Rozdział 14
– Jesteś pewny? – zapytała, poprawiając telefon przy uchu. Wciąż wpatrywała się w stronę, do której właśnie dodawała kolejne sugestie. Mieniło się już jej w oczach od całych linijek zapisanego tekstu, ale zostało jej tak niewiele, chciała to skończyć jeszcze dziś.
– Tak, Sophie. – Miała wrażenie, że Min-jae się uśmiechnął. – Nie chciałbym nadużywać twojej życzności.
– Życzliwości – poprawiła go. To było już przyzwyczajenie. – Nigdy jej nie nadużywasz. Zawsze możesz przychodzić. Kiedy tylko zechcesz.
– Ty też możesz do nas przyjść. Ciocia chciała ci podziękować za opiekę nade mną. Jeśli jest coś, co chciałabyś zjeść, to powiedz! Jest kucharką.
– Zastanowię się nad tym. – Uśmiechnęła się. – Może będę mogła jej podziękować po koreańsku.
Zdjęła okulary i przetarła twarz dłonią. Zwykle o tej porze szykowała się już do spotkania z Min-jae i kolejnych ćwiczeń, jednak tym razem chłopiec odmówił. Czuł się winny tego, że Sophie była zmuszona opiekować się nim przez kilka dni, choć ona sama wcale tak nie myślała. Cieszyła się, że była w stanie mu pomóc, przynajmniej w taki sposób mogła się odwdzięczyć za to, co robił dla niej na początku ich znajomości.
Pożegnała się z nastolatkiem i już miała odłożyć telefon, kiedy na wyświetlaczu pojawiła się informacja o nowej wiadomości tekstowej.
Han Ji-hoon: Czy możemy przełożyć naszą lekcję na sobotę rano? W piątek nie będę dostępny.
Sophie B: Rano? Która to według ciebie jest rano?
Sophie nie musiała długo czekać na odpowiedź. Chwilę później dźwięk przychodzącej wiadomości zmącił ciszę, która zaległa w jej sypialni.
Han Ji-hoon: 7:00?
Sophie B: Niestety nie będę wtedy dostępna. Mam plany.
Han Ji-hoon: Tak? Jakie?
Sophie B: Będę spać.
Odłożyła telefon, ledwo powstrzymując cisnący się na usta uśmiech. Przeciągnęła się na fotelu. Rzuciła okiem na otwarty plik tekstowy. Tylko cztery strony dzieliło ją od zamknięcia tego projektu, przynajmniej na następne dwa tygodnie. Chciała przed świętami zrobić jak najwięcej, by przez Boże Narodzenie nie przejmować się goniącymi terminami.
Urządzenie znów wydało z siebie charakterystyczny dźwięk.
Han Ji-hoon: Panno Bennett, czy pani sobie właśnie ze mnie żartuje?
Sophie B: Owszem. To jakiś problem?
Han Ji-hoon: Mam ważne spotkanie tego dnia i nie chciałbym go opuścić.
Sophie B: Chodzi o twoją siostrę?
Przygryzła dolną wargę. Nie była pewna, czy stosownym jest zadawać mu tak prywatne pytanie, ale uznała, że najwyżej jej nie odpowie. Chcąc nie chcąc, w czasie, kiedy widywali się codziennie, wspominał mimochodem o stanie Soon-hei. To, że czuła się dobrze, to za dużo powiedziane. Złośliwy mięśniak nie oszczędzał kobiety przez ostatnie lata.
Han Ji-hoon: Nie. Zostałem zaproszony na spotkanie z kolegami z czasów studiów.
Sophie B: Znaczy... idziesz na imprezę.
Han Ji-hoon: Dokładnie tak.
Sophie B: Jak zwykły, podrzędny obywatel w naszym wieku będziesz balował?
Nie mogła ukryć, że zadawanie Hanowi tego typu pytań, by wyciągnąć z niego szczegóły, sprawiało jej niemałą satysfakcję. Nie była pewna, czy przypadkiem w Korei nie wiązało się to z brakiem taktu, ale kiedy rozmawiali po angielsku, ich relacja rządziła się trochę innymi prawami, niż w momencie, w którym siadali przed ekranami swoich laptopów. Oboje zapominali o różnicy wieku, stosowaniu form honoryfikatywnych i tych przeklętych końcówkach. Wciąż jej umykały, ku wielkiemu niezadowoleniu nauczyciela Hana.
