Rozdział 13


Pogrzeb odbył się trzy dni później. Sophie w tym czasie zdążyła poznać dziadków Min-jae i jego ciotkę, lecz nie zdecydowała się na uczestniczenie w ceremonii. Nie czuła się na siłach ani nie należała do rodziny, dlatego uprzejmie podziękowała Min-jae za zaproszenie i poprosiła, by dał znać, kiedy wróci do domu. Wtedy się zobaczą.

Chciała odpocząć. Cały ten czas spędziła z chłopcem, towarzyszyła mu podczas wizyty w szpitalu, dopełnianiu formalności związanych z samym pogrzebem oraz firmą ubezpieczeniową. Nie dlatego, że potrafiła się już komunikować – Minnie potrzebował jej obecności. Co chwilę sprawdzał, czy jest obok, zaciskał kurczowo palce na jej dłoni.

Miała wrażenie, że jego stan się pogorszył. Demony, z którymi do tej pory tak dzielnie walczył, pochłonęły go na nowo. Miał wprawę w ponownym wciskaniu ich do szafy, ale przez to chodził bardziej roztargniony, apatyczny. Błądził myślami gdzieś daleko. A nocami płakał. Płakał niczym małe dziecko, które zgubiło rodziców w parku podczas festiwalu. Tylko tym razem mieli już nigdy nie wrócić.

Przychodziła wtedy do salonu, siadała obok niego i zaczynała głaskać po głowie. Milczała, bo nie potrafiła znaleźć żadnych słów, które mogłyby dodać mu otuchy. Zrobiła pięć lat studiów związanych z literaturą, pisała obszerne eseje, rozpisywała się podczas redagowania artykułów i felietonów, ale w sytuacji takiej jak ta, nie umiała odnaleźć właściwych słów. Uznała więc, że najlepszą pomocą będzie sama obecność. Chociaż tyle mogła zrobić.

Han nie tracił czasu, jeszcze tego samego dnia skontaktował się z rodziną Min-jae i terapeutą, do którego uczęszczał. Odłożył część swoich spraw i skupił się całkowicie na nastolatku. Często dzwonił do Sophie i pytał, jak się miewa. W południe zjawiał się z dwoma posiłkami i poświęcał kilka minut na rozmowę z Min-jae. Niezmienne pozostały dwie rzeczy – praca i wizyty w szpitalu.

Han Ji-hoon: Masz jak się dostać na ceremonię?

Sophie wpatrywała się w ekran kilka minut, zanim zdecydowała się odpisać. Myślała, że informowała go, że nie będzie jej na ceremonii, ale nie była pewna. Ostatnie trzy dni pamiętała jak przez mgłę, potrafiła przypomnieć sobie mniej więcej, co się działo, ale jeżeli chodziło o szczegóły, miała kompletną pustkę w głowie.

Sophie B: Nie będę w niej uczestniczyć.

Han Ji-hoon: Dlaczego?

Sophie B: Jestem zmęczona. I nie uważam, że to dobry pomysł. Min-jae mówił, że będzie niewiele osób, ale mimo to nie czuję się na siłach, żeby spędzać kolejny dzień w większym gronie.

Widziała jak po stronie Hana, w okienku konwersacji, poruszają się trzy kropeczki, świadczące o tym, że właśnie pisze do niej kolejną wiadomość. Przygryzła dolną wargę. Raczej nie będzie jej namawiał, nie był tym typem człowieka, lecz w jej wnętrzu zrodził się dziwny niepokój. Od czasu wypadku już niczego nie była pewna, jeżeli chodziło o Ji-hoona.

Stał się mniej złośliwy wobec niej, nie zadawał aż tak dużo prac domowych, a kiedy czegoś nie rozumiała, cierpliwie tłumaczył zawiłości języka, zamiast wzdychać ciężko i przewracać oczami. Wciąż słyszała w jego głosie oschłość, a wzrok miał beznamiętny i znudzony, jednak w samej postawie nauczyciela Hana zmieniło się wiele. Poczuła od niego pewnego rodzaju ciepło, jakby dystans między nimi się zmniejszył.

Nie wiedziała, czy to zasługa ich spotkania i tego, że widywali się od kilku dni codziennie, czy może Han Ji-hoon rzeczywiście nie był takim nieprzyjemnym człowiekiem, za jakiego go wszyscy mieli. Same wizyty u siostry o tym świadczyły. Kiedy mówił, że się tam wybiera, jego głos stawał się miękki niczym jedwab i owijał się wokół umysłu delikatnie.

Han Ji-hoon: Jadłaś coś dzisiaj?

Uniosła brew. Zerknęła na zegarek. Minęło pięć minut, a on zdążył napisać tylko tyle? Myślała, że ta wiadomość będzie zdecydowanie dłuższa.

Sophie B: Wybieram się właśnie na zakupy.

