Akt 22

Vincent czuje jak adrenalina biegnie po jego ciele, jak szalona. Nie pamięta, kiedy ostatni raz biegł tak szybko, po jakimkolwiek miejscu, czy celu... lecz wie, iż musi biec. Że nie może się zatrzymać pod żadnym pozorem.

Jeśli teraz się zatrzyma, może nie dotrzeć na czas.

Tędy, Vincencie Sorel, tędy...!

Sfinks prowadzi go po uliczkach Paryża, do miejsca, gdzie jest Agnès oraz Bastian... Agnès... Agnès... co tym razem się stało...? Zielonooki nawet nie ma czasu myśleć nad możliwymi problemami, w jakie wpakowała się jego przyjaciółka. Musi ją ocalić.

To się teraz liczy najbardziej...!

Agnès... jesteś tam...?

Tak... od jak dawna, jesteś świadomy...?

Od paru chwil... nie byliśmy długo nieprzytomni... minęło zaledwie chyba parę minut, nic się nie zmieniło...

To dobrze...

Czarnowłosa otwiera delikatnie oczy, aby zobaczyć, co się dzieje... ma rozmazane spojrzenie, również ma zmienioną pozycję... została położona gdzieś z boku, mając związane za sobą dłonie... dzięki wyostrzonym zmysłom, wyczuwa, iż nie minęło wiele czasu, jak i nie zdarzyło się wiele, kiedy widziała samą ciemność... dalej jest w jednym kawałku, a widzi ochroniarze korzystają ze swojej magii, aby uleczyć rany, jakie dostali od demona oraz panny Foix... mruży oczy, czując jak cała jest odrętwiała, nie mówiąc o zakwasach... chociaż była nieprzytomna zapewne tylko przez kilka minut, to miała wrażenie, iż leżała tak z kilkanaście godzin...

Musimy jeszcze leżeć przez chwilę... An, twoje ciało jest mocno wymęczone... mogę skorzystać z magii, ale potrzebujemy na to chwili... Agnès...?

Brązowooka przez chwilę nie słucha kocura... zamiast tego, zaciska powieki, czując ścisk w sercu... ściska również dłonie w pięści, czując jak cała napina się... już nie ze wściekłości... nie ze stresu... nie z paniki...

A ze wstydu.

Nie żałuje tego, że postanowiła zaatakować tamtego krasnoluda... żałuje, iż dalej pociągnęła to wszystko... wykonała zadanie jak należy... pobiła tamtego mężczyznę, wystawiła go na pośmiewisko, zabrała medalion... wystarczyło już wtedy uciec z tamtego miejsca, jak powiedział Bastian... a zamiast tego, co zrobiła...? Musiała pokazać, iż jest lepsza, dała się ponieść się emocjom... zapominając o tym, kim jest... w kącikach oczu zbierają się jej łzy.

Nieważne, co zrobi, z kim będzie, nie ucieknie od tego, kim jest... nie ucieknie od tego, jaki los ma... sądziła, iż będąc z demonem, nie musi uważać... i dokąd ją to poprowadziło...? Do czegoś takiego. Aż dziwi się, iż różowooki dalej siedzi z nią i samemu nie uciekł... miał pewne prawo do tego, wiedział lepiej, co robić niż ona... trzęsie się, nie wiedząc, czy chce płakać, czy może siedzieć cicho, z żalu... Mathieu wyraźnie wyczuwa ścisk jej serca, jej żal... i jakkolwiek chciałby być zirytowany sytuacją, to przynajmniej cieszy się na jedno- Agnès nie oszalała do końca. Widzi ona błędy, jakie zrobiła... i podobnie jak on, potrafi nad nimi rozpaczać.

Nie płacz... znajdziemy wyjście... poprosiłem o... o pomoc... powinna być niedługo...

O jaką pomoc...? Czy... czy chodzi o Vincenta...? Nie boisz się, że on coś ci zrobi...?

Dwudziestolatka wyczekuje odpowiedzi, a białowłosy nie ma pojęcia, co odpowiedzieć... bo samemu nie wie, skąd się wzięło to u niego. Powinien uciec... powinien wyjść z tego ciała i uciekać z medalionem do zleceniodawcy, naładować własne siły... ale został. Kazał Nikicie iść i powiadomić Sorela o wszystkim, chociaż wie, iż będzie na jego głównym celowniku... dlaczego? Gdyby mógł, zmarszczyłby brwi. Właśnie, dlaczego...? Bo nie chciał, aby kilka osób płakało? Bo zrobiło mu się żal starszej pani...? Od kiedy przestał dbać głównie o siebie...? Znaczy, oglądając życie Agnès na pewno poczuł się zazdrosny, jak ona żyje... ale nie planował zmieniać siebie.

