Akt 13
Po paru dniach deszczu, do Paryża powróciła ciepła pogoda- słońce wyjrzało zza horyzontu, pozwalając przyjezdnym turystom zasmakować w lepszym odcieniu całego miasta. Ulice, mokre od deszczu, powoli usychają, wraz z roślinnością, dobrze ostatnio napojoną od ilości wody. I dla wielu, powrót ciepłej pogody oznacza bardzo dobrze- nie tylko dobrze dla turystów, lecz też dla zwykłych mieszkańców, którzy mogą wyjść bez problemu z domu, by iść do piekarni po bułki, mogą się spotkać ze sobą na świeżym powietrzu... oczywiście, są też osoby, mające mniej normalne powody, aby wyjść na dwór, ciesząc się ciepłą pogodą.
I te dwie osoby obecnie są w jednej z uliczek Paryża, mocno oddalonej od publicznego wzroku- a jest to dwójka Sorelów, Camille oraz Martin, którzy z dwóch stron blokują przejście pewnemu... niezwykłemu okazowi natury. Albowiem, między sobą, w bezpiecznej odległości, mają... ślimaka, bez żadnej muszli. Ślimaka większego od największego psa rasy Great Dane, który do tego posiada pysk godny węża, jak i na jego ciele da się dostrzec sporo wyrostków, zapewne pełnych jakiegoś jadu. Stworzenie nie ma gdzie uciec- kobieta blokuje mu drogę na ulice, a Martin drogę do ścieków. Nie ma opcji, by udało się istocie uciec bez starcia z ludźmi... i egzorcyści dobrze to widzą. Dlatego, ośmielają się podejść bliżej, mając wyciągniętą broń- niebieskooki ma ze sobą pistolet z tłumikiem dźwięku, a zielonooka nawet miecz... oboje są gotowi do walki... podobnie sam ślimak, który również nie zamierza ot tak się dawać jakimś ludziom. O dziwo, dość szybko, stwór pojawi się przed blondynką, która łatwo się cofa, unikając stracenie rąk przez szczęki potwora. Wykorzystuje ona chwilę nieuwagi ślimaka, próbując wbić mu miecz w głowę, ale nie robi tego, gdyż stworzenie zostaje zastrzelone w głowę, przez Martina i pada martwe na ziemię.
Panna Sorel mruga zaskoczona, by zaraz prychnąć ze złością, patrząc na brata zdenerwowana.
— Do cholery, Marti, ukradłeś mi zabójstwo...!— wścieka się zielonooka, przyglądając się bratu ze złością.
— Ciesz się, że trafiłem tego cośka, a nie ciebie.— uspokaja ją niebieskooki, opuszczając swój pistolet, prędko go chowając do płaszcza, by nikt nic nie zobaczył jeszcze.— Bo jakby mi się dłoń omsknęła, to byś straciła oko.
— To trzeba było nauczyć się strzelać.— prycha do niego kobieta, patrząc na trupa ślimaka.— Zostawiamy go, czy bierzemy stąd?
— Zostawiamy. Nie ma opcji, że wniesiemy go do mieszkania...!— nakazuje starszy brat, wzdrygając się na samą myśl o dotykaniu tego stworzenia.— Zresztą, pewnie jacyś popaprani magowie zbiorą to truchło i tak czy siak. Zawsze to robią.
— No dobra... ale chętnie bym sobie przygarnęła jakieś trofeum...— stwierdza Camille, zaraz też się napędzając bardziej w temacie.— Bym mogła poszatkować nawet teraz tego stwora, na drobne kawałki, zarżnąć go do końca, wypruć mu flaki...!
— Rany, nie skacz jak jakiś kocur na ofiarę, siostra.— przerywa jej, ze zmarszczonymi brwiami, pan Sorel.— Dalej zdenerwowana jesteś, że cię wywalono z roboty...? Czy to ukradzione zabójstwo...?
