Akt 17

— Mówisz poważnie?! Na głowę upadłaś, kobieto?!— nie dowierza Vincent, kiedy Agnès mu wszystko opowiada.

Czarnowłosa tylko przewraca oczami, niewzruszona kompletnie. Postanowiła spotkać się z przyjacielem, aby opowiedzieć mu o swoim pierwszym sukcesie w magicznym świecie... i jak oczekiwała, nie przyjął on tych wszystkich informacji ciepło. Wręcz przeciwnie, widać po nim, iż jest kompletnie przerażony tym, co usłyszał. Ma szeroko otwarte oczy, a także usta, próbując jeszcze sklecić jakieś kolejne, sensowne zdanie, jednakże z jego ust nie słychać żadnego dźwięku, prócz niezrozumiałych pisków.

Młodzi przechodzą obecnie przez ulice, niedaleko mieszkania panny Foix. Czarnowłosa jak najszybciej musiała spotkać się ze swoim najlepszym przyjacielem, aby mu wszystko opowiedzieć... przewidywała, iż jego reakcja najlepsza nie będzie. W końcu, właśnie przyznała się do tego, że postanowiła wejść w układy z demonem. A żadna historia, gdzie ktoś wszedł w kontakty z demonem nie skończyła się zbyt szczęśliwie... lecz brązoowoka wie, iż jej historia się tak nie zakończy. A przynajmniej, nie ma tego w planach. Lecz, przedtem jeszcze trzeba uspokoić paranoiczny zadek Vincenta.

— Już dawno temu to się stało, nie rozumiem, czemu jesteś taki zdziwiony...— odpowiada mu, bez skruchy w głosie, dwudziestolatka. To tylko powoduje jeszcze większego kręćka u blondyna:

— A czego tu nie rozumieć, An?! Umawianie się z demonami nie jest bezpieczne w jakikolwiek sposób! Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak cała ta sytuacja mogła się skończyć?! Mogłaś... mogłaś...

Dwudziestolatek nawet nie jest w stanie wydusić z siebie ostatnich słów... nie potrafi nawet wyobrazić sobie tego... przełyka ślinę, zaciskając mocno powieki... słowa nie chcą mu wyjść przez gardło, gdyż byłyby one zbyt bolesne... świadomość tego, co mogło się stać jest zbyt bolesna dla zielonookiego... brązowooka dostrzega to i kładzie mu dłoń na ramieniu. Wyraz jej twarzy robi się łagodniejszy, doskonale rozumiejąc, czemu jej przyjaciel nie potrafi nic wypowiedzieć teraz... zbyt dobrze wie...

Vincent nie odezwał się do niej, odkąd przyszedł... czternastolatek tylko przyszedł do domu Agnès, całkiem załamany i jego przyjaciółka wpuściła go, dając mu się rozgościć w salonie... Blanche obecnie nie ma, jest w pracy... a brązowooka siada obok blondyna... jego oczy są całe czerwone i napuchnięte, jakby płakał przez całą drogę do mieszkania panny Foix. Przez to, siniak przy jego oku wydaje się być jeszcze bardziej fioletowy niż wcześniej... i czternastolatka ma wrażenie, że ten siniak oraz płacz Sorel'a mają podobne źródło.

— To... powiesz mi, co się stało...?— wreszcie odzywa się Agnès, spoglądając na pociągającego nosem zielonookiego, który wpatruje się we własne dłonie.

Chłopiec potrzebuje jeszcze paru chwil, aby cokolwiek powiedzieć... nadyma on swoje policzki, aby zaraz ciężko wypuścić z ust powietrze i raz jeszcze wziąć głębszy wdech i nadymać swoje policzki. Ma on trudności z ułożeniem jakichkolwiek słów... ułożeniem jakichkolwiek zdań.

— Ch... chodzi o mamę... M... Martin... on... on ją...— łamiącym się głosem opowiada Vincent, musząc brać przerwy.— On... odesłał ją... bo... bo... podobno była zbyt... a... agresywna i... nie... niestabilna... a... a przecież... ten siniak... tamten... u... upadek... to... to był wypadek... ona... ona nigdy specjalnie nie chciała mi... mi... cokolwiek zrobić...!

