Akt 1
Kolejny dzień, kolejni klienci, kolejne zdobyte pieniądze. Młoda, czarnowłosa kobieta rozgląda się nieco leniwie po sklepie, sprawdzając, czy nie trzeba podejść do jakiegoś klienta i mu pomóc. Albo klientki, bo butik ten często odwiedzają nadziane damy, które chcą kupić sobie nową torebkę, czy biżuterię. W końcu, ten pawilon sprzedaje tylko markowe torebki, biżuterię, czy też buty. I właśnie jedna taka, wyraźnie zamożna, wchodzi tutaj- ubrana w czarny kombinezon, w płaszczu ze wzorem w panterkę, z włosami w kolorze ciemnego brązu. Zaczyna chodzić po sklepie, jakby czegoś szukając, ale nie wiedząc, gdzie szukać. Młoda ekspedientka od razu podchodzi do niej, z uprzejmym uśmiechem, jaki daje każdemu klientowi. W końcu, menadżer oskubałby ją żywcem, jakby przypadkiem jakaś bogata lalunia lub przylizany nowobogacki złożyłby jakiś donos. A tacy się zdarzyli już.
— Witam. Czy mogłabym pomóc w czymś?— odzywa się delikatnie czarnowłosa, a brązowowłosa mierzy ją wzrokiem. Młoda kobieta jest ubrana w eleganckie ubrania, z tego sklepu dodatkowo i na swojej koszuli ma plakietkę z imieniem oraz nazwiskiem: "Agnès Foix". Bogata pani jedynie wzrusza ramionami.
— Może mi pani pokazać biżuterię? Moja teściowa, niestety, chce tylko taki prezent...— odpowiada jej dama, a mówiąc o teściowej, da się usłyszeć w jej głosie trochę jadu. Gablotę z biżuterią da się zobaczyć po wejściu do butiku, jednak panna Foix nic nie mówi na ten temat, potulnie kiwając głową ze zrozumieniem.
— Oczywiście. Proszę.— oświadcza Agnès, prowadząc klientkę do szklanej gabloty.
Jej obcasy lekko uciskają ją, co jest uwierające dla dwudziestolatki i męczy do tego. Będzie musiała zażyć witaminy jak nic po tym. Szczęśliwie, nie spowalnia jej to aż za bardzo i podchodzi z klientką do gabloty. Wewnątrz niej, jest mnóstwo złotych oraz srebrnych pierścionków, naszyjników, bransoletek, kolczyków, zegarków, wiele z nich posiada w sobie kryształy, takie jak diamenty, ametysty, szafiry... w tym kawałku szkła oraz drewna znajduje się dobre kilka milionów. Agnès pozwala pani przyjrzeć się ozdobom, dając jej czas na wybór. W trakcie tego, dostrzega jak pewien mężczyzna wchodzi do butiku i samemu podchodzi do nowej pracownicy, którą czarnowłosa musi pilnować. Ogląda ona ostrożnie, jak dziewczyna niepewnie podchodzi z panem do torebek, prezentując mu najróżniejsze marki.
Pewnie szuka prezentu dla żony lub matki i nie wie, co byłoby najlepsze. Albo też sprawia niespodziankę dla swojej córki, z jakiejś okazji. Lub samemu kolekcjonuje torebki, nigdy nie wiesz. Agnès szybko traci nim zainteresowanie, gdy jej klientka prosi o pomoc:
— Mogę zobaczyć z bliska tę bransoletkę?
I wskazuje na dość koszmarną, złotą bransoletkę, z motylkiem, która może i jest ze znanej marki, lecz wygląda zwyczajnie źle, jakby była z lumpeksu oraz plastiku. Panna Foix cicho potwierdza, że można i zaczyna otwierać gablotę. Momentalnie, jej palce drętwieją, utrudniając otwarcie gabloty. Czarnowłosa, nie traci jednak uśmiechu, nieco siłując się z gablotą, aż nie otwiera jej, wyciągając odpowiednią bransoletkę. Gdy pani w panterkę ogląda bransoletkę, również zwracając uwagę na cenę, dwudziestolatka bierze odpowiednie wdechy i wydechy, wyuczone, by przypadkiem nie udusić się. Przeklęta choroba... gdyby nie ona, nie musiałaby się przejmować tym, by ta klientka wyszła jak najszybciej i żeby jak najszybciej wymknąć się na witaminy. Niestety, taki los i nic nie można poradzić na to.