— To... ugh, nieważne...! Mieliśmy jeszcze zbadać tę plagę szczurów, prawda...? Zatem, sprawdźmy to...!— zmienia szybko temat egzorcystka, robiąc się czerwona i idąc w stronę wejścia do kanalizacji miejskiej.
Martin jedynie, z lekkim niepokojem, przygląda się jej jak odchodzi, ale ostatecznie wzdycha, idąc za siostrą. Woli dalej jej nie irytować, ponieważ potrzebują teraz pełnego skupienia, aby mogli łatwo wykonać swoje zadanie... a nie wiadomo, co się w trakcie niego wydarzy, więc muszą być ostrożni, by nic im się nie stało. Chętnie by powiedział siostrze, aby może lepiej poszła się jeszcze uspokoić, jednak zdaje sobie sprawę, że tylko bardziej by ją wkurzył... zatem, będzie musiał pilnować i siebie, i jej.
Nie, żeby to było coś dla niego nieznajomego...
— Vincent, powtarzam kolejny raz, zejdź na dół i zjedz śniadanie...! Spóźnisz się do szkoły...!— woła brązowowłosy młodszego brata, stojąc przy schodach. Doskonale wie, iż blondynek słyszał go... tylko nie chce zejść. Oczywiście, że nie chce... jak zwykle.
Nie słysząc odpowiedzi, niebieskooki wzdycha, odwracając się w stronę swojej piętnastoletniej siostry, która wiąże swoje buty, zapewne zamierzając już wyjść do szkoły... chociaż ona... mimo to i do niej ma dwudziestolatek pewne uwagi. Krytycznie przygląda jej się, by zaraz spytać się siostry:
— Wzięłaś ze sobą drugie śniadanie...?
— Jakbyśmy mieli co brać... lodówka już pusta jest.— rzuca tylko, jakby od niechcenia, zielonooka, na co Martin marszczy brwi, zaraz jakby sobie przypominając.— I nawet nie dałeś mi kasy, bym mogła cokolwiek kupić do jedzenia, więc nie narzekaj, że nic nie robię...!
Zaraza...! Przecież dalej nie dostałem wypłaty...!- przypomina sobie brązowowłosy, czując jak stres w nim narasta. Przygryza swoją wargę mocno, odwracając się od siostry, by ta nie widziała jak go stres pożera. Już od paru dni jego pracodawca spóźnia się z wynagrodzeniem... Sorel zapomniał o tym, gdyż jednocześnie załatwia ciągle wszystkie papiery, związane ze sprzedażą rodzinnego sadu... Vincent oraz Camille obrazili się o to na niego, nie chcąc oddawać rodzinnego interesu, nie rozumiejąc, iż pieniądze z tego nie wystarczająco i lepiej, by mieli jakieś zyski, póki to wszystko ma jakąkolwiek wartość... zresztą, nie ma co nawet pracować w tym sadzie- nikt nie ma wystarczająco czasu, by pracować w sadzie na tyle, by zarobić porządne pieniądze... szczególnie, matka...
Matka... gdy Camille wychodzi, cała napuszona oraz zła, dwudziestolatek idzie na górę, do pokoju swojej matki... też niedawno wezwał do niej lekarza, który jasno stwierdził, iż potrzebuje ona specjalnego rodzaju opieki... i wchodząc do pokoju, okazuje się, że niestety, ale też inna osoba to słyszała- i był to młodszy brat niebieskookiego, który stoi przy łóżku matki.
— Dawaj, mamo... ja już... nie jestem zły o tamto... chodź, odprowadzisz mnie do szkoły... zobaczysz miasto...! Dawno go nie widziałaś...— stara się namówić matkę jedenastolatek, co też robi od paru dobrych dni. W jego oczach widać łzy, gdy kobieta nie reaguje w żaden sposób.
I nie tylko on chce płakać... ale Martin bierze głębszy wdech, by się uspokoić, ściskając pięści, powstrzymując się od ukazania jakiś emocji. Nie może pokazać reszcie swojej rodziny, iż czuje on to samo, co oni- złość, że musi się wszystkim zajmować, smutek że... stracili ojca, dezorientację... jeszcze rok temu, był dalej nastolatkiem, a teraz... jest dorosłym... i musi się zachować jak takowy.