Podskoczyła, kiedy telefon zawibrował, sygnalizując nowe połączenie. Puls przyspieszył, w uszach zaszumiało. Odetchnęła głęboko, chcąc się opanować. Przesunęła palcem po ekranie, by odebrać.
– Sophie, czy ty próbujesz mnie wyprowadzić z równowagi? – Nerwowy ton Ji-hoona świadczył o tym, że pytał całkowicie retorycznie. Już był zły.
– Nie? – Zasznurowała usta. Mogła sprawdzić, kto dzwoni, zanim zdecydowała się odebrać.
– Nie każdy całymi dniami siedzi zamknięty w czterech ścianach własnego mieszkania – rzucił jadowicie, Sophie wciągnęła powietrze w płuca ze świstem. – Do zobaczenia w sobotę o siódmej.
Han rozłączył się, a ją wbiło w fotel. Wciąż miała otwarte usta, a nieruchome spojrzenie wbite w półkę nad biurkiem. Świat przed oczami zaczął tracić na ostrości. Zamrugała pospiesznie, rzuciła urządzenie na blat biurka i odsunęła się od niego.
W porządku. Mogła go zirytować, często to zresztą powtarzał, choć kiepsko ukrywał, że humor Sophie mu się nie udzielał. Tym razem jednak było to coś zupełnie innego. Nieznany dotąd ból przeszył jej serce.
Zacisnęła ręce w pięści. Palące łzy spłynęły po jej policzkach, otarła je mankietem rękawa. Nie powinna płakać, przecież miała być silna i nie pozwolić nigdy, by Han Ji-hoon doprowadził ją do łez. Jednak one płynęły dalej, ciurkiem, było ich coraz więcej. Sophie wiedziała, że już ich nie powstrzyma.
***
Han Ji-hoon wrócił do krojenia warzyw. Kątem oka zerknął na grillujące się mięso. Miał wrażenie, że zaczyna się palić, ale nic takiego nie miało miejsca. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Wierciło dziurę z tyłu głowy i sprawiało, że czuł niesamowity dyskomfort.
Odłożył nóż, po czym sięgnął po kieliszek z winem. Oparł się lędźwiami o blat i rozejrzał leniwie po kuchni. Białe szafki i czarne blaty lśniły tak jak zwykle. Owoce były poukładane w koszu zgodnie z ich wielkością – od największych do najmniejszych. Z radia stojącego na lodówce płynęła spokojna muzyka, przeplatana krótkimi komentarzami prowadzących.
Wrócił do gotowania. Wrzucił do woka warzywa, mięso i ryż, przemieszał je kilka razy i wyłączył palnik. Wydął usta. Poprawił nerwowo okulary. Nieprzyjemne uczucie osiadło na żołądku, oplatało powoli kręgosłup i obejmowało klatkę piersiową. Zaciskało się powoli, centymetr po centymetrze, nie dając myślom spokoju.
Odstawił kolację na bok. Stracił apetyt. Ponownie chwycił za kieliszek i ruszył do salonu. Po nim też się rozejrzał w poszukiwaniu tego, co go dręczyło, lecz wszystko pozostawało na swoim miejscu.
Podszedł do okna, przejechał dłonią po parapecie, jakby zamiast drobinek kurzu, szukał tam odpowiedzi na nurtujący go problem. Wyjrzał na zewnątrz. Pusan, mimo później pory, świeciło się niczym lampki choinkowe, nie dając wytchnienia od światła choćby na chwilę. Z ciemnego nieba prószył drobny śnieg. Osadzał się warstwami po drugiej stronie szyby, tworząc mało fantazyjne, aczkolwiek całkiem miłe dla oka wzory.
Uśmiechnął się. Był pewien, że gdyby Bennett wyszła teraz na zewnątrz, nie posiadałaby się z radości. Mimo trudnych dni wciąż na widok śniegu świeciły jej się oczy i tylko obecność ucznia Parka Min-jae powstrzymywała ją przed tym, żeby nie piszczeć jak mała dziewczynka. Jak wtedy, gdy podwoził ją do domu po spotkaniu w szpitalu.
Kilka razy widział ją, jak przedzierała się dzielnie przez morze przechodniów, tuż obok jego ulubionej kawiarni. Mimo tłoku nie mogła powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu, dotykała każdej możliwej powierzchni, pokrytej śniegiem i z zafascynowaniem przyglądała się drobnym płatkom. Blade dotychczas policzki miała zaróżowione, tak samo, jak kształtny nos, ale ewidentnie nie przeszkadzał jej mróz. Być może dlatego, że w Sydney nigdy nie padał śnieg?
