Akt 11

Chociaż jest blisko lato i powinna być ciepła pogoda, to nie mogło zabraknąć przelotnego deszczu- od ostatnich paru dni padało, a chmury zręcznie zakrywały słońce. Nieco zepsuło to plany wakacyjne pewnym osobom, lecz pocieszają się tym, że nie ma żadnych poważnych burz, wtedy by nikt wakacji nie miał.

Po mokrych ulicach Paryża idzie Agnès, mając parasolkę u boku. Chodzi przez osiedle Vincenta, czując jak lekko jej stopy marzną w jej butach... powinna kupić sobie nowe, ale szkoda jej pieniędzy, nawet jeśli potrzebuje czegoś przydatnego. Ciągle po głowie chodzi jej cała sytuacja z Bastianem oraz tym, co się dowiedziała od niego... co powiedział jej oraz co ona sama zobaczyła... brzmi to nierealnie, ale jednak magia istnieje... od zawsze istniała... i teraz, wiedząc to, jakby panna Foix widzi więcej. Na jeden z posesji, widzi dwójkę dzieci z nadzwyczajnie spiczastymi, długimi uszami, ze skórą w odcieniach, jaki żaden człowiek by nie mógł mieć... w jednej z ciemniejszych uliczek, dostrzega jakiegoś mężczyznę, spod którego płaszcza wystaje szczurzy ogon... kiedyś, nie zwróciłaby na to uwagi, tudzież uznała, że ma przywidzenia... lecz teraz, wszystko to widzi, jest realne dla niej. Niczym uczeń, który poznając wzór rozwiązania, wreszcie widzi sens w zadaniu matematycznym.

Młoda kobieta sięga wspomnieniami dalej, w swoją przeszłość, starając się sobie przypomnieć, ile magii w swoim życiu widziała i ile z tego zrzuciła na przywidzenia... ma ona parę wspomnień, które zdecydowanie posiadają w sobie magię, zwłaszcza jedno, które męczy ją zawsze, gdy pomyśli o swoim ojcu...

Mała Agnès nie jest w stanie spać. Nie tej nocy.

Sześciolatka ma wrażenie, jakby coś złego miało się stać... ostatnio ciągle wszystko jest dziwne, dla jej nie do końca pojmującego rzeczywistość umysłu. Jej mama zachowuje się strasznie... nietypowo- była jakaś bardziej aktywna, chodziła cały dzień po domu, każąc dziewczynce zostać w swoim pokoju... czyżby i ona przeczuwała coś złego, i się przygotowywała na to? Czarnowłosa zamyka mocniej powieki, zwijając się bardziej na swoim łóżku- chciałaby, by chociaż tata był w domu. Niestety, wczoraj wyjechał, z powodu swojej pracy i wróci dopiero pojutrze... nie podoba się to dziecku, które ma wrażenie, że jak tylko otworzy oczy, to zobaczy coś złego... coś potwornego. Jej drobne serce wręcz bije za mocno z nerwów.

Niespodziewanie, po domu wpierw rozlega się dźwięk tłuczenia czegoś, a po nim głośne skrzypienie, wraz z trzaskami... jakby ktoś agresywnie przeglądał szafki, prawie je wyrywając. Na to, brązowooka panicznie otwiera oczy, kuląc się jeszcze bardziej w swoim łóżku... ktoś jest w ich domu... i ten ktoś jest nawet w jej pokoju.

Tak, ktoś a raczej COŚ jest z nią w pokoju... otwierając oczy, dziewczynka łatwo może dostrzec dziwną figurę- jakby ludzką... jednakże, osoba odwraca się do niej i dziecko automatycznie chce pisnąć ze strachu, trzęsąc się z przerażenia. Osoba w jej pokoju to nie człowiek- w ciemności, nie da się dojrzeć całej postaci, czy dokładnych szczegółów... ale sześciolatka może dojrzeć twarz istoty. Jej pociętą, poranioną twarz... usta, ukazujące nieludzko wielkie zęby, ostre, wystające spoza ust... oczy, kompletnie ciemne, ukazujące jakby... liczby? Dziewczynka nie jest w stanie się przyjrzeć, kiedy do jej pokoju wchodzi mama i kreatura znika.