— Vinc... zostaw mamę... ona musi odpocząć...— oświadcza dwudziestolatek, stając przy bracie i kładąc dłoń na jego ramieniu.— Idź do szkoły... ja zabiorę mamę na spacer...
— Nie... nie chcę... nie chcę tam iść...
— Ale musisz, młody... słuchaj, potem będziesz mógł zaprosić do nas An, dobrze...? Dawno u nas nie była...!
Vincenta nie przekonuje to, jednak Martinowi udaje się go zmusić do wyjścia z domu oraz wyjścia do szkoły... o ile blondynek pójdzie do szkoły. Niebieskooki nie ma jak tego sprawdzić, nie może cały czas chodzić za swoim rodzeństwem... ma wiele innych rzeczy do roboty. Czuje jak jego serce robi się cięższe, bijąc mocniej, gdy myśli o wszystkim, co musi zrobić...
Chce mu się płakać.
Blondynka pierwsza schodzi do paryskich kanałów, a zaraz za nią idzie jej brat, dalej ogarnięty wspomnieniami, wyraźnie chwilowo zapominając o swojej własnej ostrożności... stracił prawie dziesięć lat życia, muszą martwić się dalszymi losami swojej rodziny, musząc zadbać o wszystkich jej członków... i nawet teraz, za kolejny rok mając już trzydziestkę na karku, walczy z najróżniejszymi stworami... brodząc prawie po kolana we francuskich brudach, pełnych odchodów, śmieci, czy spuszczonych w toalecie resztek jedzenia, myśli, co dalej będzie z jego przyszłością... czy skończy jak swój ojciec? Albo matka? Pamięta, jak kiedyś chciał studiować filologię niemiecką, ale zrezygnował, by móc zarabiać na swoją rodzinę... nie ma już opcji dla niego, by iść na studia, za stary się robi na to... zresztą, dalej ma obowiązki, jako łowca potworów... krzywi się na to, chociaż też możliwe, iż krzywi się na zapach kanałów...
Tak się zamyśla, iż jego noga utyka, w pewnej chwili, przez jakiś śmieć. Wzdryga się na to, próbując uwolnić się od tej przeszkody, ale nie bardzo może. Camille słyszy jego pluskanie, odwracając się w stronę brązowowłosego, z politowaniem na twarzy.
— Ktoś tu chyba mówił coś o ostrożności, hm...?— przypomina mu zielonooka, na co jej brat się broni:
— To się nie wlicza w nią...!
I dalej szarpie się, by wyciągnąć nogę.
Panna Sorel tylko przewraca na to oczami, czekając dalej na starszego brata, chociaż wolałaby iść dalej, sprawdzić te ścieki i mieć to z głowy, iść na kolejnego potwora i kolejnego, i kolejnego... chociaż nie zgodziła się z bratem, to jest w rzeczywistości wściekła o to, że ostatnio straciła pracę. Nie była to może robota, która się jej jakoś strasznie podobała, ale pieniądze z tego były... gdyby dalej tam pracowała, mogłaby zamieszkać sama, a teraz, musi męczyć się z szukaniem nowej roboty... przynajmniej potwory zawsze będą istnieć...
Blondynka jeszcze raz poprawia makijaż na swojej twarzy. Niedługo klub się otwiera i zejdą się wszyscy goście... szczególnie ci wszyscy kolesie, śliniący się za nią. Jakby tancerki im nie wystarczyły- to, iż zielonooka pracuje w cholernym klubie go-go, nie znaczy, że podoba jej się uwaga mężczyzn, którzy mogliby być nawet jej dziadkami, czy teściami. Ona jest po prostu hostessą, daliby sobie spokój... przynajmniej, dobre pieniądze z tego idą... gdyby nie to, Camille nigdy nie wzięłaby tej pracy... i tak już kłamie wszystkich dookoła, że pracuje w normalnym miejscu.