Właściwie to mógł to dla niej zrobić, pokazać jej Pusan nocą. Była nowa w tym mieście, znała niewiele osób ani nie zapuszczała się samotnie dalej niż do pobliskiego supermarketu. Omijało ją tyle rzeczy, które na pewno by jej zaimponowały, a przez traumę, nie mogła ich przeżyć.
Odchylił się nieznacznie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co go męczy. Odstawił kieliszek na ławę i rzucił się w stronę telefonu. Ależ był głupi! Jak mógł coś takiego w ogóle powiedzieć?! Co w niego wstąpiło?! Ciężki dzień i kolejna wizyta w szpitalu nie były żadnym usprawiedliwieniem dla jego słów.
Nawet Soon-hei ostrzegała go, by nie robił żadnych głupstw, by nie pogorszyć wciąż kiepskiego stanu Sophie. To ona go pchnęła do tego, by był mniej oschły dla tej kobiety. Sam zgodził się ją uczyć, a potem sam zdecydował wpakować się do jej życia bardziej, niż wymagały tego okoliczności. Dlatego nie powinien być dla niej podły.
Przetarł twarz dłonią, drugą natomiast odblokował telefon i wybrał numer Sophie. Miał wrażenie, że sekundy płyną bardzo wolno, a dźwięk połączenia ktoś puszczał w zwolnionym tempie. Jedno, drugie, trzecie... szóste, siódme.
Połączenie odrzucone.
Spojrzał na telefon i zamrugał. Czego on się właściwie spodziewał? Że po czymś takim odbierze od niego? Musiał być naprawdę głupi. Choć sądząc po tym, jak szybko złapał za urządzenie, to taki właśnie był.
Wszedł w zakładkę wiadomości i wybrał okienko Bennett. Zaczął pisać, lecz po chwili usunął litery. Nie wypadało przepraszać SMS-em.
Wątpił, że odbierze, dlatego najpierw chciał dać jej znać, że o to właśnie chodzi. Zabrakło mu jednak słów. Pisał i usuwał wiadomość po raz kolejny, nie mając pojęcia, jak powinien to wyrazić. Głowa ziała totalną pustką, a w jego wnętrzu rosło coś na kształt ogromnego poczucia winy.
Raz jeszcze wykonał telefon, jednak i to połączenie zostało odrzucone. Dużo szybciej niż poprzednie.
Han Ji-hoon: Możemy porozmawiać?
Usiadł na kanapie, niemal przewracając się o stolik. Zaklął pod nosem. Ciągle wpatrywał się w ekran, odbijał się w szkłach okularów korekcyjnych. "Wiadomość odczytana" – komunikat pojawił się niemal chwilę po tym, jak ją wysłał. Niestety to jedyna reakcja, jaką otrzymał.
Rozpiął kolejny guzik w koszuli i oparł się o zagłówek kanapy. Zacisnął zęby, mięśnie na jego szczęce poruszyły się nerwowo, a palce wolnej ręki obijały się o kolano. Rozważał, czy zadzwonić raz jeszcze, czy może poczekać, aż emocje trochę opadną i wtedy podjąć próbę rozmowy.
Pokręcił głową. To raczej nie mogło zaczekać. Nie wiedział skąd, ale miał pewność, że jeśli nic nie zrobi, to sobotnia lekcja się nie odbędzie. Ani żadna następna.
Ponownie wszedł w kontakty i wybrał inny numer. Przyłożył telefon do ucha i oparł głowę o kanapę.
– Jii, coś się stało? Nigdy nie dzwonisz tak późno. – Usłyszał zachrypnięty głos już po dwóch sygnałach.
– Obudziłem cię? – Teraz zastanawiał się, czy nie popełnił błędu, ale nie było już odwrotu. Soon-hei wyczułaby, że coś jest nie tak nawet z drugiego końca globu.
– Nie – odparła. – Co tym razem zepsułeś?
– Skąd wiesz, że nawaliłem? Jeszcze nic ci nie powiedziałem.
– Jii, znam cię od dwudziestu ośmiu lat. Możesz oszukiwać wszystkich, ale nie mnie.