— An, w porządku...?— pyta się jej mama, bardzo cicho, nawet nie zapalając światła. Brązowooka dziewczynka rozgląda się po pokoju, szukając dziwnego stwora... ale nie ma go już... jakby nigdy nie istniał.— Musimy wyjść, Agnès... wstawaj, przyniosłam buciki, które założysz...

Coś się wydarzyło, tamtej nocy... po tamtej nocy, czarnowłosa nigdy więcej nie zobaczyła swojego ojca. I nigdy więcej nie zobaczyła swojego rodzinnego domu. Przez lata, myślała ona, iż istota którą zobaczyła tamtej nocy, była fragmentem jej wyobraźni, obrazem stworzonym przez jej zestresowany umysł... ale teraz, stwierdza, iż to mogło być coś więcej. Coś naprawdę istniejącego... co może lepiej poznać oraz zbadać...

I użyć tego, aby poznać prawdę.

W oddali, widzi ona osobę, z którą chciała spotkać się dzisiaj, do której ma sporo pytań- Vincent. Młodzieniec również ją dostrzega, idąc w jej stronę. Agnès uśmiecha się delikatnie, nawet jeśli jest zmieszana tym, co usłyszała od demona... i Sorel wyczuwa to natychmiastowo, kiedy jest bliżej swojej przyjaciółki, stając naprzeciw jej... chociaż kobieta się uśmiecha, blondyn może zobaczyć jak kąciki jej ust się poruszają... oznacza to, że brązowooka ma coś mu do powiedzenia. I po wszystkim, co ostatnio się wydarzyło, zielonooki potrafi wyobrazić sobie, że raczej trudno mu będzie jakoś składnie dać wypowiedź, która satysfakcjonowałaby jego kumpelę.

— Dobrze, że jesteś.— na wstępie zaznacza czarnowłosa i w ten sposób, Sorel wie, iż rzeczywiście, czeka go pogadanka.— Mamy pewne kwestie do wyjaśnienia...

— Niby jakie? Jeśli znowu będziesz zła o to, że zjadłem ci tamten batonik w szóstej klasie, to ja wracam do domu.— oświadcza Vincent, chcąc jak najbardziej uniknąć rozmowy... ponieważ zbyt dobrze podejrzewa, o co młoda kobieta go będzie pytać... i nie chce się przyznawać do czegokolwiek.

— Śmieszne.— rzuca Agnès, rozkładając swoją parasolkę, gdy wyczuwa delikatne krople deszczu na sobie.— Akurat zahaczę o temat przeszłości...

— Ale może nie na dworze? Zaraz znowu zacznie lać i dostaniesz kataru.— dalej przeciąga rozmowę zielonooki, co nie uchodzi uwadze dwudziestolatki:

— Vincent, nie wymyślaj, nie jestem z papieru, dobrze wiesz o tym. Ty dobrze chyba wiesz, dlaczego tak szybko chciałam z tobą pogadać na osobności, prawda? Wiesz coś, czego ja nie wiem... a raczej, nie wiedziałam, aż nie porozmawiałam z Chat-Rose'm.

Pianistka nie planowała tak nagle wyskoczyć z tym wszystkim, ale zniecierpliwiło ją to, że akurat teraz Vincent postanowił przeciągać rozmowę... w jego oczach widzi zaskoczenia tym, że powiedziała to, marszcząc nos, szukając jakiegoś wyjaśnienia dla siebie. Dwudziestolatka dobrze poznaje tę minę i wie, że Sorel szuka jakiejś wymówki. I stara się ją wcisnąć jej:

— Eee... ja... em... nie wiem, o czym ty mówisz, An... dobrze się czu...

— Nie zwalaj wszystkiego na moja anemię, tylko bądź szczery! Kłamstwa nie podziałają!— wybucha zdenerwowana panna Foix, aby pokazać młodzieńcowi, iż żarty się skończyły. Musi mu dać jasno do zrozumienia, że nie zamierza słuchać kłamstw, chce tylko znać prawdę. Inaczej, Vincent dalej by wymyślał wymówki, uciekając od odpowiedzi... uciekając, od zmierzenia się z prawdą...

