Rozdział IV
Był sokołem. Wznosił się pośród chmur, na tle rozgwieżdżonego nocnego nieba. Wspaniałe uczucie - czuć wiatr pod skrzydłami. Pozwolić aby cię uniósł, aby delikatnie muskał ci twarz. Szybował jeszcze przez chwilę napawając się tym uczuciem, jakże nowym i pewnie ostatnim takim.
Poczuł, że musi się opuścić niżej, zobaczyć to co jest na dole. Wiedział, że nie on kontroluje sen, jeśli w ogóle snem można było to nazwać. Poddał się więc jego rytmowi, woli Morathi, bogini snów, przepowiedni i przyszłości. Złożył skrzydła czując niesamowitą swobodę i zanurkował. Gdy tylko opuścił poziom chmur, gwałtownie je z powrotem rozłożył i zaczął szybować.
Miasto. Z tego co pamiętał jakieś ludzkie. Obok góry. O cholera, to musi być ich stolica, Akwiron. Akwiron płonął. Cały. Leciał teraz nad zabudowaniami. Nie było chaty, która nie stałaby w płomieniach. Po ulicach chodzili nieumarli, było ich bardzo dużo. Ludzie panicznie uciekali, na trakty wylewały się skłębione masy istnień. Każdy jak najszybciej chciał uciec od zagrożenia. Ten kto się przewrócił nie mógł liczyć na współczucie i pomoc. Był tratowany przez przerażony tłum i najpewniej ginął.
Nie mógł im pomóc. Nie teraz, przecież to tylko sen, prawda?
Leciał dalej, pchany przez wiatr. Znalazł się nad ruinami jakiegoś budynku leżącego niedaleko Akwironu. W środku znajdował się jakiś młody mężczyzna klęczący nad martwym ciałem. Dookoła niego, na posadzce znajdował się okrąg jarzący się bladoniebieskim światłem.
"A zatem to musi być sprawca tej tragedii" - myśl wtargnęła do jego głowy.
Nie mogąc powstrzymać reakcji, wiedziony jakąś niewidzialną siłą, skrzeknął i zanurkował na postać, wysuwając do przodu szpony. Przeciwnik zaalarmowany krzykiem nadnaturalnie szybko odwrócił się i narysował w powietrzu iskrzący od mocy znak ognia. Płonący pocisk poleciał w jego stronę. Nie zdążył uniknąć. Czuł jak jego ciało pali się żywym ogniem.
I zginął.
Obudził się we własnym łóżku zlany potem. Obok niego leżała Amariel, jego żona. Przez okno do sypialni wlewały się promienie dopiero co wzeszłego słońca. Wstał i przetarł dłońmi twarz już całkowicie się rozbudzając. Oparł dłonie na parapecie i spojrzał na miasto.
Potężne wieże Loruthiel rozszczepiały nieśmiałe promyki. Białe ściany były jak zwykle nieskazitelne, brukowane ulice puste, za wcześnie na tłumy. Na zewnątrz spokój i cisza.
Wewnątrz Yvennira szalała burza. Sam nie wiedział co ma myśleć o tym co zobaczył we śnie. Czy to tylko wytwór jego wyobraźni? Czy może rzeczywiście była to wizja. Te ostatnie zjawiały się niektórym, ale były błahe, nie mówiły o czymś tak ważnym. Zacisnął ręce na parapecie aż pobielały mu palce. Z pewnością nie może tego zignorować. Ale nie może także udać się na audiencję do króla w tej sprawie, dopóki nie upewni się, że ma rację.
Odwrócił się od okna i szybkim, acz cichym, żeby nie obudzić żony, krokiem ruszył do kuchni. Szybko pochłonął dwie kanapki, a po błyskawicznym i skromnym śniadaniu włożył płaszcz i wyszedł na zewnątrz, ostrożnie zamykając drzwi.
Zawsze gdy tu przechodził nie mógł się nadziwić jak elfy mogły postawić coś tak pięknego jak miasto Loruthiel. Było ono położone na skraju lasu, w miejscu gdzie zabudowania wchodziły w gęstwinę, budynki idealnie dopasowywały się do ukształtowania i stawały się jednością z drzewami i pagórkami. Yvennir szedł zaś po części leżącej na równinie. I tutaj nietrudno było dostrzec piękno bijące od każdej uliczki, każdego, choćby najmniejszego domku. Niektórzy powiadają, że Loruthiel zostało wybudowane przez samych bogów. Yvennir myślał, że mogą mieć rację.
Idąc wsłuchał się w szmer rzeki płynącej obok drogi. Przymknął oczy, próbował uspokoić myśli dźwiękami natury. Znaleźć swój spokój. Skręcił z głównej ulicy do parku. Przez chwilę przystanął na moście. Oprócz rzeki usłyszał też ptaki, ćwierkające swoją powitalną melodię. Odetchnął. Oczyścił umysł i z nową pewnością ruszył w dalszą drogę.