— Polecić coś innego pani...?— oferuje Agnès, jedną z rąk wskazując na resztę biżuterii. Nogi również jej drętwieją, niech ta babka się zbierze szybciej, Foix powoli błaga o to w myślach. Szczęśliwie, ta kobieta jest wyjątkowo zdecydowana:
— Nie, ta jest odpowiednia.
Słysząc to, Agnès prędko zamyka gablotę, również z bransoletką podchodząc do kasy. W trakcie, gdy kobiety dokonują transakcji, a także dwudziestolatka pakuje bransoletkę w śliczne, papierowe opakowania i w trakcie tego wszystkiego, da się usłyszeć coś nagle. A jest to donośny, męski głos:
— To jest podróbka!
O nie...- myśli czarnowłosa, dobrze znając taki ton klienta oraz tę frazę. Dalej uśmiecha się uprzejmie do swojej klientki, dając jej zapakowaną biżuterię i ta wychodzi, wcześniej jeszcze patrząc się w stronę, skąd dobiegł głos. Panna Foix sama tam idzie, gdy już kobieta w panterce opuszcza lokal. Czarnowłosa domyśla się, co się mogło stać- klient próbuje ich oszukać, poprzez próbę pokazania że ich towar nie jest markowy i zdobyć pieniądze za swoje milczenie, tudzież przynajmniej obniżkę albo klient ma problemy ze wzrokiem, nie dostrzegając, iż to jest prawdziwa marka. Agnès zaraz się przekona.
Dochodzi ona do miejsca, skąd było słychać całą aferę- i ruda Nathalie, nieco pulchna do tego, wygląda na spanikowaną, w konfrontacji z wyższym od niej mężczyzną. Mężczyzna ten ma brązowe włosy, tak do podbródka, ale dwudziestolatka nie może dostrzec jego twarzy, stoi on odwrócony do Agnès. Ubrany w biały, wyraźnie drogi garnitur, zdecydowanie ma pieniądze i raczej nie byłby w stanie pomylić się... lecz będzie trzeba to jeszcze sprawdzić.
— P... proszę pana, ale to nie jest możliwe...— tłumaczy rudowłosa, starając się brzmieć spokojnie.— N-nasz butik zawsze u-upewnia się, iż rzeczy są o-oryginalne i...
— W takim razie, jak to wyjaśnisz?— mówiąc to, mężczyzna wskazuje na metkę, po której łatwo da się poznać towar oszukany. Rudowłosa robi się jeszcze bledsza, jakby cała krew z niej uleciała i czarnowłosa sama wpycha się w dyskusję, z najbardziej grzecznym tonem oraz uśmiechem, jaki tylko może mieć:
— Czy jest jakiś problem, proszę pana?
Mężczyzna odwraca się w kierunku Agnès i może ona przyjrzeć się mu lepiej- ma on brązowe oczy i jasną cerę, jest nawet przystojny oraz niewiele starszy od niej, może ma tak z dwadzieścia pięć lat. Gdyby dwudziestolatka spotkała go na ulicy lub w barze, pewnie by się jej spodobał, lecz w obecnej sytuacji, chce się jedynie go pozbyć jak najszybciej ze sklepu. Nie ma za wiele siły, by się tutaj wykłócać, ani nie chce tego. Nie chce tutaj teraz wdawać się w spore dyskusje.