Nie brzmi to dobrze... pomieszczenie robi się wręcz zimne na to... czarnowłosa domyśla się, o co może chodzić... od długiego czasu w domu Sorelów nie działo się dobrze... od czasu śmierci ojca rodziny... i słyszała, że Linda powoli zatracała się w rozpaczy, z tego powodu... nawet podobno zrzuciła ze schodów Vincenta, a tak przynajmniej słyszała i stąd siniak na twarzy... przełyka śliną, kładąc swoją dłoń, na dłoni przyjaciela.

— D... dokąd ją wysłano...?— dopytuje się czarnowłosa, nerwowo pukając palcami dłoni o swoje kolano.

— Do... do... jakiegoś... zakładu psychiatrycznego... Martin powiedział, że... że tam będzie jej lepiej... że... my... my się przeprowadzimy bliżej miasta i będzie dobrze...— kontynuuje czternastolatek, jeszcze mocniej pociągając nosem i podnosząc jedną dłoń, aby pięścią uderzyć o własne kolano, z natłoku emocji. I zrobić tak jeszcze raz.— Ale nie będzie dobrze! martin powtarza tak już od czterech lat... i... i dalej nie jest dobrze...! Nie jest dobrze bez taty... i nie będzie dobrze... bez... bez... bez mamy...

I rozkleja się kompletnie, chowając twarz w dłoniach. Agnès nie wie, co zrobić... dlatego, jedynie przytula przyjaciela, dając mu się wypłakać na swoim ramieniu... czuje gule w gardle, z bezsilności... chciałaby coś zrobić, ale nie może... nawet nie wyobraża sobie tego, co musi przechodzić jej najlepszy przyjaciel... jak jemu jest ciężko... najlepsze, co może dla niego zrobić, to pozwolić mu zostać na noc i jakoś pomóc mu się ogarnąć...

— Jestem świadoma, co się mogło stać... i był to świadomy wy... — nim skończy ona mówić, blondyn jej przerywa, musząc zacisnąć powieki, by łzy nie poleciały z jego oczu:

— Nie jesteś w żaden sposób świadoma tego, jakie ryzyko podjęłaś! Świat demonów oraz ich myślenie nie jest takie samo, jak u ludzi! Nie masz pojęcia, co mogłoby się wydarzyć, co by mu strzeliło do głowy...! A jeśli demon by ci coś zrobił, nawet nikt mógłby się tego nie domyślić... już nigdy byś mogła nie zostać odnaleziona i zostałabyś uznana za zaginioną... twoja matka nigdy by się sama nie dowiedziała, co się z tobą stało...

Jego głos na końcu wypowiedzi się nieco łamie, jak i też jego oczy robią się szkliste. Agnès widzi to dość łatwo, stojąc i przygryzając wargę... doskonale rozumie, o co chodzi jej przyjacielowi... doskonale wręcz wie, skąd jego zaniepokojenie przychodzi... jednakże, dalej nie zamierza zmienić swoich planów, nie do końca wierząc w słowa swojego przyjaciela... nie mówiąc o tym, że czuje gulę w gardle zawsze, gdy ktoś mówi jej, co ma robić, a co krzyżuje się z jej pomysłami.

— Skąd wiesz, że demony takie są?— dopytuje się brązowooka, a Vincent podnosi spojrzenie, wyglądając na zmieszanego- jednocześnie zaciska usta z irytacji, lecz też mruży oczy, starając się nie płakać. Widać, iż jest bliski wybuchnięcia płaczem, co zdarza się u niego... nie tak rzadko... zdarza mu się płakać częściej niż ktokolwiek mógłby pomyśleć... i zawsze chodzi o coś poważnego dla niego.

— Jak myślisz, skąd? Moja rodzina, do cholery, się zajmuje nimi, An! Od pokoleń robimy to! Od pokoleń polujemy na nie i stąd wiemy!— wydziera się, już jakby z desperacją, dwudziestolatek. Chwyta on ramiona swojej przyjaciółki, patrząc się jej głęboko w oczy i pociągając nosem.— Ja wiem... ty masz swoje pomysły, pasje, ambicje... ale proszę... błagam... ten jeden raz... zrezygnuj z nich... zostaw ten cały magiczny temat... gadaj z demonami ile chcesz, lecz... nie wciągaj się w ich sprawy... to... to tylko cię zniszczy...