— Hej, Camille, szefowa czegoś chce od ciebie.— nagle łowczyni słyszy głos jednej z tancerek.
Odwraca się w jej stronę, nie zwracając nawet uwagę na jej skąpy strój. Zdążyła się przyzwyczaić do tego, jak i sama musi często kombinować ze strojem- aby nikt nie dostrzegł jej ran od walki z potworami, ale żeby dalej wyglądać pięknie... zazwyczaj, odpowiednie pokazywanie biustu wystarcza. Czyżby jednak coś zrobiła nie tak? Zielonooka nie przyjmuje nawet takiej możliwości do siebie- przychodzi na czas, zostaje długo, zajmuje się swoimi obowiązkami jak trzeba, nawet jeśli obrzydzają ją klienci tego przytułku... zatem, o co chodzi? Jakiś awans może? Byłoby nieźle, nawet jeśli panna Sorel nie jest pewna, jaką pozycję wyżej miałaby niby zająć.
Bez odpowiedzi, blondynka wstaje i idzie do gabinetu swojej szefowej, który jest piętro wyżej. Po drodze, nie wita się z żadną ze swoich współpracownic, jedynie chcąc już rozmówić się ze swoją szefową i iść pracować... zrobić swoje, wrócić do domu i iść dalej polować na potwory oraz zjawy... najchętniej, by tylko była łowczynią na pełen etat, ale niestety, nikt nie płaci za to, a za coś żyć trzeba... dlatego, zostaje ten klub. Nawet, jeśli ma ona ochotę rzygać na widok strojów, jakie tu noszą.
— Bonjour, pani Melton...!— wita się, w miarę grzecznie, zielonooka prawie od razu też siadając naprzeciw swojej szefowej, która sama zajmuje miejsce przy swoim biurku. Kobieta w średnim wieku marszczy nieco nosek, słysząc ton młodej kobiety, ale tylko poprawia swoje okulary.
— Cóż, dobrze, że się pospieszyłaś z przyjściem... bo sprawa jest poważna.— oświadcza jej kobieta, z jakby udawanym, miłym tonem. Lecz nie to szokuje kobietę- dalsze słowa ją szokuje.— Obawiam się, iż nasza współpraca się kończy.
Zielonooka prawie spada ze swojego krzesła, słysząc to. Nie wierzy w to, chcąc już się kłócić, ale pani Melton pierwsza się odzywa, ciągnąc swoją wypowiedź:
— Jesteś ładną, młodą dziewczynką, to ci mogę przyznać... ale ciągle dostaje od klientów skargi na ciebie, iż jesteś wobec nich opryskliwa, jak i agresywna... podobno komuś prawie skręciłaś nadgarstek...!
— A jak miałam zareagować, gdy chciał mnie chwycić za biust?! Chyba mam prawo się bronić, prawda?!
Irytacja rośnie w egzorcystce i ledwie ona powstrzymuje się od krzyknięcia, gdy jej szefowa prostuje wszystko, a raczej przekręca:
— Ale dobrze wiesz, w jakim też miejscu pracujesz. Nie martw się, dostaniesz ostatnią wypłatę i wszystko... tylko oddaj klubową przypinkę...
I wszystkie plany młodej kobiety poszły się walić. Zamierzała ona wynieść się z dala od swoich braci i samodzielnie zacząć polować... zależy jej na rodzinie, jednakże... nie chce ona mieć tego uczucia... tego przeklętego uczucia, iż polega na kimś... nawet nie powiedziała o tym Vincentowi, by go nie martwić, by się nie rozczulał nad nią... prawie trzeszczy zębami, myśląc o tym. Musi znaleźć teraz nową pracę... przynajmniej, w trakcie poszukiwań, może zająć się swoim bardziej lubianym zajęciem... czyli polowaniem.
To jej daję adrenalinę... to sprawia, iż czuje się ona lepiej. Mogąc władować wszystkie swoje emocje na wszelkich możliwych bestiach... daje jej poczucie tego, że żyje, nawet jeśli skróci to jej życie całkowicie.