— Jest, a jest on w formie podróbki Chanel!— wyjaśnia brązowowłosy, pokazując torebkę z jej metką. Panna Foix przygląda się, nawet dotykając metkę i jest pewna jednego- ta torebka jest oryginalna, więc albo mężczyzna jest ślepy, albo jest naciągaczem. Którakolwiek z tych opcji, jedynie wiara dwudziestolatki powstrzymuje ją przed złorzeczeniem w myślach na tego kolesia. Każda istota zasługuje na szacunek oraz odpowiednie traktowanie, nawet jeśli jest oszustem, jak ten pan tutaj. Agnès zbiera się w sobie, czując dalej odrętwienie w ciele, by wyjaśnić ten galimatias, z uśmiechem na twarzy.
— Proszę pana, mogę zapewnić, iż nie jest to fałszywa rzecz. To oryginalna torebka Chanel.— informuje brązowooka, stoickim tonem, gdzie teraz to brązowooki wydaje się być chwilowo zmieszany, mrużąc oczy. Dwudziestolatce wydaje się, iż widzi jakiś błysk w nich, jednak zwala to na zmęczenie.— Jeśli nie jest pan pewien, możemy...
— Wiem, co jest nędzną kopią, gdy widzę takową! I to jest podróba! Żądam rozmowy z menadżerem albo nawet właścicielem!— wcina się jej, nieuprzejmie, mężczyzna. Podnosi swój głos, aby zapewne przypomnieć swoją pozycję nad panną Foix, jaką jest to, iż on jest bogatym klientem, a ona zapewne biedniejszą pracownicą.
Agnès stara się nie skrzywić, z powodu przerwania jej. Nathalie wygląda, jakby miała zaraz zemdleć, kiedy słyszy o wezwaniu kierownika, czy też właściciela. Nerwowo trzęsie się, trzymając mocno przy sobie dłonie. Francuzka może i wierzy w równe traktowanie innych, lecz nie toleruje męczenia innych. Dlatego, chociaż czuje, iż dłużej się nie utrzyma na nogach, to postanawia wytłumaczyć tego bogatego głąba i zająć się swoją koleżanką.
— Proszę obniżyć ton głosu albo będę zmuszona wezwać ochronę pawilonu.— grozi mężczyźnie wpierw czarnowłosa, samej mówiąc to podniosłym głosem. Chce tak zyskać kontrolę nad sytuacją. Brązowooki robi grymas niezadowolenia, składając ręce na klasie, na co Agnès prawie przewraca oczami. Typowe zachowanie bogatych, nadętych ludzi, uznających się za pępek świata, czujących urazę, gdy ktoś się z nimi nie zgadza. To aż zbyt cliché, by było prawdziwe, ale obecnie jest w tym sitcomie na żywo.— I zaraz wezwę menedżera.
Ledwo zachowuje swój spokojniejszy ton. Jest już wystarczająco wymęczona, powoli traci cierpliwość. Odwraca się, na swoich obcasach, by iść do kasy, przy której jest sklepowy telefon. Przed dojściem tam, powstrzymuje ją coś- a jest to jej własna słabość w nogach, kiedy odrętwienie staje się jeszcze mocniejsze. Brązowooka chwieje się, jak nogi jej nie wykonują nakazanych ruchów. Przewróciłaby się, gdyby nie chwyciła półki z torebkami, opierając się o nią. Czuje kujący ból w piersiach, gdy z trudem oddycha. Ledwo dociera do niej głos klienta oraz Nathalie:
— Czy wszystko w porządku z tą panią?
— Tak...! Tylko... tak... z nią bywa...