Wygasiła ekran, po czym spojrzała w stronę lodówki. Odkąd wróciła ze szpitala, nie była w sklepie ani razu. Dzień po wypadku obiad przyniósł jej Min-jae, a przez następne dni, do mieszkania chłopca, sąsiedzi znosili zatrważające ilości jedzenia. Taka była koreańska tradycja pogrzebowa i nie za bardzo mogli z tym walczyć. We dwójkę nie byli w stanie tego wszystkiego przejeść, dlatego część trafiła do zamrażalnika piętro wyżej. Dobrze – przemknęło jej przez myśl. Przynajmniej rodzina Park nie będzie musiała się martwić o to, co chłopak będzie jadł.

Powiodła spojrzeniem do drzwi. Ciemny prostokąt po drugiej stronie mieszkania nie robił już na niej tak dużego wrażenia, jak wcześniej. Coś się w niej zmieniło, przełamała w swojej głowie pewien schemat, z którym wcześniej sobie nie radziła. Nie jawiły się już jako wrota do piekła, gdzie czyhało na nią niebezpieczeństwo.

Miała nadzieję, że poczuje to samo, kiedy wyjdzie na zewnątrz.

***

Sophie stała przed windą kolejne minuty i wpatrywała się tępo w metalowe, przesuwne drzwi. Samo wyjście z mieszkania nie stanowiło problemu, jednak zmierzenie się z przywołaniem dźwigu było inną skalą paniki, o której wcześniej nawet nie myślała.

Sparaliżowało ją. Oddech uwiązł w gardle, nie mogła się poruszyć. Jej palce drgały raz po raz, kiedy próbowała zmusić mięśnie do podniesienia się i naciśnięcia przycisku, lecz nie była w stanie. Jej głowa wiedziała, że nie ma się czego obawiać, robiła to przecież już setki razy, jednak ciało miało zupełnie inne zdanie na ten temat. Nogi rwały się, by wrócić do bezpiecznego mieszkania, zamknąć za sobą drzwi i zawinąć się w ciepłą kołdrę.

Nie mogła tego zrobić. Zaszła już tak daleko, ostatnie dni – mimo że w przykrych okolicznościach – funkcjonowała nawet nieźle. Nie miała czasu, by myśleć o swoich demonach, bo były do pokonania inne, dużo ważniejsze.

Jej uwagę przykuł zielony trójkącik, migający nad futryną. Najpierw wskazywał dół, by za chwilę zatrzymać się i zmienić kierunek. Przełknęła nerwowo ślinę. Ktoś wsiadł do dźwigu i właśnie jechał na górę. Modliła się w duchu, by nie wybrał jej piętra. Patrzyła na zmieniające się cyferki, a puls przyspieszał coraz bardziej z każdym kolejnym poruszającym się pikselem.

– Cholera jasna – sarknęła pod nosem, kiedy ekran wyświetlił cyfrę jedenaście, a zielony trójkącik przestał migać. Wzięła głęboki wdech, przymknęła powieki i skupiła się na tym, by mięśnie zaczęły współpracować. Nie wiedziała, co mogło być gorsze; to, że stała tu jak słup soli od kilku minut, czy to, że ktoś mógł ją w takim stanie zauważyć.

– Panna Bennett?

Otworzyła oczy, kiedy usłyszała swoje nazwisko. Han Ji-hoon patrzył na nią z przechyloną delikatnie głową i jedną brwią uniesioną do góry. Poprawił okulary. Już jakiś czas temu zauważyła, że robił to za każdym razem, kiedy był w konsternacji.

– Han. – Sama była zaskoczona, nie spodziewała się go tutaj, szczególnie tego dnia. W końcu wszystko powoli wracało do normy. – Co tutaj robisz? Nie idziesz na pogrzeb?

Podniósł drugą rękę do góry. Trzymał w niej dobrze jej już znaną białą torbę z logiem pobliskiej restauracji.

– Jeszcze jest trochę czasu do ceremonii i pomyślałem, że... – zamilkł. Przygryzł wnętrze policzka, po czym zrobił krok do przodu. Nie mógł przecież blokować windy. – Że możesz mieć jednak problem z wyjściem na te zakupy.

Zlustrował ją od góry do dołu i doszedł do wniosku, że przeczucie go nie myliło. Naciągnięty na głowę kaptur nie zamaskował bledszej niż zwykle cery, lekko sinych ust i przerażonego spojrzenia. Sophie kurczowo trzymała za pasek torebki przewieszonej przez ramię, aż pobielały jej kostki. Kiedy zrozumiała, że patrzy na znajomą twarz, przez jej własną przebiegł cień ulgi, jakby stała w tym miejscu dłużej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Kobieta wodziła wzrokiem między torbą, a jego obliczem. Właściwie to kamień spadł jej z serca, że widzi akurat jego, a nie kogoś obcego lub Min-jae. Wciąż nie był najbardziej komfortową osobą, jaką na swojej drodze spotkała, ale powoli zaczynała przekonywać się, że Han Ji-hoon nie jest taki zły, na jakiego sam się kreował.