Jednakże, coś mu się chyba w głowie przestawiło, sam siebie przestawił nieświadomie... w tej sytuacji, nie może się nad roztrwaniać. Musi dalej przetrwać z panną Foix.

To nie jest ważne. Jak Sorel będzie, będziemy na 100% bezpieczni. A dopóki go nie ma, musimy jakoś przeżyć.

Pianistka tylko przygryza wargę, myśląc o swoim przyjacielu... choć zarzekał się on, iż przyjdzie on pomóc w razie co, to nie wierzy ona, aby jego pomoc była aż tak przydatna... Vincent nie jest osobą, która wszczyna bójki, ba, nawet nie myślała nad tym, aby jakkolwiek go wzywać... i te myśli wyczytuje Bastian, któremu robi się słabo.

Proszę, nie mów mi kobieto, że ten Sorel jest czarną owcą i nie jest krwiożerczy...

To lepiej się nie będę odzywać...

No to jesteśmy w dupie. Musimy inaczej kombinować...

— Szefie, demon się obudził...!

Od razu towarzysze przesuwają spojrzenie, aby zobaczyć jak ochrona lokalu oraz sam brodacz już zdążyli podnieść się z klęczek. Krasnolud wyglądał na najbardziej wściekłego- z wyraźnie zakrzywionym nosem oraz gniewem w ciemnych oczach. Brązowooka stara się zrobić zaciętą minę, jednocześnie próbując się podnieść... na co nie pozwala jej sam brodacz:

— Nawet się nie podnoś, zarazo jedna...! Przez ciebie, wszyscy klienci pouciekali...! Wiesz, jakie straty wyniosłem przez ciebie?!

I mówiąc to, samemu kopie w twarz pannę Foix. Opada ona, ale nie czuje bólu- Bastian złagodził go, biorąc uderzenie na siebie... mimo to, już się An robi czerwona, gdy zaczyna kombinować, co teraz.

Na spokojnie... na spokojnie...

Na razie, czarnowłosa słucha demona, nie robiąc nic... tylko spogląda na wszystkie osoby w pomieszczeniu, dalej leżąc... nie odpowiada im, czekając na kolejny ruch, jaki wykonają... a krasnolud prycha z odrazą, patrząc na młodą kobietę.

— Bym cię zerżnął, ale nie mam ochoty już... ale też nie zamierzam ot tak wypuścić, o nie...! Pożałujesz demonie, że wyszedłeś z Piekła...!

Mówiąc to, wyciąga coś ze swojej marynarki, na co od razu Mathieu serce szybciej bije w ciele An. Zaciska mentalnie swoje zęby, wiedząc, iż trzeba szykować się na najgorsze.

Dla An, brodacz trzyma spinkę... dość ładną, ale spinkę. Za to Bastian potrafi wyczuć moc płynącą od tego... potrafi wyczuć, iż jest to rzecz poświęcona przez jakąś potężną siłę... i natychmiastowo informuje o tym swoją towarzyszkę.

Dobra, pora zacząć coś myśleć... jeśli to coś nas dotknie, to będzie po nas...! A raczej, po mnie...

Niby czemu...? Wyczuwam coś od tego, ale... co konkretnie...? Czy... czy to jest święty przedmiot...?

Tak...! Jak on na nas to założy, to nas mocno zaboli... dlatego, lepiej, byśmy już coś kombinowali...! Zbliża się...!

Rzeczywiście, krasnolud podchodzi do nich, zapewne z zamiarem założenia na nich tej spinki. Trybiki w głowie Agnès od razu pracują, kiedy rozpatruje całą sytuację- jest sześć osób na jedną... ma do tego związane ręce... raczej to problem nie będzie. Mogłaby spróbować chwycić tego brzydala i wziąć go jako zakładnika... kiedy jest blisko, brązowooka jest pewna tego planu. Tak, wezmą go jako zakładnika... może nie jest to najlepszy plan, lecz obecnie, nie mają wiele opcji, gdy są pod takim ciśnieniem... muszą to zrobić szybko, jeśli nie chcą zostać postrzeleni... brodacz już prawie klęka przy nich... teraz albo...