Tak, jak zniszczyło moją rodzinę.- kończy w myślach blondyn, lecz nie mówi tego głośno... nie chce wykorzystywać aż tak faktu tego, że mu się rodzina rozpadła... bo nie potrafi nawet myśleć o tym dłużej i nie rozkleić się jak dziecko, z frustracji oraz smutku...

Agnès wpatruje się w zaszklone oczy zielonookiego i widzi, jak spływa z nich pojedyncza łza, by zaraz zaczęły płynąć kolejne... teraz, jeszcze bardziej rozumie, zmartwienie swojego kumpla... chwyta jego twarz w swoje dłonie, ścierając jego łzy.

— Rozumiem... może nie rozumiem świata magii, ale rozumiem, o co chodzi... nie musisz płakać...— uspokaja go dwudziestolatka, rzucając mu blady uśmiech.— Wszystko będzie ze mną okej... nic mi nie będzie...

Bo tak będzie... na pewno nic jej nie będzie... co prawda, słowa Sorel'a nieco ją poruszyły... dociera do niej rzeczywistość całej sytuacji, nawet jeśli dalej nie zamierza zrezygnować ze swoich planów... dalej chce kontynuować to wszystko, tylko bardziej ostrożnie... i dobrze zdaje sobie z tego sprawę sam młody Sorel, zabierając dłonie przyjaciółki ze swojej twarzy.

— Spoko, nie będę płakać... tylko... obiecaj mi... że nie będziesz więcej robić takich akcji... proszę...  możesz mi to obiecać...?— błaga już ją cicho zielonooki, ściskając jej dłonie. Panna Foix waha się i to wystarcza Vincentowi, by wiedzieć, iż nie będzie w stanie ona utrzymać swojej obietnicy... zna ją zbyt dobrze.— Widzę... jak to jest... 

W jego głosie słychać rozczarowanie oraz żal... boli to bardzo samą czarnowłosą, czuje ona ukłucie w swoich piersiach niż tak właśnie jej wręcz brat reaguje... nie chce go ranić... ale też nie zamierza chować po kątach swoich planów, ani tego, co zamierza... nie zamierza się chować.

— Wybacz, że tak jest... ale to jest moja szansa, Vincent... — tłumaczy się brązowooka, zabierając swoje dłonie od dłoni blondyna.— To jest mój znak, by coś zrobić z życiem... by wreszcie wyrwać się z tego całego bałaganu...

— Przecież są inne osoby na to... nie tylko praca z demonami... — zauważa, łamliwym wciąż głosem, zielonooki a pianistka prycha.

— Niby co? Ciągłe harowanie wszędzie, płaszczenie się przed innymi, by okazano mi litość...? Całe życie to robiłam i co mi to dało? Ledwo jestem w stanie wyżyć z matką powoli...— cedzi dwudziestolatka, odsuwając się od kumpla, który robi na to zmieszaną minę.— Ja chcę zacząć żyć normalnie Vincent, na poziomie... chcę, aby moja matka mogła wreszcie spojrzeć na siebie w lustro, bez wstydu, że jesteśmy w takiej sytuacji, w jakiej jesteśmy... że nie jesteśmy ofiarami losu i że możemy żyć znacznie lepiej, iż wychowała mnie na zaradną osobę... powiedz Vinc, nie chciałbyś też z Irène żyć lepiej...? Bardziej... komfortowo...? Nie chciałbyś, aby twoi teściowie przestali się ciebie czepiać...?

Mówi ostatnie słowa wręcz tonem kojącym, uwodzicielskim... przy tym też pewnie się uśmiechając... Vincent tylko mruży na to oczy, znając sztuczki Agnès i nie nabierając się na nie:

— Zostaw tę gadkę na jakiegoś gogusia w barze, nie na mnie. Chciałbym tego... ale nie chciałbym, aby w procesie, Irène straciła mnie...