Obserwowała go uważnie za każdym razem, kiedy rozmawiał z Min-jae. Mimo chłodnej i dość wyniosłej postawy miał w sobie wciąż dużo ciepła, którego nie dało się wyćwiczyć; musiał zostać tak wychowany, a oschłość przyszła z czasem. I męczyła go. Im dłużej na niego patrzyła, tym lepiej to widziała.

Odwróciła się na pięcie, po czym ruszyła w stronę drzwi do mieszkania. Wygrzebała z torebki pęk kluczy i wcisnęła jeden w zamek. Zwróciła się w jego stronę. Cały czas stał przy wejściu do windy.

– Będziesz tam tak sterczał? – Uniosła brew. Ji-hoon jakby wyrwał się z potoku własnych myśli. Podszedł do niej i ponownie wyciągnął do przodu rękę, w której trzymał pakunek. Sophie zmarszczyła brwi. – Nie zjesz ze mną?

– Nie chciałbym zajmować ci więcej czasu, niż to konieczne – odparł wypranym z emocji tonem. Znów przywdział na twarz maskę obojętności.

– Jedzenie to ważny element koreańskiej kultury – zacytowała go. – Wchodź.

Odsunęła się od drzwi, zapraszając go gestem do środka. Wahał się tylko przez moment, krótszy niż jeden oddech. A ona sama zaczęła się zastanawiać, co tak właściwie wyprawia.

Terrorysta w ładnym, eleganckim opakowaniu. Przecież na lekcjach wciąż mielił ją jak maszynka do mięsa. Może nie był tak złośliwy, jak na początku, ale nie dawał żadnej taryfy ulgowej. Owszem, zadawał mniej zadań, ale były zdecydowanie bardziej wymagające. Pędem nadrobili dwie stracone lekcje, przy ostatniej nie przeszkadzał mu nawet fakt, że Min-jae wciąż u niej przebywał. Nie szczędził w słowach, a chłopak, mimo bólu spowodowanego utratą drugiego rodzica, patrzył na nią ze współczuciem, kiedy słuchał kolejnej tyrady o jej nieporadności.

Tymczasem, gdy stawali twarzą w twarz, miała do czynienia z zupełnie innym człowiekiem. No może nie aż tak innym, bo wciąż bywał opryskliwy, lecz mimo wszystko, wydawało jej się, że dużo trudniej było mu zachowywać się w taki sposób, jaki prezentował, znajdując się po drugiej stronie monitora.

Spojrzała na parę eleganckich mokasynów, po czym jej wzrok sięgnął po równie elegancki, czarny płaszcz, zawieszony po przeciwnej stronie. Powiodła dalej, zatrzymując się na pochylonej nad stolikiem kawowym, męskiej sylwetce. Han w skupieniu szykował dwa nakrycia i rozstawiał przyniesione pojemniczki z jedzeniem. Sophie wciąż nie mogła się nadziwić, jak wiele dodatków można było w tym miejscu zamówić do ryżu. Dotarł do niej zapach grillowanego mięsa i warzyw. Niebo za oknem było jasne, jaśniejsze niż zwykle. Błyszczące drobinki śniegu odbijały promienie zimowego słońca, wpuszczając do jej salonu odrobinę więcej światła.

W końcu to do niej dotarło, kiedy zamykała za sobą drzwi i zdejmowała buty. Sophie Bennett przestała się bać tego ciemnego prostokąta, który wychodził na korytarz. Nie straszna była jej winda i przepełniony ludźmi parter. Cisza przestała zapraszać do jej myśli demony, nie podsuwała nieprzyjemnych wizji, nocne koszmary nie dręczyły jej tak mocno, jak wcześniej.

Odkryła w sobie nowy strach, choć możliwe, że był tam od zawsze, tylko nie tak wyraźny. Odkąd wokół niej pojawiło się więcej osób, dużo lepiej sypiała, częściej się śmiała, przestała myśleć o wydarzeniach w Sydney. Parła do przodu, jak nigdy wcześniej, obładowana obowiązkami i obecnością nowych bliskich, na co dzień nie miała czasu, by roztrząsać minione miesiące pełne przerażenia i paranoi.

Dziś również to nie metalowa puszka, do której chciała wsiąść, napawała ją przerażeniem. Czuła, że ulokowała w niej jedynie swój nowy lęk, przelewając go na coś materialnego.

Sophie zwyczajnie bała się samotności; że jeśli zostanie sama na dłużej, wszystkie demony powrócą ze zdwojoną siłą i pchną ją w szpony niechcianych wspomnień. 


Statystyki dla freaków:

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top