Z głośnym trzaskiem oraz skrzypnięciem, drzwi od kasyna się otwierają i do środka ktoś wchodzi. Wszyscy na to się podnoszą i spoglądają w stronę osoby, która przybyła, w tym sam krasnolud, chowający spinkę, marszcząc brwi na widok przybyłego. Sama pianistka otwiera szerzej oczy, widząc, kto przybył na miejsce.

A jest to Vincent... blondyn sapie głośno, kiedy wreszcie staje w środku budynku. Omiata spojrzeniem całą miejscówkę, prędko dostrzegając Agnès leżącą na podłodze, związaną... i więcej informacji nie potrzebuje. Natychmiastowo działa, nie myśli... nie ma czasu na pytania, kto wie, co się tutaj mogło wydarzyć, gdy biegł...!

Ku zaskoczeniu wszystkich, wyciąga zza pasa rewolwer, który zabrał od swojego rodzeństwa, celując nim w osobę, która stoi najbliżej jego przyjaciółki, od razu też puszczając za spust... ale nic się nie dzieje. Słychać kliknięcie, jednak nic nie wylatuje. Czując spływający pot po karku, zielonooki próbuje jeszcze raz strzelić... i nic się nie dzieje. Oddychając szybciej z nerwów, próbuje jeszcze tak kilka razy, jednak nikt już nie reaguje na to, wyzwalając się z początkowego szoku. Sam krasnolud śmieje się dość kpiąco, widząc jak dwudziestolatek nie może nic wystrzelić.

Co do cholery...?!- nie rozumie Vincent, sprawdzając swoją broń... i natychmiastowo robi się jeszcze bardziej czerwony niż wcześniej.- Nie mam żadnych pocisków...! Zapomniałem o nich z mieszkania Camille i Martina...! Ja pierdolę, jestem skończonym idiotą...!

Cofa się, już nie czując się tak pewnie... widząc strach Sorela, Bastian kompletnie się w duchu poddaje, podobnie Agnès. 

Sami się ratujemy, jak rozumiem?

Tak... dawaj, Bastian, rozwiąż łańcuch, dopóki są skupieni na Vincencie...!

— A co to ma znaczyć...?!— chce wiedzieć brodacz, wskazując na młodzieńca.— Najpierw ten demoniczny szmaciarz tu przychodzi i robi zamieszanie, a teraz jakiś ludzki blondynek tutaj sobie ot tak wchodzi...? Chłopcy, weźcie już zabijcie i demona, i tego człowieka, już mam dość dzisiejszej nocy...!

Źrenice się zwężają Vincentowi, gdy słyszy o tym... i jego wcześniejszy spokój, przy strzelaniu wraca. Nie pora na strach, pora na ocalenie swojej przyjaciółki...!

Jeden z ochroniarzy wyciąga pistolet, aby zastrzelić czarnowłosą, ale jego broń zostaje wytrącona mu z dłoni, kiedy trafia w nią rewolwer rzucony przez zielonookiego. Vincent wyciąga również zza pasa nóż myśliwski zabrany też od rodzeństwa i wbija go w nadgarstek mężczyzny stojącego najbliżej niego. Instynktownie, ochroniarz strzela, ale dwudziestolatek kieruje jego dłoń w stronę pozostałych osób, odsuwając je tak od siebie. Vincent widzi jak zostaje przywołany upiorny niedźwiedź, a także w jego stronę lecą srebrne łańcuchy. Rzuca zranionego mężczyznę na łańcuchy, zabierając od niego nóż oraz pistolet. Uskakuje niedźwiedziowi, przy tym wdając się w strzelaninę z resztą osób- cały czas biega, aby nie dać się zastrzelić, zmienia pozycje, dopóki nie wywraca jednego ze stolików, aby nie schować się za nim. Kiedy to się dzieje, krasnolud chowa się znowu za barem, a Agnès odczołguje się na bok, by w spokoju się zająć sobą.

Niedźwiedź zbliża się do zielonookiego, który reaguje jako pierwszy- podnosi się, trzymając w rękach stolik, który rzuca w stronę ochroniarzy. Ci unikają tego, upiór nawet nie zwraca, chcąc zapędzić blondyna w kąt... Vincent korzysta z tego, strzelając we wszystkich, z którymi walczy, trafiając ich. Nie jest w stanie ustrzelić wszystkich osób, gdyż kończy mu się amunicja. Dlatego, opada na podłogę, unikając zjawy i czołgając się do upadłego z powodu ostrzału ochroniarza. Chwyta jego pistolet, strzelając w ostatniego, stojącego mężczyznę, rozpoczynając kolejną strzelaninę. Nawet nie zauważa, jak szef przybytku wyciąga zza baru strzelbę, planując go nią załatwić.