Rodzeństwo idzie w milczeniu, przemierzając to brudne, obrzydliwe miejsce. Co jakiś czas, widzą oni pływające szczury i idą oni za nimi, gdy robi się ich więcej, jakby zbierały się w całą grupę... próbowały dotrzeć do specyficznego miejsca. Łowcy potworów idą ostrożnie, by nie spłoszyć zwierząt. Choć może to być zwyczajny brak kontroli nad populacją tych szkodników... ojciec ich wyuczył, by zawsze wszystko sprawdzali. I sprawdzają oni, o co chodzi z tymi szczurami. W pewnej chwili, wszystkie gryzonie wchodzą do dziury w ścianie, która wyraźnie prowadzi do bardziej suchego terenu... do paryskich katakumb. Rodzeństwo, po spojrzeniu na siebie, również wchodzi przez to przejście, będąc gotowe na tę okazję. Wyciągają kredkę, którą wzięli ze sobą, idąc przez katakumby, po drodze rysując sobie znaki, które naprowadzą ich na drogę powrotną. Szczury wchodzą przez małą szczelinę do jakiegoś miejsca... z którego wychodzi światło. Sorelowie stają przy szczelinie, nasłuchując... coś tu jest nie tak... i też dowiadują się oni od razu, co takiego jest nie tak tutaj:
— Tak, pani Pavlov... wygląda na to, iż rzeczywiście osoba poszukiwana przez nią jest tutaj... oczywiście, iż będą obserwował go, aż do pani przyjazdu... ten demon nie wymknie się mojemu spojrzeniu... i już zorganizowałem dla pani miejsce na cały przyjazd, tylko powie pani, kiedy przyjdzie...
— Cholera, to jakieś sprawy tych... magicznych.— zauważa Camille, wsłuchując się w słowa nieznajomego.
— I chyba jakieś stalkerskie... — dodaje Martin, po zastanowieniu się, lecz ostatecznie wzrusza ramionami.— Ale to nie nasza sprawa. My tylko chronimy ludzi, nie demony...
— Ta, zmarnowaliśmy czas przychodzą tu...— zgadza się blondynka, przy okazji nieco jęcząc.— Cała śmierdzę gównem ze ścieków teraz...
— Przynajmniej wiesz, czym śmierdzisz. Mogło też być jak wtedy z tymi utopcami, co nie?
Młoda kobieta musi przyznać starszemu bratu rację, wychodząc z nim z powrotem do brudnej wody. Gdyby zostali dłużej, mogliby usłyszeć właściwie to, co jeszcze mówi sama nieznana im osoba... a mówi bardzo, bardzo nieprzyjemne rzeczy:
— Doskonale wie pani, iż zrobię wszystko, czego pani sobie zażyczy... och, oczywiście, ktokolwiek się będzie kręcił za bardzo przy tym demonie, zostanie natychmiastowo usunięty ze świata żywych, nie musi się pani o to martwić...
***
— Vincuś, nie musisz tak mocno kroić tego kurczaka... już wystarczająco pewnie był maltretowany za życia.— rzuca do blondyna Irène, widząc jak jej narzeczony pastwi się nad piersią z kurczaka.— Kroisz go jak dłużnika mafii.
— Wybacz, kochanie... ale ostatnim razem, twoja matka narzekała, iż za grubo kroję wszystko, więc postanowiłem posłuchać się jej...— tłumaczy zielonooki, powoli już nożem mieląc kawałki martwego drobiu.
On i szarooka obecnie robią obiad dla siebie oraz teściów Sorela... dwudziestolatek, gdyby mógł, nic by im nie dawał, ale przecież nie zostawi gotowania tylko na barkach panny Marbot, co z niego byłby za mąż wtedy...? Znaczy, jej mężem jeszcze nie jest... ale doskonale wie, iż jeśli chce w przyszłości być dobrym mężem, jakąś inicjatywę musi wykazać. Zresztą, nawet w dobrym guście jest pomagać innym.