Rudowłosa podchodzi do Agnès, pomagając jej się wyprostować. Koleżanka również pomaga jej usiąść przy telefonie sklepowym. Współpracownica chce iść po rzeczy panny Foix, aby jej dopomóc, jednak Francuzka ją powstrzymuje- dopóki siedzi, będzie dobrze. Musi tylko wezwać menadżera, aby potwierdził słowa Foix. Niedawno był w butiku, zatem prędko dojdzie tu z powrotem, jak zadzwoni się na jego motorolę. Przez cały proces, brązowowłosy przygląda się kobietom spode łba, dalej ręce mając złożone na klasie, tupiąc swoimi skórzanymi butami o porcelanową wręcz podłogę w tymże miejscu. Brązowooka ma wrażenie, iż pasowałby temu klientowi ogonek kota, do machania ze złością, potęgując ją. Trwa między wszystkimi cisza, nieprzerywana zupełnie niczym, nie licząc tupania nowobogackiego oraz odgłosów innych ludzi, rozmawiających, tudzież robiących zakupy w pawilonie. Agnès liczy w myślach, zachowując w ten sposób powagę oraz utrzymując nerwy, gdzie Nathalie skubie krawędź swojego rękawa od bluzki, przygryzając wargę. Czarnowłosa unika kontaktu wzrokowego z mężczyzną, choć zdaję sobie sprawę, iż ten się w nią wpatruje. To dość... nieprzyjemne odczucie. Niczym koty, które wydają ci się zaglądać w duszę. Albo gapiące się dzieci w tramwaju.
Po paru minutach od telefonu, wchodzi menadżer, pan Omar Hariri- mężczyzna w średnim wieku, z arabskim pochodzeniem. Widząc go, da się zobaczyć lekki jad w oczach brązowowłosego, szczególnie na jego specyficzne nakrycie głowy, znane z religii islamu. Agnès natychmiast może wyczuć napięcie, wraz z nadejściem Omara, który po minach wszystkich łatwo rozumie sytuację i kto tu jest kim.
— Witam...! Czy mogę wiedzieć, jaki jest problem...?— chce wiedzieć Arab, również dając klientowi ciepłych uśmiech, mówiąc to z arabskim akcentem. Agnès już chce objaśnić to, jednak jęczymir pierwszy się odzywa:
— Tak. Chciano sprzedać mi fałszywkę! To skandal oraz rozbój w biały dzień! Lepiej, aby miał pan dobre wyjaśnienie tego...!
Hariri jedynie rzuca zdezorientowane spojrzenie w stronę swoich pracownic, odpowiadające mu równie skonfundowanymi wyrazami. Muzułmanin potakuje, zaraz idąc z klientem do domniemanego, podrobionego produktu. Panna Foix wewnętrznie nie może doczekać się, aż sprawa się rozjaśni- aż zostanie pokazane, kto ma rację, czyli ona. Omar może ma problem do kiepskich pracowników, jednak jeszcze większy ma do klientów dręczących jego pracowników. Da się zobaczyć, jak już ciszej mężczyźni rozmawiają, oglądając torebkę. Muzułmanin marszczy mocno brwi, lustrując uważnie metkę. Rudowłosa z każdą chwilą, oddycha coraz gorzej, szybciej ze stresu. Wzdycha wreszcie Omar, by zaskoczyć Francuzkę:
— Tak bardzo przepraszam... nie mam pojęcia, jak to się stało... lecz rzeczywiście, to nie jest oryginalna torebka... proszę wybaczyć, nie chcieliśmy sprzedać żadnej fałszywki, doszło do okropnej pomyłki...
Co proszę?- nie dowierza temu Agnès, prawie wstając ze swojego miejsca, a Nathalie wygląda jakby sama musiała usiąść.
— No, wreszcie ktoś przyznał to...! — cieszy się brązowooki, uśmiechając się od ucha do ucha i panna Foix już wie, iż nie chodziło o torebkę samą w sobie- ten nieznajomy jedynie chciał zrobić komuś na złość, zepsuć dzień. Upewnia ją w tym jego bezczelny uśmieszek, idący prosto w jej stronę, gdy kątem oka nowobogacki patrzy się na nią. Ledwo Francuzka powstrzymuje się, by nie odpowiedzieć na to, lecz milczy, nie mając nawet siły.