Jednakże, nie może tego zrobić, kiedy z łokcia zostaje uderzony w twarz, kolejny raz tego wieczoru. Ale do tego, zostaje jeszcze kilkakrotnie uderzony do nieprzytomności, a także jego strzelba zostaje mu zabrana. Bierze An znowu medalion, aby zaraz spojrzeć, co jest z Vincentem... a nie jest najlepiej. W trakcie strzelaniny, zostaje trafiony w ramię i przez to upada na swoje kolana, jak i szarżuje na niego zjawa. Widząc przyjaciela w potrzebie, strzela bez większego starania w ostatniego przeciwnika, nawet nie pytając się zawczasu Bastiana, jak korzystać ze strzelby. Ochroniarz słyszy jej nieudaną próbę ataku na jego osobę i przed kobietą pojawia się druga zjawa, ale nie mniejsza... czas zaczyna płynąć wolniej, gdy wszyscy obecni mogą zobaczyć, co się dzieje dalej.

Upiór podnosi swoje łapy i chwyta nimi ręce brązowookiej... zanim ta zdąży uciec, cała trzęsie się, czując jak traci swoje dłonie... widzi przed sobą mnóstwo czerwieni, gdy niedźwiedź zabiera jej ręce od łokci... nie reaguje początkowo, nie mogąc przetworzyć bólu, dla samego Bastiana jest też to nierealne... opada ona na plecy, uderzając ciężko o nią, podczas gdy dookoła niej zbiera się kałuża krwi... może ona usłyszeć wrzask Vincenta, kiedy się to dzieje. Biegnie on w jej stronę, zapominając o wszystkim, co się obecnie dzieje... też sam ochroniarz zaprzestaje walki- ceni swoje życie już bardziej niż pracę... zresztą, nie tylko on. Wszyscy, którzy są przytomni, uciekają z miejsca, nie mając już zamiaru walczyć... a Sorel klęka przy swojej przyjaciółce.

— An... Agnès... kurwa mać...!— klnie młodzieniec, widząc biorąc kobietę w swoje ręce...dwudziestolatka ledwo patrzy na niego... jedno jej oko jest brązowe, zwyczajne... drugie natomiast różowe... to tylko sprawia, iż serce zielonookiego robi się ciężkie.

— Vi... Vincent... — kobieta odzywa się, podwójnym głosem... słychać jej własny głos oraz głos Bastiana... odzywają się obydwoje, gdyż żadne z nich nie ma obecnej dominującej kontroli nad ciałem. Słysząc głos kocura, Sorel się krzywi... aby zaraz w jego oczach pojawiły się łzy, gdy dalej słyszy, co mówią zranieni.— Nie... tak... tak miało to wyjść... nie jestem w stanie uleczyć tych ran... w porządku, Bastian... wybacz, że nie mogę zrobić więcej... chciałbym, ale nie mogę... rozumiem... i tak zrobiłeś wiele... to wszystko jest moją winą... nie mów tak, An... chciałem dobrze... co będzie teraz...? Chyba... chyba umrzemy... nie mogę zatamować tego krwawienia... gdyby to była rana cięta, to może... okej... okej? Okej...

Co chwila głosy się zmieniają, kiedy Chat-Rose i Foix rozmawiają między sobą... obydwoje czują żal w sercu... to nie tak miało wyjść... to nie tak miało być... i teraz płaczą obydwoje, kiedy czują jak pulsujący ból z rąk zanika... jak wszystko robi się coraz bardziej rozmazane... też sam zielonooki czuje, jak łzy spływają mu po policzkach... to... to jest nierealne... nie wierzy w to, czego jest świadkiem... i nie chce wierzyć, czując jak rośnie mu gula w gardle.

— An... An...! Ja... ja cię stąd zabiorę...! Jakoś... jakoś ci pomożemy...! Ocalę cię... nie umrzesz... to... to jest nic...! Pomogę ci... pomogę... na pewno pomogę...

Z każdym słowem, jego głos robi się coraz bardziej jąkliwymi oraz płaczliwy, kiedy zdaje sobie sprawę, iż nie jest w stanie ocalić przyjaciółki... nie potrafił być przy niej, gdy stało się coś poważnego i teraz płaci za to... chce mu się krzyczeć... chce pobiec po swoje rodzeństwo, po Martina, aby ci coś zrobili... ale nie jest w stanie... może tylko klęczeć i patrzeć jak z jego przyjaciółki ulatuje życie...