Ta... pomagać innym... w dobrym guście... podnosi spojrzenie znad mięsa, by spojrzeć za okno... na ulice, po których obecnie chodzą jego sąsiedzi, idąc na spacer lub do pobliskiego sklepu... Camille oraz Martin poinformowali go, że dzisiaj zamierzają chodzić po ściekach, aby sprawdzić przyczynę plagi szczurów, która nastała w mieście... po drodze, zabijając też jeszcze jakiegoś potwora. Jest dla nich naturalne, robić coś takiego... co nie znaczy, że się to podoba Vincentowi... gdyby był na ich miejscu, nie szedłby na żadne durne zadanie... zaciska swoją dłoń na nożu, wracając do krojenia kurczaka... nie chciałby znowu słyszeć, tego wszystkiego...
Wiadomości są dość nudne... przynajmniej dla dziesięcioletniego, najmłodszego Sorela, który zajada się obecnie makaronikami. On i Agnès uzbierali wspólnie na nie pieniądze, i podzielili się po połowie słodkością. Siedząc w kuchni, słuchając radia, może też zobaczyć jak jego mama wyciera kurze z parapetu, co chwila wyglądając na widok za oknem... wyraźnie ona czeka... podobnie blondynek, który nie bez powodu ulokował się w kuchni...
Tata miał wrócić dwa dni temu... i dalej go nie ma.
Zielonooki zostawia cztery makaroniki... dwa dla jego mamy, dwa dla jego taty... lubią oni je...! Na pewno ucieszą się bardzo, gdy tata powróci i będą mogli wszyscy sobie zjeść makaroniki... tata się ucieszy, słysząc, iż Vincent był w stanie zaoszczędzić pieniądze na kupienie sobie czegoś samemu...
— Mamo, może zjesz teraz swoje makaroniki...?— proponuje dziesięciolatek, uśmiechając się lekko, na co Linda odmawia, cichym głosem:
— Nie chcę, Vincent... zjem, jak twój ojciec wróci...
I dalej wpatruje się ona w okno, szukając znajomej sylwetki... a przynajmniej, robi to, dopóki telefon nie dzwoni. Z westchnięciem odbiera ona, nieświadoma tego, co ma nadejść dalej... blondynek zajada się słodkością, nie mając pojęcia, jak bardzo zbrzydnie mu to...
— Vincent, uważaj...!
Głos szatynki oraz nagły ból w dłoni wyrywają młodzieńca z jego wspomnień i mocno się on trzęsie, czując jak kąciki oczu go pieką... i nie tylko one. Spogląda na swoją dłoń... przypadkowo przeciął sobie dłoń, teraz ma spore nacięcie na niej... przygryza on mocno wargę, spoglądając na swoje zranienie, gdzie jego druga połówka natychmiast do niego podchodzi z suchą ścierką, przyciskając ją do krwawiącej rany.
— Kurna, Vinc...! Kroiłeś kurczaka tym, jeszcze jakaś infekcja z salmonelli cię weźmie...!— martwi się Irène, robiąc się czerwone.— Ech, Vincent... czasami jesteś tak nierozgarnięty, że dziwię się, iż jeszcze głowy nie straciłeś... jaki będzie w przyszłości z ciebie ojciec...?
Opatruje ona mu dłoń, a zielonooki mruga mocno, aby nie pokazać po sobie, iż znowu myślał o rodzinie... niestety, panna Marbot zdążyła poznać go zbyt dobrze... i nie da się nabrać na jakieś mruganie, czy durne uśmieszki z jego strony. Mruży ona wręcz oczy ze zmartwienia.
— Znowu... myślałeś o swojej matce...?— pyta się szarooka, a Sorel stara się uniknąć tematu:
— Nie... znaczy... trochę... ale to nie było nic ważnego...