Sam Vincent przygryza wargę, odwracając spojrzenie od przyjaciółki. Cholera, ona rzeczywiście zagłębiła się w temat... jest w rozterce. Nie chce jej wplątywać w to całe bagno, w jakim jest jego rodzina... nie pomogło to ani jego rodzicom, ani jego rodzeństwu, ani jemu samemu... to właśnie przez wiedzę o tym wszystkim, jego rodzina się rozpadła, a on nie może spać spokojnie... z drugiej strony, nie chce okłamywać Agnès. Całe życie musiał strugać przed nią głupka, aby nie wyszło na jaw to, jaka naprawdę jest jego rodzina... by chronić ją przed tym wszystkim... chociaż, to ona chroniła go przez całe jego życie...

— Hej, Sorel, jak z ojcem?— pyta się go Henry, najstarszy z paczki starszych dzieciaków, którzy zaczepiają dziesięciolatka.

Blondynek chce jak najszybciej odbiec od krzyczącego, wyczuwając kłopoty. I tak już dzisiaj dostał reprymendę w szkolę, nie chce mu się dzisiaj znosić uwag czwórki szkolnych łobuzów, znanych z powtarzania ciągle klasy... chce już iść do domu, nawet jeśli dom... nie jest już domem, jaki kiedyś był... niestety, zanim zdąży uciec z terenu szkoły, grupka otacza go, nie dając mu czasu na ucieczkę. Inne dzieciaki oraz dorośli, nie zwracają na to uwagi- albo idą do swoich domów, albo zmierzają do parku, umieszczonego obok szkoły, przy którym również krąży stado gołębi. Zielonooki przełyka nerwowo ślinę, będąc gotowym do ewentualnej bójki, gdyż z tego są znani starsi chłopacy.

— Ty się pytasz, Henry? Stary Sorel zmarł! Mój ojciec robi w policji, znaleźli jego ciało w rzece. A raczej, jego szczątki...— wyznał inny chłopak, uśmiechając się wręcz sadystycznie w stronę mniejszego chłopca, któremu oczy wręcz szklą się, na wspomnienie o niedawno zmarłym ojcu.— Patologia wreszcie sama się zaczęła tępić i się ten pijak utopił!

— Mój ojciec... nie był pijakiem! Był dobrą osobą!— broni zmarłego Vincent, smarkając nosem, głos mu się łamie. Ta czwórka od zawsze nazywała jego rodzinę patologią- sami pochodzili z bogatych domów, będąc jedynakami. Uważali, że prosta, wielodzietna rodzina Sorel, wykonująca fizyczną pracę jest jakaś nienormalna i nie ma miejsca w ich szkole... chociaż, od zawsze, dla najmłodszego Sorel'a brzmiał to jak kiepska wymówka, by dręczyć go. Stara się on, w tłumie uczniów, dostrzec swoją siostrę, która może by mu pomogła, ale niestety, dziewczyna albo zostaje dłużej w szkole, albo uciekła z niej, w trakcie lekcji, co też ostatnio jej się zdarza. Zielonooki jest sam w tej sytuacji.— Nawet nie wiecie nic o nim...!

— Nie musimy, potrafimy poznać ludzi.— uświadomił mu Henry, popychając go, na co blondynek prawie upada.— I wiemy, że pewnie skończysz tak samo, jak twój ojciec! Tacy jak ty zawsze zostają na dnie...! I dlatego...

Nim skończy, niespodziewanie... słychać wpierw zdenerwowany okrzyk starszej pani, a potem henry oraz dwójka innych chłopaków zostają obsypani... ziarnami, dla gołębi. I te właśnie ptaki, prędko dostrzegają, że młodzież została osypane ich pokarmem i podlatują w stronę chłopców, wręcz atakując ich, próbując zabrać ziarna. Nie odstraszają ich krzyki chłopców, te ptaki są przyzwyczajone do hałaśliwych, energetycznych turystów. Trójka łobuzów próbuje odpędzić ptaszyska od siebie, a czwarty odskakuje w strachu, nie chcąc również być zaatakowanym przez ptaki. Zielonooki widzi, kto pomógł mu- a jest to Agnès, która teraz gorączkowo przeprasza starszą panią, tłumacząc jej sytuację. Jest cała czerwona, bierze głębsze wdechy. Na chwilę kieruje ona spojrzenie w stronę Sorel'a i chłopiec wie, że to jego szansa na ucieczkę, której się podejmuje.