— A kto powiedział, że by cię straciła? Kto powiedział, że mnie matka straci?— nie daje za wygraną panna Foix.— Może i demony są inne niż ludzie... ale zwierzęta też są. A jakoś umiemy z nimi żyć, umiemy nimi zarządzać, umiemy się przed nimi bronić. Wystarczy tylko trochę uwagi...

— Różnica  jest taka, że demony nie są też jak zwierzęta... są gorsze...— dalej też ciągnie swoje Vincent, lecz widząc spojrzenie czarnowłosej, wzdycha tylko z rezygnacją.— Ale ciebie nic nie przekona do zmiany zdania, prawda...?

— Owszem, nic nie przekona mnie...

— W takim razie... mam tylko jedną prośbę... a raczej dwie.— wreszcie przystaje Vincent, wyciągając coś z kieszeni... jest to srebrny krzyżyk, który Agnès poznaje jako krzyżyk, który kiedyś nosiła mama dwudziestolatka. Bierze go, kiedy też przyjaciel tłumaczy jej, po co to.— Demony ranią święte rzeczy... rzeczy, pełne prawdziwej wiary... moja babcia wierzyła mocno w Boga i codziennie chodziła do Kościoła, jak słyszałaś, więc ten krzyżyk powinien dać ci trochę ochrony lub obrony... warto też mieć święconą wodę przy sobie, załatwię ci ją... ale każda święta rzecz, nie tylko chrześcijańska, może się nadać... noś te rzeczy przy sobie... cały czas.

Brązowooka ogląda krzyżyk, czując w sobie ekscytację... uśmiecha się lekko, kiedy myśli, jak to wszystko musi działać, jak magia musi działać z tym... nie może się ona powstrzymać od pytań, dotyczących tego wszystkiego:

— A coś poza tym, coś jeszcze może powstrzymać demony od ataku...? Jakie są jeszcze ich słabości...?

— Hm... światło... dużo światła. I poświęcone srebro bywa jeszcze mocniejsze na nie niż inne metale... ale to nie koniec.— przypomina jej Vincent, poważnym tonem, wycierając swoje oczy z łez, by też wyglądać poważnie... co jest trudne w przypadku blondyna, wyglądającego jak pluszowy miś.— Informuj mnie, jeśli zamierzasz zrobić coś związanego z demonami... chociaż zadzwoń, daj sygnał... okej? Bym mógł ci pomóc, w razie co...

— Dobra... łapię... dzięki, Vinc. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.— cieszy się czarnowłosa, wkładając krzyżyk do kieszeni spodni, a Sorel przygląda się jej ze zmęczeniem, też wyznając swoje odczucia:

— I chyba też dobrze wiesz, że i tak nie podoba mi się to, co robisz?

— Wiem... ale gdy tylko zarobię na nowe mieszkanie dla siebie i matki, zmienisz zdanie...!— ogłasza, z determinacją w głosie, dwudziestolatka.— I też ty dobrze wiesz, że nic mi nie będzie...

— Och, no tak, bym zapomniał... przecież mówimy o Agnès Foix...! I tym, że zawsze wpada na szalone pomysły i jakimś cudem ma tyle szczęścia, iż się one jej udają...— mówi, z przekąsem, Vincent.— Oby tylko, to szczęście nie wyczerpało się, w nieodpowiednim momencie...

— Jak będziesz tak gadał, to na pewno tak się stanie. Książek nie czytasz?— ironizuje brązowooka, przewracając oczami.— Zaufaj mi... albo chociaż zaufaj, że wiem, co robię.

— Wymagasz ode mnie wiele... ale postaram się...— na te słowa, Agnès przytula przyjaciela mocno, a on też ją przytula, wreszcie pozwalając sobie na drobny uśmiech.

— No, teraz mogę spać spokojnie, że chociaż ty spokojny jesteś...!— raduje się pianistka, ściskając najmocniej jak może kumpla... czyli niezbyt mocno, ale on tak cieszy się z uścisku.— Możesz być pewien, że skorzystam dobrze z twoich porad...!

— Chociaż na to liczę, An... chociaż na to... i tak się ciesz, że to ze mną omawiasz wszystko, a nie z Martinem lub Camille...