Ostatecznie, udaje się przegonić brązowowłosego, po wysłuchaniu jego wykładu o prawdziwości, jaką powinien mieć biznes. W tym czasie, Agnès jest w stanie jakoś odzyskać siły po wzięciu witamin oraz wody, a Nathalie obsługuje innych klientów. Na pożegnanie, nieznajomy puszcza oczko do samej Foix, która pozostaje niewzruszona. Nie on pierwszy wystawia jej nerwy na próbę i zapewne nieostatni. Nie ma co myśleć już o nim. Dzisiaj pójdzie do Vincenta, pogadają, a potem pogra na pianinie.... Ta, ma coś lepszego niż myślenie o tym... jęczymirze.
— Przyznaję, jestem zaskoczony, iż chodziło o fałszywą torebkę... wszystko tutaj jest oryginalne! Sam to sprawdzam!— wyznaje Hariri, kręcąc głową, jak jest lokal pusty. Przenosi spojrzenie na kobiety, z którymi pracuje.— Wyjątkowo, miałyście prawo wezwać mnie do tego... ja jestem odpowiedzialny za to, co jest wykładane na półkach, więc nie wyciągnę z tego konsekwencji...
Nathalie wzdycha, z wyraźną ulgą, a panna Foix zaciska usta, czując, że wszystko jest tutaj nie tak. Co do cholery? Tamta torebka była oryginalna...! To był Chanel na 100%...! Chociaż... była zmęczona... może miała przywidzenia od zmęczenia...? To też możliwe... ech, naprawdę nie ma co myśleć nad tym. Szczególnie, iż zaraz kończy swoją zmianę.
— I Foix...- mówi Arab wprost do brązowookiej, która patrzy mu się w oczy, nie wyglądając na wzruszoną całym wydarzeniem.— Postaraj się lepiej zajmować sobą... rozumiem twoje problemy ze zdrowiem, ale klienci już niekoniecznie...
— Wiem, panie Hariri. To się nie powtórzy.— automatycznie zgadza się Francuzka, kiwając głową na znak tego. To nie będzie trudne. Poradzi sobie z tym. Jak zwykle.
Szczęśliwie, reszta zmiany przebiega bez problemów i gdy już przychodzi kolejna pracownica, Minoo Andersson, czarnowłosa wychodzi z pawilonu, biorąc głęboki wdech, paryskiego powietrza, które może nie jest najczystsze, lecz jest lepsze niż to z pawilonu.
Rok 1992 jest wyjątkowo spokojny, bo papież Jan Paweł II znowu wyrusza do Angoli, według radia. A mówiąc o sprzęcie elektronicznym, może ona zobaczyć jak grupa osób, może w jej wieku, idzie niczym jakiś gang, puszczając przez wzmacniacz Hi-Fi piosenki Pearl Jam. Brązowooka uśmiecha się, słysząc to. Irène i Vincent uwielbiają te grunge'owe bandy i tych rockowych artystów, szczególnie jakiegoś DIO. Agnès nigdy nie była aż taką fanką tych band, choć docenia brzmienie.
Wchodzi do pobliskiego tramwaju, ustępując swojego miejsca kobiecie w ciąży. Nogi ponownie jej drętwieją, jednak nie jest to tak poważne. Dojedzie, gdzie musi. Bez problemu. Wraz z nią, jedzie mnóstwo innych osób po pracy albo po szkole, przez co tramwaj jest zatłoczony. Na szczęście, przebrała się w swoje bardziej casualne ubrania, bo gdyby miała stać w tramwaju w obcasach, połamałaby sobie obie nogi. Prędko dociera na dzielnicę Auteuil, gdzie mieszka jej najlepszy przyjaciel, wraz z narzeczoną. I gdzie też pracuje, ponieważ tam mieści się piekarnia "Silver Chariot", jedna z większych w mieście. Nie musi koniecznie się rozglądać po znakach, ponieważ zna okolicę na pamięć. I w ten sposób, dociera ona na tyły domniemanej piekarni, skąd akurat wychodzi zakochana para- Vincent Sorel, wraz z Irène Marbot, w przyszłości zapewne też Sorel.