Nie obawia się o to, że tamta paczka spróbuje coś zrobić z jego przyjaciółką- zaczepiają jedynie chłopców, nigdy nie tykają dziewczyn.

...

Vincent siedzi pod murem szkoły, mając wrażenie, jakby stres wyżerał go od środka, zaczynając od serca- w klatce piersiowej czternastolatka, da się wyczuć spory stres, spowodowanymi dzisiejszym sprawdzianem z matematyki... z której jest zagrożony. Od dawna ma zatarg z nauczycielką, która wcześniej uczyła jego rodzeństwo i teraz ciągle przyczepia się do pracy blondyna, który przez to ma kiepskie oceny... jeśli teraz nie zaliczy tego sprawdzianu, będzie musiał powtarzać kolejną klasę...

Nie chce tego. Mama i Martin i tak już mają dość problemów... Martin ciągle się denerwuje i kłóci z Camille, a mama... ech, ona już w ogóle nie wychodzi ze swojego pokoju... zielonooki nie chce sprawiać im kłopotów, ani ich denerwować, już mają wystarczająco do zamartwiania się...

— Wreszcie cię znalazłam...!— chłopak słyszy nad sobą głos i podnosząc głowę, widzi Agnès, która przygląda mu się ze zmartwieniem. Och, ona się nie musi martwić testem- nauczycielka uwielbia ją, gdyż An jest zwyczajnie inteligentna i łatwo rozwiązuje wszelkie zadania. Ona problemu nie będzie mieć ze sprawdzianem.— Aż tak cię zjada stres...?

— Zjeść, to zje mnie ta stara prukwa.— rzuca blondyn, ponownie zwieszając głowę.— Obleje mnie ona jak nic, skończę rok za tobą...!

Czarnowłosa jedynie przygląda się mu, przekręcając głowę na bok. Zaraz potem, robi coś nagłego- odpina i ściąga swój brązowy pasek, który miała przywieszony dookoła swojej spódnicy, by lepiej ją utrzymywać, ponieważ jest za chuda na wszelkie rozmiary mundurków szkolnych. Czternastolatek unosi jedną z brwi, kiedy rówieśniczka podaje mu swój pasek.

— Weź. Na szczęście.— oświadcza brązowooka, uśmiechając się pewnie.

Sorel niepewnie bierze pasek, dostrzegając coś- a to, iż na jednej stronie paska są wypisane wszystkie odpowiedzi do sprawdzianu. Panna Foix puszcza mu oczko, uśmiechając się sprytnie. Vincent zatem bierze jej pasek, oddając dziewczynie swój własny i ostatecznie idą do klasy. Podczas testu, prędko okazuje się, iż nie da się tak łatwo ściągać, ponieważ nauczycielka chodzi po klasie, obserwując wszystkich... przynajmniej, dopóki nie musi zabrać Agnès do szkolnej pielęgniarki, kiedy dziewczyna wyraźnie ma problemy z oddychaniem... a przynajmniej, dobrze wmawia to kobiecie, ponieważ czternastolatka, będąc wyprowadzana z klasy, ponownie puszcza oczko do swojego przyjaciela.

Agnès zawsze była tą osobą, która wychodziła z pomysłami oraz wyjściami ze wszystkich sytuacji, a Vincent zawsze był jak jej cień, robiąc z nią każdy jej pomysł... jest jednak część problemów, z którymi ona nie mogła sobie poradzić- fizyczne starcia. I Vincent dobrze wie, że jeśli w świecie magii nie masz wystarczająco fizycznej siły, to zwyczajnie nie radzisz sobie... mężczyzna widział to po swoim ojcu... widzi po swoim rodzeństwie... widział po sobie. Nie zawsze odpowiednie słówka oraz manipulacja w świecie ci pomogą, czasem, zwyczajnie potrzebuje siły...

Której kobieta nie posiada. I myśl o tym, że byłaby narażona na te wszelkie niebezpieczeństwa świata magii przeraża blondyna... może rzeczywiście lepiej byłoby zabić demona wcześniej, aby nie mówił nic więcej pannie Foix...? Może jednak się Sorel mylił...?

— No? Powiesz mi coś, Vinc?— zaczyna naciskać go brązowooka, przypominając o swojej obecności, co też przywraca młodzieńca do rzeczywistości.

