I

Jedno było pewne i niezachwiane w moim życiu. Miałam dach nad głową. O wynagrodzeniu za swoje obowiązki mogłam pomarzyć tak jak i o ciepłym rogalu z rodzinnej piekarni. Moje życie było monotonne, nijakie, odziane w czerń i biel, a ja mieszałam się z popiołem. Od wielu lat granat moich włosów blaknął i teraz były tylko cieniem swojej dawnej barwy. Powstrzymuje łzy, gdy odciski na moich zniszczonych dłoniach znów pękają. Czym zasłużyłam na taki los? Czemu to ja dostałam posadę Kopciuszka?
Od rana do późnej nocy sprzątam i piekę, potem śpię kilka godzin i znów zaczyna się piekło. Gdyby tylko marzenia mogły się spełnić... Kto wie może nie tkwiłabym tutaj rozmawiając tylko z tymi szarymi myszkami? Może nawet książę zwróciłby na mnie uwagę? Chciałabym, aby tak się stało, lecz to najmniej możliwa z opcji. Rodzina wyda mnie za jakiegoś chłopa i pozbędzie się problemu z zawodzącej ich na każdym kroku córki.
Godziny mijały, a ja nadal na kolanach myłam podłogę starą wykrochmaloną ścierką. Czasem dziękowałam bogu za takie dni... Były tak spokojne, że mogłam myśleć o wszystkim. Do moich uszu dotarł dźwięk uderzających obcasów o płytki podłogowe, po chwili wiadro brudną i spienioną wodą wywróciło sie na ziemię. Rzuciłam sie w jego stronę jednak skończyło sie na tym, że wylądowałam w pomyjach.
- Och nasza niezdarna Marinette znów wylała brud na podłogę - uniosłam wzrok na jedną z moich przybranych sióstr - Chyba będziesz musiała to oprzątać.
- A dlaczego niby ja? - Zacisnęłam usta, aby nie wyzwać jej od najgorszych.
- Ponieważ ja w odróżnieniu od ciebie kopciuszku mam klasę.
- Ale za to brakuje ci serca Sabrino.
Sabrina była jedną z tych nieznośnych dziewcząt, które od dziecka były rozpieszczane. Z nieznajomych mi powodów przyjaźniła się z córką jednego z najwyższych doradców króla Gabriela. Miała nieznośnie rude włosy i zawsze nosiła te przeklęte bogate suknie od Chloe, sądziłam, ze chce mi zrobić na złość gdyż ja zawsze byłam odziana w łachmany.
- Znów się kłócicie dziewczęta? - Dobiegł nas głos ojca.
- Oczywiście, że nie ojcze - szepnęłam wycierając wodę.
- Sabrino nie powinnaś już wyjść? - Zapytał, a potem spojrzał na mnie - Marinette zabrakło mąki pójdziesz do młynarza po trzy kilogramy. Ani grama więcej rozumiesz?
- Ale ojcze! - Popatrzyłam na niego - Matka kazała mi jeszcze umyć podłogi...
- Zajmie sie tym ktoś inny lub ty po powrocie, a teraz rusz sie po te mąkę.
Wstałam z podłogi i po kilku krokach poczułam osty ból w kolanach, zdałam sobie sprawę, że od rana tylko klęczę. Po drodze do drzwi rozczesałam włosy i obmyłam twarz z brudu. Nikt nie chciał abym pokazywała się w "takim stanie" na ulicach Paryża. Moi rodzice byli bardzo dobrzy, przygarniali dzieci, których rodzice tak jak ojciec Sabriny byli zbyt zajęci sprawami kraju jednak o swojej jedynej prawdziwej córce dawno zapomnieli.
Minęła godzina nim wyszłam od młynarza odpędzając zaloty jego syna, Natchaniella który marzył o zostaniu wielkim artystą. Powoli kroczyłam po szosie nucąc jedną ze starych francuskich kołysanek, które niegdyś śpiewała mi do snu matka.
Stukot kół dyliżansu.
Starszy mężczyzna na jego drodze.
Bezmyślnie rzuciłam się w tamtą stronę i w ostatniej chwili wyciągnęłam mężczyznę spod kół wywracając go w błoto.
- Bardzo bardzo bardzo przepraszam Pana - zaczęłam szeptać, gdy ten o swojej lasce przy mojej pomocy stawał na nogi.
- Nie masz, za co przepraszać madame - odparł - uratowałaś mi zapewne życie.
- Nie zasługuje na nazywanie mnie madame jestem tylko dziewczynka na posyłki oraz do sprzątania...
- Nie żartuj dziecko - zaśmiał się sie - prawdziwą madame można poznać po jej zachowaniu i każda z kobiet powinna mieć tyle honoru, co ty. Myślisz, że która z tych dam skoczyłaby pod koła dyliżansu by uratować takiego starca jak ja? - Otworzyłam usta, ale przerwał mi skinieniem dłoni - Odpowiedź jest prosta. Ani jednak by się tym nie przejęła.
- Na pewno ktoś by sie przejął - przestąpiłam z nogi na nogę.
- Stąpam po tym świecie dłużej niż ty dziecko, więc wiem lepiej - zmierzył mnie wzrokiem - pewnie sie śpieszysz, więc nie będę Cię dłużej zagadywał.
Mężczyzna odszedł dalej drogą opierając sie na lasce, a ja widząc słońce, które powoli zaczynało opadać ku horyzontowi pobiegłam w stronę domu. Ratując tego pana straciłam połowę mąki jednak nie było juz czasu abym wracała się do młynu. Wpadłam na podwórko płosząc kury. Mała Manon popatrzyła na mnie zdziwiona. Zapewne jej matka była w odwiedzinach. Zwolniłam przed wejściem do piekarni i poprawiłam splątane włosy. Wślizgnęłam się do środka uchylając drzwi.