Widząc ich, a szczególnie Vincenta, czarnowłosa uśmiecha, gdy też złości w jej pracy odchodzą na tył jej głowy. Vincent to jej najlepszy przyjaciel, znają się odkąd skończyła sześć lat, a z Irène zna się od czasów szkoły średniej. Ci również ją dostrzegają, podchodząc do niej.
— Jo, An! Szybko dzisiaj skończyłaś robotę...— zauważa Marbot, poprawiając swoje pomalowane na kasztan włosy. Są one obcięte bardzo krótko, gdyż podczas próby zafarbowania ich, podpaliła sobie końcówki przypadkiem i się spaliły one. Ze swoimi szarymi oczami oraz opaloną cerą, spogląda na brązowooką.— Nas chciano dłużej zatrzymać... i to bez dodatkowej zapłaty!
— Ta, coś szef za dużo sobie pozwala. Powoli ludzie myślą nad zwolnieniem się.— dodaje Vincent, wzdychając ciężko. Z całej trójki, jest on najwyższy mając 180 centymetrów wzrostu i do tego mając lekko atletyczną figurę i zapewne by w ten sposób przerażał, gdyby nie to, iż jest dosłownym misiem do tulenia- ma jasną, lekko rumianą cerę, z zielonymi oczami i kręconymi blond włosami, na razie obciętymi. Przypomina bardziej aniołka niż kogoś, kto zrobiłby innej osobie krzywdę.— Staruszkowi powoli na łeb pada przez te wszystkie lata...
— Przynajmniej wy dzisiaj nie musieliście się wykłócać z jakimś oszustem.— wyznaje, z westchnieniem, Agnès kiedy powoli idą w stronę domu państwa Marbot, gdzie obecnie młodzi żyją.
— A co takiego się tym razem stało? Ktoś próbował wmówić znowu, że coś jest z plastiku i sobie zęby połamał na tym?— interesuje się Irène, unosząc jedną ze swoich brwi.
Agnès opowiada swoim kumplom o całym zajściu w sklepie, nie pomijając nawet tego, że tylko ona wyraźnie zauważyła, iż dany przedmiot był oryginalny. Irène oraz Vincent słuchają uważnie, dzieląc się również słodkimi bułkami, jakie zawinęli z pracy, lecz zostawiając już swoją kawę dla siebie, wiedząc, że nie działa ona dobrze na Foix. Jednak, przysłuchując się tej opowieści, zbiera się w nich nieco wątpliwość, co do prawdomówności swojej przyjaciółki, ale dają jej opowiedzieć całość.
— I na koniec, rzucił mi bezczelne spojrzenie, wiedząc, że wygrał. Chciał jedynie zrobić nam na złość, nie zależało mu na samej torebce, mówię wam...!— kończy dwudziestolatka, by następnie przyjrzeć się dwójce ją słuchających i od razu poznaje brak wiary.— Tak było...
— Z pewnością... jednak... jesteś pewna, że na pewno nie była to podróba...?— upewnia się zielonooki, z wątpliwością w głosie.— Nie, że ci nie wierzę, jednak coś w tej historii jest nie tak... i to albo tamten koleś był nie tak albo Agnès coś źle zobaczyła...
— Jak dla mnie, wina kolesia. Mógł nie robić takiego rabanu, nienawidzę takich klientów.— oświadcza jego narzeczona, prychając lekko do tego.
— Może... o! Agnès, brat chce wiedzieć, czy będziesz mogła obciąć go niedługo.— przypomina sobie Vincent, pukając się po głowie.— Bym jeszcze zapomniał... dasz radę to zrobić dzisiaj albo jutro?
— Najwyżej jutro. Dzisiaj muszę zająć się dzieckiem Argensona.— odpowiada młoda kobieta, by następnie wsłuchać się w dźwięk dzwonu pobliskiego kościoła i ponownie westchnąć.— I pora się już zbierać. Moja mama pewnie niedługo wróci od lekarza.