I młodzi rozstają się, gdy już są pod kamienicą panny Foix. Dwudziestolatek odchodzi w swoją stronę, a jeszcze pianistka stoi chwilę pod samym budynkiem, patrząc jak jej przyjaciel odchodzi. Poprawia swoje włosy i odwraca się w stronę wejścia, chcąc już wejść do korytarza... ale nie robi tego, gdyż słyszy nagle znany sobie głos:

— Ty wiesz, że twój kumpel ma rację, co do demonów...?

Dwudziestolatka odwraca się w stronę głosu i dostrzega Marię, stojącą w cieniu. Chociaż jest pełnia lata, to bogini śmierci dalej chodzi w skórzanej kurtce i martensach... pewnie takie zalety bycia martwym. Agnès unosi jedną brew, składając do tego ręce na piersiach.

— Nie sądzisz, że podsłuchiwanie to zła rzecz...?— pyta się panna Foix, przekręcając delikatnie głowę na bok.— Bo ja wiem, że za to daje się po głowie.

— Po prostu przyszłam do ciebie i usłyszałam, co nieco... i powiem ci, że niestety, za mądra to ty nie jesteś... bez obrazy, oczywiście.— białowłosa to ostatnie mówi, widząc spojrzenie koleżanki.— Ale twoja Barbie dobrze ci gadała. Układy z demonami nigdy nie kończą się dobrze. Widziałam na własne oczy. Odpuść sobie, jak chcesz długo pożyć.

I kolejna przyszła gadać pianistce... niestety, Agnès nie ma zamiaru słuchać- wie, że pewnie bardziej racjonalnie byłoby, gdyby posłuchała się innych... tylko, że ona nie ma zamiaru tego robić i basta. Za bardzo już narobiła sobie planów, za bardzo weszła w to wszystko... teraz się nie wycofa. Nie, kiedy wreszcie znalazła sposób na zmianę beznadziejnej sytuacji swojej oraz matki... wreszcie znalazła coś, dzięki czemu nie będzie musiała słuchać kaszlu matki...

— A wiesz, że na pewno zginę od tego wszystkiego...? Możesz powiedzieć, że na pewno umrę...?— nie dowierza brązowooka, unosząc swoją brew jeszcze wyżej.

Fioletowooka już dobrze widzi, co miał na myśli pan Deah, mówiąc o ludzkich wyjątkach... Agnès zdecydowanie pcha się tam, gdzie nie trzeba i to z czystą pasją. Rzecz jasna, Mroczna Żniwiarka nie wyczuwa, aby jej przyjaciółce coś miało się stać... mimo to, z powodu własnego uprzedzenia do demonów, woli ją ostrzec, mimo wszystko.

— Nie mogę tego stwierdzić... ale i tak, kto normalny chce zarobić na demonach...?

—Ktoś na pewno, skoro wynajmuje się demony do pracy.— zauważa dwudziestolatka, z pewnością siebie.— I też ja...! Co kręcisz głową...?

Maria tylko kręci głową z politowaniem, rozmyślając nad tym, czy dalsza rozmowa ma jeszcze sens w tym przypadku... jak widać, jej kumpela się uparła i chyba nic jej nie przekona... dlatego, zamiast słowa ostrzeżenia, postanawia dać jej słowo porady.

— Skoro tak... to randkowałam z demonami i powiem ci coś na ich temat.— oznajmia shinigami, a jej kumpela zamienia się w słuch, podchodząc bliżej, by dobrze usłyszeć słowa białowłosej.— Kopnięcie w krocze działa na każdego faceta, niezależnie od rasy.

Agnès śmieje się, słysząc to... czyli jednak demony aż takie inne od ludzi nie są... no kto by przypuszczał.

— Zapamiętam to. Masz jeszcze inne, złote porady dla mnie?

— Demony też nie są jakoś bardziej oświecone od twojego przeciętnego klienta w butiku... ale po tym całym Bastianie, chyba sama mogłaś to stwierdzić.

— Ta, elfy też nie są... bo mówię ci, spotkałam ostatnio jakiegoś chorego elfa...