Ale, właśnie, czarnowłosa jest sprytna, nawet zbyt chytra, więc może nie będzie w aż tak dużym niebezpieczeństwie...? Dwudziestolatka głupia nie jest, więc zapewne będzie zawsze mieć plan zapasowy, w razie kłopotów... a przynajmniej, na to Sorel liczy, nie mogąc dłużej milczeć.

— To prawda... ja... Martin... Camille... wiemy i widzimy rzeczy, których inni ludzie nie widzą, chociaż te rzeczy... istnieją.— przyznaje blondyn, wzdychając ciężko i kucając przy płotach od domów, nie mając już chęci stać. Panna Foix również kuca, by zakryć parasolką siebie oraz Vincenta.— I wiele z tych rzeczy są... niebezpieczne... 

— Jak demony?— zgaduje czarnowłosa, a Vincent przygląda się jej ze zmęczeniem.

— Dobra, powiedz wprost, ile odpowiedzi wymęczyłaś od tego Chat-Rose'a?— dopytuje się zielonooki, kręcąc głową ze zrezygnowaniem.

— Jak to- wymęczyłam? Jedynie zapytałam się go o parę rzeczy. Nic więcej.— broni się brązowooka, czując już jak jej nogi sztywnieją i jak ją kucanie męczy. Zatem prędko wstaje, by wyprostować się, dalej też osłaniając parasolką siebie i Vincenta. A na jej odpowiedź, zielonooki przewraca oczami.— Ale, dowiedziałam się, że istnieją demony, zarówno te złe, jak i te lepsze... i że Bastian jest kocim demonem...! Nie mówiąc o tym, że według niego, twoja rodzina chce mu coś zrobić...

Czyli demon zdaje sobie sprawę z polowania.- myśli Vincent, wpatrując się w chodnik. To nie brzmi zbyt dobrze. Skoro Bastian wie, iż polują na niego, to znaczy, że trudniej będzie go złapać, ponieważ będzie przygotowany na atak... znaczy, jeśli to polowanie dalej będzie, rzecz jasna.

— No, jest demonem a robotą naszej rodziny od zawsze było... cóż... usuwanie takich jak on...

— I to dlatego, twoich rodziców nie ma z tobą? Z powodu tej... pracy?— Vincent spina się mocno, słysząc te pytania, czując również łzy w kącikach oczu.— I to dlatego... Martin i Camille pracują o dziwnych porach...?

Vincent jej nie odpowiada. a deszcz powoli się wzmaga. Agnès ponownie łatwo rozpracowuje swojego przyjaciela, widząc, iż trafiła w czuły punkt. Cisza ze strony młodzieńca jest dość wymowna. Panna Foix zawsze widziała, iż coś jest... dziwnego z rodziną kumpla, tylko nie wiedziała co. Przecież, dom rodziny Sorel był dla niej drugim domem, więc zdołała zobaczyć wiele...

Dwójka dzieci siedzi w drobnym salonie, oglądając film o kowbojach oraz Indianach. Tymi dziećmi jest para ośmiolatków- Agnès Foix oraz Vincent Sorel. Dzieci siedzą na kanapie, popijając sobie sok żurawinowy. Są oni sami w domu, ponieważ mama chłopczyka musiała gdzieś wyjść na szybko, z powodu Camille, a ojciec i Martin do domu jeszcze nie wrócili. Nie powinno się zostawiać ośmiolatków samych, lecz państwo Sorel lepszej opcji nie mieli.

Szczególnie, że ojciec rodziny wraca do domu, ze starszym z synów. Wchodzą oni do środka, co zauważa pierwszy Vincent, wstając z kanapy, a malutka Foix wlecze się za nim, mogąc usłyszeć rozmowę Sorel'ów.

— Tato! Już jesteś!— cieszy się chłopiec, by zaraz zacząć zasypywać rodziciela pytaniami.— I jak było? Co znaleźliście? Trudno było? Będę mógł pójść z wami kiedyś? Przynieśliście mi coś? Czemu jesteście tacy brudni?

— Potrzebujesz jeszcze paru lat, by pójść na poważne misje, więc nawet nie pytaj, młody!— odpowiada na jedno z pytań Martin, uśmiechając się z dumą.— To nie są rzeczy dla dzieci!