- Matko - skinęłam jej głową - Madame Chamack- dygnęłam.
- Masz mąkę Marinette? - Zapytała matka.
- Owszem jednak po drodze rat...
- Co po drodze?
- Uratowałam pewnego starszego mężczyznę spod kół dyliżansu, lecz wysypała mi sie połowa mąki.
Myślałam, że dostanę pochwałę za bohaterski czyn, lecz matka zerwała sie od stołu wyrwała mi mąkę i rzuciła na blat. Następnie cała czerwona ze złości złapała mnie za ucho, które wpierw wykręciła i zaciągnęła na strych. Pozwoliłam sobie ronić ciche łzy, lecz nie pisnęłam z bólu. Wrzucono mnie jak starą szmatę do ciemnego pomieszczenia, które nazywałam pokojem i zamknięto na klucz. Ładne podziękowanie za to, co zrobiłam. Znalazłam świecę i zapałki. Strych rozświetliło słabe światło płomyka, które pozwoliło odnaleźć mi okno ciasno zasłonięte ciemną zasłoną, gdy tylko ją odsunęłam pomieszczenie zalało ciepłe światło. Rozejrzałam się sie po małym pokoju, a mój wzrok zatrzymał się na czarnym pudełeczku. Nigdy go nie wdziałam jednak nic już nie mogło się stać okropnego. Jeśli to kolejny głupi żart najwyżej będę smutna. Otworzyłam wieczko i zaniemówiłam. W środku leżały czerwone diamentowe kolczyki. Były tak piękne, że od razu po nie sięgnęłam jednak wtedy w górę wystrzeliła różowa bańka. Odskoczyłam do tyłu, gdy wyłoniła sie z niej mała różowa istotka w czarne kropki. Uśmiechnęła się sie do mnie słodko.
- Czym ty jesteś? - Spytałam przerażona.
- Jestem kwami. Nie nie jestem szczurem - dodała od razu - nazywam sie Tikki.
- Czym jest Kwami? - Miałam ochotę czymś w nią rzucić jednak nie miałam nic pod ręką.
Wielka opowieść małej Tikki trwała około godziny. Po drodze zdążyłam zamknąć ja w wazonie i rozbić kilka starych filiżanek. To małe coś usiłowało mi wmówić, ze jestem wybrańcem, ale jak miałam nim być, jeśli od dziecka sprzątałam dom?
- Czyli mam super moce, a raczej wtedy, kiedy założę te kolczyki tak? - Tikki skinęła głową.
- A teraz musisz sie z kimś spotkać na wierzy Noter Dame przy dzwonach... Powinniście się poznać zanim dojdzie do konfrontacji ze złem, które z dnia na dzień rośnie na sile.
Pokiwałam głową i włożyłam kolczyki. Nie byłam pewna, co zrobię po przemianie jednak chciałam sie stąd wyrwać.
- Tikki kropkuj! - Proste słowa, a zdziałały tak wiele.
W pierwszej chwili byłam zamknięta na strychu w starej sukience, a w drugiej biegłam juz po dachach w stroju superbohaterki z dwoma biedronkowymi wachlarzami zamkniętymi w małych okręgach ze sznurkami*. Katedra wyrosła przede mną tak nagle, że z trudem udało mi się zorientować, że powinnam wskoczyć na dach. Tam zachwiałam sie na gzymsie jednak ktoś złapał mnie w tali. Chłopak o złotych włosach trzymał mnie nad przepaścią, a po chwili wciągnął na dach. Miał na sobie czarną koszulę gładko przylegająca do ciała ze stójką, spodnie także były czarne zresztą jak cały jego ubiór. Skórzane buty sięgały mu do połowy piszczeli, na dłoniach miał czarne rękawice z pazurami. Jego twarz zasłaniała maska ukazująca kocie oczy w kolorze szmaragdu. Na głowie natomiast miał kaptur z kocimi uszami i krótka peleryną sięgającą do łopatek. Choć wiatr szarpał materiałem ten nie spadał mu z głowy, do tego dodajmy ogon muskany przez wiatr. Do pasa przypięto mu miecz, a raczej szermierczą szable. Wyglądał jak czarny muszkieter.
- Kim jesteś niewiasto, ze tak wpadasz w moje ramiona? - Zapytał z kocim uśmiechem.
- Nazywam sie LadyBug o ile mnie pamięć nie myli - odparłam i wywijając sie z jego uścisku weszłam na dach.
- Och My lady ja nazywam sie Chat Noir - ukłonił się w pas, a ja zachichotałam. - Rozumiem, ze to z tobą mam chronić tego pięknego miasta tak?
- Owszem - szepnęłam wpatrując się sie w zachodzące słońce.

~Z Dzienników Księcia Adriena~
Uratować człowieka i otrzymać za to magiczny pierścień. Wspaniały dzień i jeszcze Ona. Dziewczyna, która wpadła mi w ramiona o włosach jak noc i fiołkowych oczach pełnych smutku. Miała na twarzy kropkowaną maskę o czerwonej barwie. Przypominała mi biedronkę...Włosy przewiązane czerwonymi wstążkami w dwa kucyki, czerwona koszula oraz czarne rękawiczki do łokci. Talie przewiązała czarną wstęgą, która powiewała niczym ogon. Spodnie także były w kropki, a buty jeździeckie kończyły sie przy kolanach. Gdy stała na skraju gzymsu wyglądała jak obraz słynnego malarza. Wyglądała jak dama. Jak królowa Paryskiego nieba.

*chodzi mi o coś jakby jo-jo z wachlarzem w środku

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top