Vincent dalej nie jest zadowolony z tego, co planuje jego przyjaciółka... gdyby mógł, odciągnąłby ją jak najdalej od tego magicznego świata, aby była bezpieczna... tak, jak trzyma z dala od niego Irène... nie wybaczyłby sobie, gdyby coś się miało stać brązowookiej... przynajmniej, dał jej coś na ochronę... i też... kazał się informować... przełyka ślinę, gdy zdaje sobie sprawę, iż zarzucił na siebie odpowiedzialność chronienia swojej przyjaciółki przed zagrożeniem, gdy będzie trzeba... ale już nie w pasywny sposób, a bardziej aktywny... iż... iż może być moment, gdzie będzie musiał mierzyć się z... demonem...

Pot spływa mu po karku, kiedy pomyśli o tym... cholera, w co się wpakował...? Idzie powoli, czując jak delikatnie drży z nerwów... się wkopał... a miał nigdy nie sięgać po rodzinne tradycje... no cóż, chyba będzie inaczej, skoro Agnès go nie potrzebuje... tylko, żeby on przeżył to wszystko...

Musi to przeżyć.

Zamiast do domu Irène, zmierza on do mieszkania swojego rodzeństwa... tam są wszystkie rzeczy, związane z magią, z demonami, z aniołami, całym tym nadnaturalnym bajzlem... rzecz jasna, w środku nikogo nie ma, Martin oraz Camille albo są w normalnych pracach, albo polują na coś... wchodzi on do środka, od razu podchodząc do walizki ojca... otwiera ją, widząc wszystkie rzeczy, potrzebne do... polowania... ogląda wszystkie rzeczy, przygryzając wargę... trzęsącą się dłonią, bierze on jeden z rewolwerów, jakie są tam i chowa torby, którą znajduje gdzieś w mieszkaniu... będzie musiał go ukryć przed Irène i jej rodzicami, by go nie znaleźli, nie zadawali zbędnych pytań... bierze on też jeden ze sztyletów, również go odpowiednio chowając do torby...

Nikt nie może go z tym widzieć.

Po zabraniu rzeczy od rodzeństwa, idzie on w stronę katedry Notre Dame... wie, że stamtąd zbierze najlepszą wodę święconą... tylko musi to zrobić, by nikt nie widział... nikt nie może nawet pomyśleć o tym, co on tam wyrabia...

On sam nie chce nad tym myśleć.

Agnès gra na pianinie, ćwicząc swoje kompozycje... dalej pamięta o swoim występie na imprezie panny Hariri... chociaż jest pewna, iż wyjdzie jej świetnie, to woli się przygotować jeszcze... swoje najlepsze kawałki zaprezentować, pokazać, jak dobrze jej idzie... też gra na pianinie pomaga jej zapomnieć o rozmowie z Vincentem i wątpliwościach, jakie ją łapią... może jednak, pomaganie Bastianowi nie jest dobrym pomysłem...? Może rzeczywiście powinna sobie zrezygnować z tego...? Co jeśli rzeczywiście coś jej się stanie...?

W trakcie gry, słyszy ona dźwięk telefonu domowego. Od razu wstaje, czując jak kręci jej się w głowie i idzie odebrać, zanim zrobi to jej matka. Dobrze wie, kto może dzwonić i po co... i nie myli się w tym, kiedy odbiera, słysząc głos Chat-Rose'a:

— Hejka, Agnès... mam parę zleceń już i wiesz... pytam, czy... chciałabyś mi w nich pomóc...

No, to ostatni dzwonek... kobieta może się teraz wycofać z tych wszystkich demonicznych biznesów i dalej pracować normalnie... dalej robić jako niania, jako nauczycielka, jako ekspedientka w sklepie... dalej po prostu harować... ale być bezpieczna, w sklepie, w ludzkim życiu...

Jednakże, kaszel jej matki sprawia, iż mocniej ściska słuchawkę telefonu... jak i jej serce zostaje mocniej ściśnięte... nie, nie zamierza tak dalej żyć. Nie ma opcji. I zamierza to innym pokazać... oj, na pewno im pokaże, nawet jeśli nie jest to zbyt mądre.

— Z chęcią ci pomogę. Powiedz, o co chodzi.

***

Wreszcie wchodzimy w rozdziały, jakie bardzo chciałam wejść, lol.
Mam nadzieję, że się podobało.
~FunPolishFox

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top