O co chodzi...?- nie za bardzo rozumie czarnowłosa, powoli idąc do swojego przyjaciela. Misja...? Przynieść coś...? O co tu chodzi...? Raczej o jabłka z sadu rodziny Sorel nie chodzi...

— Martin, to były jedynie utopce. Gdyby to była naprawdę groźna bestia, nie brałbym cię, bo sam jesteś za smarkaty na coś poważniejszego.— poprawia go ojciec, na co młodsze dzieci chichoczą do siebie, a nastolatek robi oburzoną minę. Zaraz potem, sam ojciec uśmiecha się.— Ale jak na pierwszy raz, to bardzo dobrze poszło. Nie było źle...! O, cześć Agnès! I gdzie jest mama, Vincent?

Rodzina Sorel nie zawsze była w stanie ukryć to, że są dziwni... i teraz dopiero brązowooka widzi, skąd to wszystko wychodziło. I teraz dociera do niej lepiej, dlaczego jej przyjaciel przeżywał ciężko stratę rodziców. Dostrzegając emocjonalną niedostępność przyjaciela, młoda kobieta szybko zmienia temat, aby blondyn nie czuł się źle:

— A wiesz, że Bastian nawet wyznał mi, że boi się was? Prosił, bym wstawiła się za nim u was.

Zielonooki nie może powstrzymać się od śmiechu. Naprawdę? Ten demon prosił pianistkę, by przekonała egzorcystów, by ci go nie zabijali? To rzeczywiście miał rację- nie powinni go zabijać. Ten demon nie jest warty polowania na niego, rzeczywiście jest niegroźny... sprawia to lekką ulgę, w sercu blondyna, mając wszystkie znaki mówiące mu, że coś w jego życiu wreszcie nie chce być dla niego groźne. To dopiero ulga... niespodziewanie, drink z Antonio brzmi całkiem nieźle.

— Naprawdę?— upewnia się zielonooki, spoglądając wreszcie na pannę Foix, która potwierdza to:

— Naprawdę.

— Ech, szczerze, planowaliśmy go zostawić i tak czy siak, więc... nie musi się o nic martwić.— zapewnia kobietę Sorel, wreszcie wstając z ziemi, kiedy deszcz jeszcze bardziej się wzmaga. Ledwo się dwójka osób mieści pod parasolką.— No chyba, że będzie musiał martwić się, iż znowu zamęczysz go pytaniami.

— Na razie ty się tego bój, ponieważ chcę wiedzieć wszystko na temat tej całej... magii.— ostrzega go czarnowłosa, uśmiechając się szelmowsko.— Ze szczegółami.

— Panie, dopomóż mi.— żartuje blondyn i przyjaciółka szturcha go po ramieniu, kiedy oboje chichoczą wspólnie.

Choć pogoda przestała dopisywać, to humory dwójki przyjaciół stanowczo się poprawiły. Idą oni przez ulice osiedla, by dotrzeć do domu Vincenta, gdzie mogą się chronić przed deszczem. Podczas tego, dalej rozmawiają na temat magii i rzeczy z nią związanych.

— Ale, zanim ci cokolwiek opowiem, musisz mi obiecać jedno, An.

— Hm?

— Nie szukaj kłopotów... i nie dawaj mi takiej miny, dobrze wiesz, o czym mówię.— oświadcza jej zielonooki, opiekuńczym tonem.— Uwierz mi... są rzeczy, z którymi NIE CHCESZ mieć do czynienia, więc uważaj na siebie...

— Przecież wiesz, że ja nigdy nie szukam kłopotów. To one znajdują mnie.— zaprzecza mu Agnès, na co młodzieniec daje jej spojrzenie, pełne zwątpienia.— Naprawdę, Vinc...!

— Wiem, wiem... ale na poważnie, błagam cię, nie rób nic durnego...

— Vinc, ile ty myślisz, że mam lat, piętnaście? Nie jestem jakąś durną nastolatką, która daje się wciągnąć w dragi do wciągania w szkolnej toalecie albo w seks, w klubowej toalecie.— oburza się nieco brązowooka, prychając nieco do tego.— Umiem zadbać o siebie.

— Ale wolę być ostrożny, ponieważ nigdy nie wiadomo, co ci do głowy wpadnie.— przypomina zielonooki i dwudziestolatka nie jest w stanie, się nie zgodzić.

