to teraz. Z zaciętą miną, idzie ona do kuchni, skąd słychać odgłosy gotowania.

Dobrze wie, co musi teraz zrobić.

Vincent stoi przy kuchence, smażąc na patelni pulpety... w garnku obok gotują się warzywa i też ziemniaki pewnie... wygląda on na zmęczonego, lecz też spokojnego... jednak Marbot dobrze wie, iż nie jest on taki spokojny. Coś go dręczy, jakaś sprawa... i wydobędzie ona to z niego, nieważne w jaki sposób.

— Niedługo obiad... możesz wyciągnąć talerze...?— prosi blondyn, przyciszonym głosem... mimo swojej wielkiej postury, brzmi on bardzo strachliwie... to sprawia, że brązowowłosa chce dowiedzieć się wszystkiego jak najszybciej.

Ale, na razie, pomaga swojemu narzeczonemu i prędko wspólnie jedzą obiad... jej rodzice są jeszcze w swoich pracach, więc narzeczeni mają chwilę dla siebie... i to idealna okazja dla szarookiej, by dowiedzieć się czegoś, by wydusić coś z Vincenta, bo wie, że jak tylko zjawią się jej rodzice, to zamilknie on na wieki wręcz. Dlatego, kiedy już siedzą naprzeciw siebie, to Irène chrząka, czując jak serce jej mocniej bije.

— Spotkałam twoje rodzeństwo dzisiaj... i też Agnès... — zaczyna szarooka, krojąc swoje pulpety... dłonie jej się trzęsą, gdy myśli nad tym, czego była świadkiem... dalej ma wrażenie, iż widzi przed sobą lecącą kulkę... Sorel tylko marszczy brwi, mając pełne usta.

— I... co...?— nieco pospiesza ją w dalszym mówieniu zielonooki, przełykając to, co ma w ustach.

Jego narzeczona spogląda na swój talerz, czując jak cała się wzdryga... oddycha powoli, by uspokoić się nieco... zaciska mocno powieki, musząc zebrać słowa... Vincent widzi to i nie bardzo wie, o co chodzi... zaczyna podejrzewać jednak jedno- jest źle. I potwierdza się to, kiedy Marbot wreszcie opowiada wszystko:

— Widzisz... ja... ja i An... wpadłyśmy na... niezbyt przyjemną sytuację... prawie... prawie nas zastrzelono... ale... twoje rodzeństwo się pojawiło... i... i... nawet nie chcieli dzwonić po policję...

Sorel blednie, słysząc to... dobrze wie, czemu jego rodzeństwo nie chciało policji... ponieważ, zapewne było to coś związanego z ich mniej normalną pracą... i widzą taką reakcję, kobieta już dobrze wie, iż coś jest na rzeczy. A blondyn dalej struga głupka:

— Ale... ale... jak to...?

To irytuje już Irène... dobrze wie ona, iż jej partner coś ukrywa. I nie zamierza czekać, aż ten zdecyduje się to powiedzieć sobie.

— Ty raczej dobrze wiesz, jak... — odzywa się, prawie cedzi, szarooka.— Ukrywasz coś... ty, Agnès, Martin i Camille... wszyscy coś ukrywacie! Wiem to! Tylko szkoda, że nie chcecie mi powiedzieć, o co chodzi...

Vincent robi się jeszcze bledszy na to... cholera... nie dość, że Agnès się wkręciła w świat magii, to jeszcze Irène się czegoś domyśla... zielonooki nie chce wystawiać swojej ukochanej na niebezpieczeństwo, po prostu nie wytrzyma, jeśli coś jej się stanie... dlatego, próbując zachować spokój, stara się jakkolwiek wyplątać z tego wszystkiego:

— Kochanie... nie rozumiem, o co ci chodzi... i może lepiej powiedz mi, o co chodzi z tym strzelaniem, przecież...!

— Nie odwracaj kota ogonem...!— rzuca brązowowłosa, poważnym tonem. Słysząc go, młodzieniec od razu milknie.— Ja widzę, gdy coś jest na rzecz, Vinc... wy wszyscy zachowujecie się jakoś dziwnie... co się dzieje...? Ja się martwię tylko, Vincent... znowu chodzi o mamę...? Czy może o coś innego...? Chcę tylko mieć pewność, iż nic z wami nie jest...

Sorel nie ma pojęcia, co powiedzieć... naprawdę nie chce wyznawać prawdy i nawet nie sądzi, iż Marbot mu uwierzy... pot spływa mu po karku, gdy próbuje skleić jakąkolwiek obronę:

— Nic... nic się nie dzieje...

— To zadzwonię po policję... mam prawo do tego... nawet, jeśli nic się ostatecznie nie stało... chyba nie zabronisz mi tego...?

Vincent porusza ustami, lecz nie mówi, ponieważ wie, iż jest obecnie przyciśnięty do kąta. Jeśli jakkolwiek zaoponuje, to od razu Irène będzie wiedzieć, że coś rzeczywiście jest nie tak... ale też wie, iż jego rodzeństwo nie będzie zadowolone... widząc jego wątpliwości, od razu jednak kobieta wie, że jej partner rzeczywiście ma coś za uszami... i już wie, iż musi to wygrzebać z niego...

Otwiera usta, ale nim zdąży coś powiedzieć, słyszy jak do domu ktoś wchodzi... jej rodzice... Sorel wzdycha z ulgą, że udało mu się przełożyć tą rozmowę, gdzie szarooka robi grymas złości, iż jej przerwano rozmowę... zwłaszcza, słysząc swoją matkę:

— Rene, weź te swoje buty...! W chlewie nie mieszkasz...!

Krzywi się ona, ale wstaje od stołu... narzeczeni wiedzą, iż ta konwersacja wznowi się prędzej, czy później i że nie unikną jej w żaden sposób, ba nie będą w stanie unikać jej...

Szczególnie Vincent to wie... ma on wrażenie, jakby czas za szybko leciał, jakby za szybko się wszystko działo...

Nie ma pojęcia, co zrobi, jak czas dalej będzie tak szybko mijał.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top