Sama Agnès zastanawia się, na co to wszystko... chciała tylko zarobić więcej, aby pomóc matce... a teraz, zostawi ją samą, na pastwę losu... na śmierć... wie, iż bez niej, mama nie da sobie rady... chce zacisnąć swoje pięści, lecz nie jest w stanie, jest zbyt słaba... to nie tak miało być... miało wyjść inaczej... ale, może winić tylko siebie... gdyby posłuchała się Bastiana, by pewnie teraz spokojnie spała... a nie... umierała...

Też Bastian pluje sobie w brodę... jak zwykle, przez własne tchórzostwo, wszystko się spieprzyło... gdyby miał więcej odwagi... pewności siebie... by jasno nie zgodził się na to... a tak... teraz doprowadzi tyle osób do płaczu... samemu umrze... bo po co ma dalej żyć...? Nie potrafi nawet nic dobrze zrobić... wie, iż i tak nie ma czego oczekiwać po życiu... Sorelowie zabiją go najpewniej... nigdy nie było mu chyba przeznaczone dobre, spokojne życie...

W trakcie tego wszystkiego, coś się dzieje... krew zebrana w kałużę, wydaje się falować, robią się na niej fale, jakby krople do niej wpadały... zaraz też ona wydaje się formować na podłodze w różne kształty, dopóki coś... nie wychodzi z niej... dziwna istota... mająca kształt kobiety, z rogami oraz długimi, pokręconymi włosami... istota jest w kałuży od pasa w górę, cała jakby zrobiona z przelanej krwi... mimo to, góruje nad Sorelem, który nie dostrzega jej... za to Agnès i Bastian już ją widzą... i kobieta sądzi, iż ma zwidy... za to kocur dobrze poznaje, kto to jest...

Nie... to... to ona...

Kto...?

— Vincent... Vincent Sorel...

Zielonooki prawie podskakuje na ten głos... on... on wydaje się znany... a jednocześnie, zupełnie obcy... dreszcz przechodzi po całym jego ciele, kiedy spogląda w stronę źródła głosu... ale nie widzi krwawej istoty- zniknęła ona... lecz jej głos ponownie się rozlega:

— Twoi towarzysze nie mają już wiele czasu... ale to nie musi być koniec... daj mi ich ocalić...

Blondyn marszczy brwi, próbując zrozumieć to, co się dzieje... czyżby z żałoby już oszalał...? Tak szybko...? Białowłosy chce go ostrzec, ale nie jest w stanie... za to zielonooki przełyka łzy, aby samemu coś powiedzieć:

— K... Kto to mówi...?

Nie dostaje odpowiedzi na to pytanie... dostaje za to ofertę, nie do odrzucenia.

— Mogę ocalić twoich przyjaciół... tylko, będziesz musiał coś dla mnie zrobić...

Nie... Sorel... nie bądź głupi...! Po prostu daj nam umrzeć... to nie jest warte tego... SOREL, DO CHOLERY!!

Różowooki może tylko to oglądać, wiedząc, jak duży błąd teraz blondyn może popełnić... i jak Vincent rozważa tą propozycję, otwierając szerzej oczy.

— Ale... ale co będę musiał zrobić...?

— Dowiesz się... ale musisz już mi odpowiedzieć.. twoi przyjaciele nie mają wiele czasu...

Sorel nie ma pojęcia, z kim rozmawia... czy w ogóle, z kimś rozmawia. Lecz, spogląda na swoją przyjaciółkę... jak jej spojrzenie coraz bardziej gaśnie... wie, iż nie ma on czasu na wahania... nie w tej sytuacji... dlatego, przełyka ślinę, odsuwając wątpliwości na bok.

— Tak... pomóż im... proszę...