— Dzisiaj miała wizytę?— dziwi się Irène, marszcząc brwi, za to Vincent doskonale wie, o co chodzi i podchodzi bliżej do swojej starej przyjaciółki, poklepać ją po ramieniu.
— Ostatnio miała się coraz lepiej, więc wyniki na pewno będą dobre... i na pewno nie będzie musiała brać tylu leków...— zaczyna pocieszać swoją przyjaciółkę blondyn, jednak ta odsuwa się od niego, nie chcąc dać po sobie poznać, że coś jest nie tak:
— Oczywiście, że będą dobre, wiem to...! Na pewno będą dobre, jestem tego pewna...! A nawet jeśli nie, zawsze mogę znaleźć jeszcze jedno, dodatkowe zajęcie i będziemy mieć pieniądze na wszystko, czego potrzeba. Wszystko będzie dobrze...
Vincent wzdycha ciężko, a szarooka dopiero domyśla się, o co chodzi. Panna Foix od dłuższego czasu pracuje nie tylko w butiku, lecz też jest opiekunką dla dziecka dla paru osób oraz zajmuje się drobnymi rzeczami dla sąsiedztwa, aby zyskać trochę więcej pieniędzy. Sorel doskonale wie o tym, starając się wspierać swoją przyjaciółkę, najlepiej jak może, w tym właśnie dzieląc się z nią zawsze zabranymi z piekarni wypiekami, czy znajdując dla niej klientów, nawet we własnym bracie. Głównie dlatego może tak pomóc, ponieważ Agnès nie chce pieniędzy od niego.
Jej duma nie pozwala na to.
— A wy coś wreszcie ruszyliście z tym waszym ślubem?— zmienia temat Agnès, uśmiechając się lekko, przykrywając swe smutki.
Vincent ma zmieszaną minę, wyczuwając, iż Foix dalej trapi temat matki, jednak Irène też postanawia podjąć temat:
— Nawet nie mów... moi rodzice ostatnio szarpią nas o to. I o wnuka. Chcą, byśmy albo się już pobrali, albo już zrobili im dzieciaka do opieki. Jakbyśmy mieli do tego pieniądze...
— To starsza generacja, kiedy jeszcze ceny nie podniosły się tak strasznie. Nie oczekuj od nich zrozumienia.— przypomina Vincent, spoglądając na swoją bułkę.
— Ale kiedyś zrozumieją. Jak sami wreszcie zobaczą ceny za śluby...— daje swoją opinię czarnowłosa, poprawiając włosy.— Moja mama zobaczyła ceny za swoje leki i wtedy pojęła, jak droga jest medycyna...
— Wszystko jest drogie. Tylko niektórzy nie widzą tego.— poświadczył Vincent, z dość smutnym tonem.
Cała trójka dalej rozmawia, po drodze się rozdzielając, gdy też Agnès dostaje od przyjaciół bochenek chleba. Zaraz po tym, młoda kobieta idzie do swojego domu, w nieco dalszej części miasta- tam, gdzie żyją ci mniej szczęśliwi. Ci, którym tak nie powiodło się w życiu i są skazani na nieco gorsze warunki. Jedną z tych osób jest właśnie brązowooka- mimo to, nie przeszkadza jej to. Skoro tak ma żyć, to jakoś żyć będzie, nieważne co.
I ona i jej matka. Dzisiaj trochę zarobią, po naprawieniu sukienki jednej z klientek. A jak się frank do franka uzbiera, to coś może wyjść z tego wszystkiego.
***
No... to mamy książkę, nawiązującą do wszystkich moich kanonów. Będzie to po części romans, po części obyczajówka, a także będzie trochę magii i takich tam innych tego typu rzeczy, ponieważ pisanie tylko o dwójce osób nie potrafiących wyznać sobie miłości nie jest dla mnie.
Jak się wam to widzi, po pierwszym rozdziale?
~FunPolishFox
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top