R 14

Oficjalnie zawieszam Kopciuszka do końca czerwca :( 

Po prostu nie daje rady. 

_____________________________________

- Ciężki dzień? - zapytałem, nalewając sobie kawy. 

Louis westchnął głośno, zaciskając dłonie na kubku. 

- Był dobry, nawet bardzo - uśmiechnął się lekko.

Lekko polik był spuchnięty, a ślad koło oka powoli stawał się sinawy. Louis zauważył jak przyglądam się jego twarzy, zawstydzony spuściłem wzrok. Nie wiedziałem jak mu pomóc, tylko jedno rozwiązanie przyszło mi do głowy i nie, nie chodziło o całowanie. No może później. 

Przeprosiłem go na chwilę, wchodząc do kuchni. Dopiero tam zorientowałem się jak długo wstrzymywałem oddech. Chryste. Co mu się stało? 

Chwilę szperałem w zamrażalce, zanim udało mi się znaleźć mrożony groszek. Bo przecież nie dałbym mu steku! Już chciałem wracać, kiedy Sam złapała moje ramię. 

- Dasz sobie radę? Jest już późno i nie chciałabym, żebyś wracał sam. 

- Jest okej. O-on... L-Louis mnie potrzebuje? 

- Napisz mi jak będziesz w domu, dobrze Harry? - cmoknęła mnie w policzek. 

Ściągnęła swój fartuszek, odwieszając go na miejsce. 

Przejrzałem się w lustrze, krzywiąc się widząc swoje mokre włosy. 

Dlaczego Brendon mnie pocałował? To był największy homofob w mojej szkole! Zawsze traktował mnie jak śmiecia... Boże. Dotknąłem swojej dolnej wargi, nadal czując na nich jego usta. Nie były tak miękkie jak te Louisa. Wręcz przeciwnie, był suche. 

Potrząsnąłem głową, chcąc odgonić od siebie wizję Brendana. 

Przeczesałem włosy, ostatni raz patrząc w lustro. Nie przypominałem chłopaka, z którym Louis randkował kilka godzin wcześniej. 

"Żegnaj Harry, witaj Marcel" pomyślałem gorzko. 

Louis siedział w tej samej pozycji, w której go zostawiłem. Bez słowa podałem mu mrożonkę, którą z wdzięcznością przyjął. Z lekkim sykiem, przycisnął ją do opuchniętego miejsca, zanim mruknął z ulgą. 

- Nie zapytasz co mi się stało? - zapytał cicho, przykładając kubek do swoich ust. Upił łyk, zanim na mnie spojrzał. Jego ręce drżały, trzymając mrożonkę. 

- Nie - pokręciłem głową. - Chyba, że chcesz, żebym zapytał. 

- Wolałbym nie - odpowiedział. - Możemy porozmawiać o czymś innym? - poprosił, poprawiając swoją grzywkę. - To raczej drażliwy temat. 

- Jaki jest twój ulubiony kolor? - wypaliłem. 

Brawo Harry. Cóż za popis elokwencji! 

- Zielony - zaśmiał się cicho. - Jeszcze jakiś czas temu powiedziałbym, że pomarańczowy, ale teraz... Tak, zdecydowanie zielony. A twój?

- Niebieski - odpowiedziałem szybko. 

Och, serio Hazz? Jak oryginalnie! 

Louis zachichotał cicho, odwracając mrożonkę na zimniejszą stronę. 

- Co zamierzasz robić po liceum Marcel? 

- Chciałbym uciec - powiedziałem wolno. - Mieć trochę wolności. Zwiedzać? W sumie zawsze chciałem zostać podróżnikiem, albo piekarzem.

- Może podróżnikiem piekarzem? Jeździłbyś po świecie i uczył się regionalnych wypieków? - zaproponował. - Ja chciałbym nagrywać muzykę. Może mieć własną wytwórnie. 

- Czemu tego nie zrobisz? Widziałem jak w pierwszej klasie grałeś w musicalu. Pięknie śpiewasz. 

Louis zarumienił się delikatnie, zanim odchrząknął. 

- Ta... Dzięki Marcel. Ale mój ojciec ma inne plany co do mojej osoby. Chce, żebym spełniał marzenia. 

- Swoje czy jego? 

- Dobre pytanie - mruknął, upijając kawy. - Cóż - zaczął, rozglądając się po pustym barze. - Masz kogoś? 

Zachłysnąłem się napojem, wypluwając go trochę na blat. Moje oczy były wielkości talerzy, gdy wycierałem wargi rękawem swetra. 

- Nn-n-nie wwww-wiem - odpowiedziałem szczerze. - Z-znaczy s-się j-jest...

- Woo, spokojnie. Nie stresuj się - dotknął mojej dłoni. - Jest okej. 

- A-a t-ty? 

- Jest taka jedna tajemnicza bestia - uśmiechnął się szczerzę. - Wyobrażasz sobie, że nawet nie wiem jak ma na nazwisko? Kazał mi się znaleźć. Czuje się jak w filmie Disneya. Trochę taki Kopciuszek! Tylko, że tam były dwie złe siostry, macocha... 

No co ty nie powiesz Louis. 

- I główny bohater zakochuje się na balu, a ja zdecydowanie wpadłem na imprezie. 

- Lubisz Harrego? 