I przyjaciele idą mokrymi ulicami, starając się nie przejmować narastającym deszczem oraz pogodą... nie zauważając również, szczurów, które chodzą przy ulicach. Szczury zawsze były w jakiś sposób problemem dla Paryżan, zatem młodzi nawet nie zwracając na nie uwagi, traktując je jak część krajobrazu... a szczury wszystko widzą... i wszystko roznoszą, wszystkim się wymieniając i we wszystkim się upewniając...

Pianistka nie czuje złości nawet do swojego przyjaciela, że całe życie jej nic nie mówił na temat magii i demonów, i innych szalonych rzeczy... kiedy myśli ona głębiej nad tym, widzi ona, czemu- przecież, nie tylko te wszystkie fajne istoty jak wróżki, wampiry, czy czarodzieje istnieją... istnieją też przecież demony, jak sama zobaczyła... istnieją potwory... i istnieje to, co spotkała, kiedy miała sześć lat... musi się dowiedzieć, co to za istota. Nieważne co... i może, po drodze, uda jej się też rozwiązać swoje obecne problemy. Jeszcze nie wie wiele o świecie magii, lecz na pewno coś się tam znajdzie, by mogła szybciej oraz efektywniej zdobywać pieniądze... może nawet, znajdzie lepszych lekarzy dla swojej matki...

Los się do niej uśmiechnął rzeczywiście bardzo mocno, zsyłając do niej nieśmiałego pana Chat-Rose. To dla niej furtka do kompletnie innego życia... lepszego życia. Musi ona jak najszybciej spotkać się znowu z demonem, by wydobyć od niego więcej informacji... szczęśliwie, przyjdzie on znowu na lekcję gry na pianinie, więc jest coś. Zresztą, Bastian jest strasznie uroczy, jak dla niej. Chociaż początkowo, wydawał się niemiły, okazał się on być bardzo interesującą osobą... kto wie, co ten demon może jej opowiedzieć. Pewnie spotkał Adama Mickiewicza osobiście. Pewnie widział Rewolucję Francuską, czy II Wojnę Światową na własne oczy. Tyle opowieści, tylko dla niej... musi je wszystkie poznać...!

Sam Vincent czuje się spokojniejszy, myśląc o Agnès... przynajmniej teraz ma pewność, że nieświadomie, nie wpakuje się ona w kłopoty... i że Antonio miał rację, aby nie przejmować się nekomatą. Kto wie, może rzeczywiście będą przyjaciółmi...? Jego rodzeństwo zapewne będzie wkurzone na niego za to... ale kogo to obchodzi? On od dawna łamie tradycje rodu, zatem może łamać kolejne... bo co mu zrobią, tak naprawdę? Nic. Te tradycje to tylko zestaw durnych zasad, bez wpływu na jego właściwie życie.

— A powiedz... masz jakiś magicznych znajomych...?— pyta się go niespodziewanie pianistka, a Vincent marszczy nos, zaskoczony pytaniem.

— Tak, mam... jest nim ten Antonio, którego ci przedstawiłem... i też ta twoja Maria. Obaj są magiczni. Są bogami śmierci, zbierającymi dusze zmarłych i odsyłają je do Zaświatów...

— Ohohoho, to kolejni dopisani do listy osób, z którymi muszę przeprowadzić wywiad...! Czy tego chcą, czy nie...

— An, proszę, nie strasz mi znajomego, Antonio to naprawdę fajny koleś...

— Nie bój żaby, przecież nie będę go torturować...!

— No nie wiem, brzmisz, jakbyś to planowała...

— A weź się mnie nie denerwuje, dobra, Vincy?

— Ja cię nie denerwuję, ja cię tylko proszę o zachowanie spokoju.

— Sam go zachowaj pierwszy.

— Jestem spokojny, jestem OAZĄ spokoju, nie widzisz?

— Jak ty jesteś oazą spokoju, to ja jestem Bruce Lee.

I przyjaciele dalej się tak przekomarzają, zmierzając przez osiedle. Dwójka przyjaciół, która na zwyczajnie się śmieje razem, nic nadzwyczajnego... nawet, jeśli rozmowa była bardzo nadzwyczajna.

I jej wyniki, oczywiście, wpłyną na przyszłość.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top