Zacisnął usta w wąską linię. Soon-hei była jak promień słońca przebijający się przez gęste chmury w deszczowy dzień. Gdyby nie choroba, kończyłaby właśnie studia, być może zaczynała pracę w szkole. To on spełnił jej marzenie i został nauczycielem. Kiedy odbierał dyplom, ona przyjmowała pierwszą serię chemioterapii. A mimo to wciąż pozostawała pogodną, cudowną kobietą, jego światełkiem w ciemnym tunelu, które przyciągało go do siebie, gdy kroczył zbyt głęboko w ciemność. Tak jak mocno ją kochał, tak samo mocno go denerwowała.
– Chyba wyrządziłem krzywdę swojej uczennicy – powiedział w końcu, wypuszczając przy tym dotąd wstrzymywane powietrze.
– Chciałeś powiedzieć: zjebałem w sprawie Sophie, tak? – Niemal widział oczami wyobraźni, jak Soon-hei unosi jedną brew.
– Sooni!
– Zjebałeś. – Milczał. To słowo odbijało się echem od sklepienia jego czaszki tak głośno, że sam miał ochotę krzyczeć. – Wiesz, zastanawiam się, po co ty mi opowiadasz o tych wszystkich dziewczynach, skoro w najmniej oczekiwanym momencie sprawiasz, że żadna nie chce mieć z tobą nic wspólnego.
– Soon-hei – rzucił ostrzegawczo. Jednak siostra go nie słuchała.
– Mówiłeś, że jest ładna, inteligentna, miła i ma wielkie serce, że się stara mimo traumy funkcjonować normalnie i widziałeś, jak wiele kosztowało ją wpuszczenie do swojego życia ciebie. Przychodziłeś zupełnie inny po tych lekcjach. Czemu jej to zrobiłeś?
– Nawet nie wiesz, co zrobiłem.
– To nie ma znaczenia. Zjebałeś i zadzwoniłeś, bo myślisz, że jakoś ci pomogę. Czyż nie?
– Teraz żałuję, że w ogóle o tym pomyślałem.
Soon-hei prychnęła do słuchawki.
– Mam raka, Jii. W niczym ci nie pomogę. Po prostu ją przeproś. Chyba że właśnie o to ci chodziło, żeby się wycofała i poszedłeś po najniższej linii.
– Nie chodziło mi o to – sarknął zbyt głośno rozeźlony. Wyprostował się i wziął głęboki wdech. – Dobrze płaci za lekcje, nie chciałbym stracić takiego ucznia.
– Oboje dobrze wiemy, że nie chodzi o pieniądze. Ty ją po prostu polubiłeś. Inaczej byś nie zadzwonił w tej sprawie.
– Jesteś okropna. – Ścisnął palcami nasadę nosa. Nie cierpiał działać pod wpływem emocji, szczególnie nie lubił dzwonić do swojej siostry w takich sytuacjach. Zawsze wiedziała, jak ubrać jego własne myśli w słowa.
– Też cię kocham, braciszku. A teraz idź i przeproś.
Soon-hei rozłączyła się bez pożegnania. Siedział z telefonem przy uchu, pochylony nieco do przodu, jakby zaraz miał rzucić się do biegu. Patrzył w przestrzeń, ale na niczym nie mógł się skupić.
Ciężko mu było to przyznać. Sooni najzwyczajniej w świecie miała rację i próba niezgodzenia się z jej słowami byłaby okłamywaniem samego siebie. To, że lubił Sophie, było niezaprzeczalnym faktem i ostatnie, czego chciał, to zakończyć tę relację, zanim jeszcze się na dobre rozpoczęła. Denerwowała go, jak nikt inny, ale równie szybko sprawiała, że ogarniał go niezmącony spokój.
To sama Bennett miała w sobie coś takiego, co odpędzało od człowieka wszystkie problemy. Podczas ich wspólnych lekcji, często łapał się na tym, że zapominał o męczącym dniu i słuchał z uwagą, jak nieporadnie wplata w rozmowę informacje o sobie. Wiedział, że Sophie lubi chodzić do muzeum i oglądać spektakle w teatrze, że jej ulubione danie to zupa krem z dyni, że boi się kangurów i źle postawionych przecinków w pięknych zdaniach. Bo wtedy tracą swoje piękno. Wiedział, że świat ją przeraża, ale nie miał pojęcia dlaczego. Być może by mu powiedziała, gdyby się na niej nie wyżył.
Zerwał się ze swojego miejsca i ruszył ku sypialni. Pospiesznie zmienił niewygodny garnitur na luźniejsze ubranie, włożył płaszcz i buty, po czym wyszedł z mieszkania wprost na mroźne powietrze, w którym wirowały grube płatki grudniowego śniegu.
Statystyki dla freaków:
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top