- Tak. Boże, jest cudny. Nogi jak stąd do nieba, piękny uśmiech. I opowiada najgorsze żarty świata, ale jakoś mnie śmieszą. Serio, nawet te beznadziejne z serii puk-puk. Chociaż... między nami - wskazał dłonią. - Wydaje mi się, że jego śmiech jest zaraźliwy, a jego kawały są rzeczywiście słabe. 

Patrzyłem na jego twarz, czując trzepotanie w brzuchu, gdy jego uśmiech się powiększył. 

- Znasz go? Nie przypominam sobie, żebym wspomniał jego imię - powiedział, marszcząc brwi. 

- Nawet nie wiesz jak bardzo - burknąłem, wycierając blat. 

- Mówił coś o mnie? 

- Lubi cię - odpowiedziałem ostrożnie, czując jak moja twarz oblewa się czerwienią. 

- Macie takie same dołeczki - nachylił się nad blatem, wciskając palec w mój polik. - Jesteście kuzynami?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, rozległ się dźwięk telefonu. Louis spojrzał na ekran, a jego twarz wykrzywiła się w smutku. Wolno podał mi groszek, szybko dopijając swoją kawę. 

- Chodź, podrzucę cię do domu - powiedział, zeskakując z krzesła. - No dalej Marcel - ponaglił mnie, starając się uśmiechnąć.

- Dam radę, mieszkam niedaleko - zapewniłem, nie chcąc sprawiać mu problemów. 

- Nie żartuj. Jest późno i przeze mnie musiałeś tu zostać. Będę czekać na zewnątrz - poklepał moje ramię, gdy mnie minął. 

Widziałem jak wyciągał papierosy z kieszeni niemoralnie, ciasnych jeansów. 

I co teraz? Jejujejujeju! 

Ale moment! On nie wie gdzie mieszka Hazz! Jest dobrze! Będzie dobrze! 

Ściągnąłem z siebie fartuszek, rzucając go na blat. Jakoś mało interesowało mnie zachowanie porządku, gdy czekał na mnie Louis! Wbiłem kod alarmu, zamykając za sobą drzwi.

Oddychaj Harry! 

- Zapraszam - uśmiechnął się, wskazując swój samochód. 

Niczym prawdziwy dżentelmen, otworzył mi drzwi i zamknął je, gdy niezdarnie zająłem swoje miejsce. Odpalił radio i gdy tylko usłyszałem " breakeven" zacząłem cicho nucić. 

- Znasz The Script? - zapytał Louis, ściszając delikatnie. 

- Uwielbiam ich! Byłem na ich koncercie w 2009! 

- Serio?! - krzyknął, gwałtownie hamując. - Ja też! Ósmego lutego!

- Manchester?! 

No nie mogłem uwierzyć! To przeznaczenie! 

- Nie wydajesz się typem, który jeździ na koncerty - powiedział, przeszukując swój samochodowy schowek. - Mam! 

Louis zaśmiał się pogodnie, wymieniając płyty w swoim radiu. Pierwszy album The Script. 

I nie obchodziło mnie, że stanęliśmy w jakimś polu. Wokół nas były tylko zboża i pojedyncze drzewa. Scena rodem z horroru, ale będąc z Louisem, wydawało mi się, że to sceneria z filmów romantycznych. 

Nie interesowało mnie to, że leżeliśmy w jego samochodzie, patrząc na niebo przez otwarty szyberdach. 

Miałem głęboko w poważaniu fakt, że ktoś mógł nas przyłapać na paleniu jointa, którego Louis wyczarował ze swojego portfela. 

The Script nucili w radio, sprawiając że moje oczy same się przymykały, gdy śpiewaliśmy cicho. 

- Mar? - zapytał po dłuższej chwili. - Jesteś szczęśliwy? 

- Taa - odpowiedziałem wolno, poprawiając swoje okulary. - Mam przyjaciół. 

- Jesteś szczęśliwy w domu? 

- Nie - odpowiedziałem szczerze. - A Ty?

Odwróciłem się, patrząc na jego profil. 

- Nie. Chciałbym uciec, chociażby teraz - przyznał. - Po prostu stąd odjechać i nie odwracać się za siebie. 

- Czemu tego nie zrobisz? 

- Mam tu mamę i Lots - westchnął. - I Zayn znalazłby mnie na drugi dzień. Pewnie by mnie wyniuchał - zaśmiał się. - Za dużo ludzi na mnie liczy. Muszę o nich dbać. 

Spojrzałem na niego.

- A kiedy zadbasz o siebie? - zapytałem, delikatnie dotykając opuchniętego policzka. 

- Nie teraz. 

- Żeby nie był za późno - powiedziałem cicho. 

Płyta już dawno przestała grać, a my siedzieliśmy w całkowitej ciszy. Nie, nie była krępująca, wręcz przeciwnie. Wydawało mi się, że na chwilę przysnąłem, bo gdy ponownie otworzyłem oczy, słońce pojawiło się na horyzoncie. 

- Piękny, prawda? - zapytałem, wpatrując się w żółtego olbrzyma. 

- Prawda - szepnął. 

Odwróciłem się w jego stronę, uśmiechając się delikatnie. I wtedy zorientowałem się, że Louis nie mówił o słońcu, a o mnie. 

___________________________________

:) 






Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top