— Gdybyś nie myślał o czymkolwiek poważnie, to byś nie pochlastał sobie dłoni. I byś nie płakał, widzę twoje łzy, kochanie.— mówiąc to, młoda kobieta delikatnie, swoją dłonią, głaska policzek partnera, ścierając przy okazji łzę z kącika jego oka. Jej dotyk jest bardzo przyjemny dla zielonookiego... gdyby mógł czuć go przez resztę swojego życia, to chyba nigdy nie czułby się już smutny, czy zestresowany.— Znowu cię te twoje rodzeństwo namawiało, byś odwiedził ją...? Powiedz mi...
Chociaż znają się tylko trzy lata, to blondyn jest pewien, iż kocha pannę Marbot i chce spędzić z nią całe swoje życie.... dlatego, wie ona wiele na temat życia Sorela... mimo to, nieraz młodzieniec obawia się powiedzieć o swoich emocjach związanych z rodziną, nie tylko dlatego, bo obawia się chlapnąć coś za dużo... dlatego, ponieważ dalej obawia się, że zrazi do siebie swoją ukochaną... jednak, wzdycha ciężko przytulając się mocno do szatynki, która również go ściska.
— Nie... ale i tak... myślę o niej...— przyznaje wreszcie blondyn, pociągając nosem, czując jak znowu zbiera mu się na płakanie.— Myślę i... martwię się... że... że ja... albo... albo Martin... lub... Camille... skończymy jak ona... albo... albo ojciec...
Przytula się mocniej do młodej kobiety, musząc coś poczuć... musząc poczuć ciepło drugiej osoby... jej oddech... przypomnieć sobie, iż nie wszyscy dookoła niego są martwi... a Irène głaska go po plecach, uspokajając go.
— No już, spokojnie, ty moja Królowo... nikt z was tak nie skończy... macie się dobrze, radzicie sobie... zresztą, ja nigdy nie pozwolę, by coś takiego stało ci się... nigdy.
Stoją oni jeszcze przez chwilę w ciszy, dopóki nie muszą się rozłączyć, by skończyć obiad. Smażą oni kurczaka, upewniając się też, że nie został on zachlapany krwią. Podczas tego, panna Marbot uważnie obserwuje swojego narzeczonego, który jest już bardziej stoicki- słysząc znane sobie przezwisko oraz zapewnienia od szatynki, jest mu lepiej... dopóki będzie z nim szarooka, nie ma co się martwić... z nią oraz Agnès, dwudziestolatek da sobie radę ze wszystkim...
— A powiedz mi... mówiłaś wcześniej o mnie, jako ojcu...— zaczyna temat zielonooki, uśmiechając się lekko.— Chciałabyś mieć ze mną dzieci...?
— Oczywiście, że tak...! Chciałabym mieć dwie córeczki... bym nazwała je Lilith... i Sara!— opowiada, z jakby ekscytacją, Irène.
— To może teraz już je zrobimy? Jestem zwarty i gotowy...!— oferuje Sorel, uśmiechając się nieco głupio, choć może lubieżnie i dostając po głowie od szatynki.
— Idiota...! Chyba się czymś rzeczywiście zakaziłeś od kurczaka, bo brzmiałeś, jakby ci mózg uszkodziło...— nie dowierza młoda kobieta, kręcąc głową z rezygnacją.— Masz szczęście, że cię kocham, bo inaczej bym nie wybaczyła...
— Też cię kocham, skarbie.
I dalej gotują obiad, już w znacznie lepszej atmosferze. Nawet jeśli teściowie i tak będą narzekać na posiłek, to przynajmniej będzie co jeść. Nawet Vincent nie myśli w żaden sposób o demonie, który kręci się dookoła Agnès- a wie, iż dalej ma on lekcje gry na pianinie z nią... ale zdążył zobaczyć, że groźny on nie jest, więc nie widzi powodu, aby robić mu cokolwiek... dopóki jego przyjaciółka jest szczęśliwa, nie ma co się zbędnie denerwować.
Będzie miał dużo momentów w przyszłości, aby denerwować się.
***
Coś o rodzeństwie Sorel, na początek wracania do dłuższych rozdziałów.
Czyli, jak ta rodzina nie może normalnie żyć.
~FunPolishFox
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top