Gdy tylko to mówi, oczy pianistki otwierają się szeroko, a ona krzyczy w bólu, wraz z kocurem. Obydwoje wydzierają się wniebogłosy, czując znowu ból... tym razem, w okolicach rąk... Vincent upada na zadek, cofając się... patrzy ze strachem, jak jego przyjaciółka zwija się z bólu, chce już do niej doskoczyć... lecz zauważa... zauważa, że istota nie sprawia tylko bólu jego bliskiej... może oglądać jak pannie Foix zrastają się dłonie... wyrastają jej kości, na których owijają się naczynia krwionośne, nerwy, potem mięśnie, skóra, naskórek... może oglądać cały proces tworzenia się ponownie kończyn. Też ma wrażenie, jakby jakiś obraz nakładał mu się oczy... jakby jednocześnie widział, jak jego przyjaciółka się skręca na tej podłodze, ale też Mathieu... i niewiele się myli- kiedy cały proces się kończy, zaraz obok siebie czarnowłosa i kocur leżą, obydwoje nieprzytomni zapewne z bólu... blondyn mruga na to jeszcze, nie mając pojęcia, co tu właśnie się stało... też samemu się krzywi mocno, gdy czuje ból w postrzelonym ramieniu... dotyka miejsca zranienia... i nie wyczuwa swojej rany... 

Co tu się dzieje...?- nie pojmuje młodzieniec, bojąc się nawet poruszyć teraz... i ponownie dreszcz przechodzi po jego plecach, gdy słyszy głos:

— Proszę... wszyscy jesteście zdrowi... przyjdę po swoją zapłatę, ale już później...

Dwudziestolatek jest porządnie zdezorientowany... co... co właściwie się wydarzyło tutaj...? Przybiegł, pomógł jak mógł, prawie jego przyjaciółka zmarła... co do cholery jasnej...?

Nie myśli nad tym więcej, gdy słyszy jęki ze strony podnoszącego się Bastiana... kompletnie zapomina o wszystkim, słysząc nekomatę.

— So... rel... nie... nie powinieneś tego robić... — jęczy białowłosy, powolnie siadając, z oklapniętymi uszkami. Słysząc demona, zielonooki od razu robi się zagniewany, wyciągając krzyżyk z kieszeni i celując nim w różowookiego.

— Już ty się nie odzywaj...! Przez ciebie, prawie An zmarła...! I uwierz mi, nie mam zamiaru ci tego darować...!

Stara się on brzmieć groźnie, najbardziej jak może... ale zaraz traci całą swoją powagę, gdy słyszy panikę w głosie demona:

— Żebyś tylko tego dożył... istota, która ci pomogła nie należy do takich, które daje łatwo spłacać długi... gdyby nie ona, dzisiaj nawet nie byłbym demonem...

Słysząc to, już kompletnie się Vincent gubił... z kim on zawarł umowę? Kto mu pomógł? Czy może zaufać białowłosemu...? Czy powinien mu ufać...? Już nic on nie wie... zbyt pokręcone to wszystko... dlatego, postanawia jakoś zbyć te wszystkie myśli i zająć się najważniejszą osobą- Agnès.

Przechodzi obok demona i bierze swoją przyjaciółkę w ręce... według tamtej istoty, powinno wszystko być okej... i wydaje się, iż jest w porządku. Pianistka jest nieprzytomna, ale oddycha spokojnie, bez żadnych ran, czy innych zranień... bez słowa, Sorel wychodzi ze swoją przyjaciółką, aby zabrać ją do jej domu... Bastian tylko ogląda to bez słowa, samemu wychodząc za dwudziestolatkiem... przez chwilę, idąc przez ciemne miasto, nic do siebie nie mówiąc... Vincent nie ma siły nawet kazać nekomacie iść sobie... za to Chat-Rose czuje, iż ma jeszcze siłę na cokolwiek... na coś ważnego...

— Wybacz, że tak to wyszło... nie chciałem, aby An i ja... tak skończyli... inaczej to miało wyjść...— przeprasza różowooki, ze sporą skruchą w głosie... bawi się rękoma, mając spojrzenie wbite w chodnik.— Gdybym wiedział, jak się to skończy, nie przyszedłbym tutaj z nią...

— To ty wysłałeś tego kota po mnie...?— pyta się blondyn, a kocur potakuje... i zaraz też Vincent dodaje.— Oczywiście... An mnie okłamała i mówiła, że nic nie robicie... nie chciała, bym przeszkadzał... ale ty zrobiłeś inaczej... ech, oszaleję z nią... dzięki za to... masz łeb na karku...

Dziwnie się różowooki czuje, z pochwałą od Sorela... ale udaje mu się wydukać coś, będąc cały czerwony:

— N... nie ma sprawy...

Niedługo potem, odchodzą w swoje strony... kocur idzie dać medalion swojemu zleceniodawcy, a Sorel zanosi pannę Foix do domu... wszyscy są zmęczeni wszystkim...

I niepewni tego, co będzie dalej.

***

No... to jak oceniacie to, co się dzieje...?
~FunPolishFox

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top