Doszedł na skraj miasta. Wzgórze bogów. Tak nazywali to miejsce. Całkiem słusznie zresztą. Chodź prawdziwe miejsce z taką nazwą było daleko na północ stąd. Ale elfy z Loruthiel chciały mieć własne Wzgórze bogów. Niestety nie działało tak dobrze jak oryginał, gdzie każda twoja modlitwa zostaje wysłuchana, ale i tu, jeśli sprawa nie jest zbyt błaha, można usłyszeć boski głos.
Przeszedł przez kamienny łuk z wyrytymi runami ochronnymi. Zabezpieczenie przed intruzami. Powoli stawiał kroki, czując respekt i podziw przed tym miejscem. Wyraźnie było czuć czyjąś obecność. Jakby bogowie rzeczywiście obserwowali co robi. ''To głupie" - upomniał się w myślach.
Wszedł na sam szczyt. Dookoła placu sporych rozmiarów stało dziesięć świątyń, każda odpowiadająca innemu bogowi z Panteonu Życia. Każdy z budynków wyglądał inaczej, na pierwszy rzut oka można było się domyślić ku czyjej czci został wzniesiony.
Na środku zaś, między wszystkimi świątyniami znajdowało się palenisko, na którym płonął Wieczny Ogień. Symbol bogów. Obowiązkiem kapłanów było stałe czuwanie nad nim, bo jeśli zgaśnie, to zbliża się koniec Ery bogów, ludzi, elfów. Koniec całego świata. Drwa nigdy nie są tam dorzucane; od tysiącleci ognisko pali się w zawieszonej na trójnogu wielkiej stalowej misie.
Po szybkim rozejrzeniu Yvennir ruszył w stronę kapłana przesiadującego na jednej z ław rozstawionych dookoła Wiecznego Ognia. Nie siadając skinął mu głową:
- Bądź pozdrowiony, bracie - rzekł.
- A niech nad tobą Alethar ma pieczę - odpowiedział mu kapłan, dokańczając tradycyjne przywitanie z przedstawicielami jego fachu. - Czego szukasz na Wzgórzu bogów?
- Mam nadzieję, że znajdę mądrość i radę od Morathy.
Gestem kapłan zaprosił go by szedł za nim i podążył w stronę świątyni Alethara, króla bogów. Tu obaj przyklęknęli wznosząc oczy ku niebu:
- Bądź pochwalony wielki Aletharze - powiedzieli, a potem wstali i dopiero wtedy, po ukazaniu wyższości Pana nieba nad innymi bogami, ruszyli w stronę przybytku Morathi.
Weszli do wnętrza. Czarne arrasy we wzory przedstawiające boginię wisiały na ścianach zasłaniając okna przez co we wnętrzu panował półmrok wzmagając aurę tajemniczości. Yvennir powoli przeszedł do ołtarza. Stała na nim srebrna misa wypełniona wodą. Elf uklęknął i skierował swe myśli do bogini:
"O potężna Morathi, podpowiedz mi. Jeśli to ma być prawda to ukaż mi wizję jeszcze raz. Daj mi to zobaczyć. Błagam daj jakiś znak."
I czekał. Nie wiedział ile tak klęczał, ile błagał, ale trwał, nie pozwalał aby coś go wytrąciło z równowagi, z wypracowanego wewnętrznego spokoju. Wreszcie poczuł jakieś mrowienie. Otworzył oczy i spojrzał w misę. Na powierzchni wody pojawił się obraz. To było to. To ta wizja. Obserwował ją ponownie z zapartym tchem. Gdy się skończyła powoli wstał. Musiał coś z tym zrobić.
Wyszedł ze świątyni. Pożegnał się z kapłanem skinięciem głowy i spojrzał na słońce. Spędził tu koło godziny. Zszedł ze wzgórza. Na ulicy było już mnóstwo elfów. Każdy dokądś się spieszył. Nie wiedzą, że koniec może nadejść. A i on im nie powie. I tak mu nie uwierzą. Musi o tym poinformować króla. On zdecyduje co należy zrobić.
Skrzywił się na samą myśl. Nowy król był dosyć specyficznym elfem. Miał nadzieję, że nie przeszkodzi mu to w podjęciu racjonalnej decyzji. Westchnął. Szczerze w to wątpi. Ale trzeba spróbować.
Stanął przed wejściem do pałacu. Drogę zagrodziło mu dwóch strażników, jednak zaraz ustąpili mu drogi, gdy zobaczyli kto idzie. Yvennir był jednym z trzynastu elfów wchodzących w skład Wielkiej Rady, która to, choć władzą ustępowała królowi, miała duży wpływ na podejmowane przez niego decyzje.
Ruszył jasno oświetlonym przez promienie słońca korytarzem. Nie lubił tego miejsca. Było takie... sztywne. Jak zawsze gdy tędy przechodził przyglądał się portretom wcześniejszych władców. Kiedy dotarł do wizerunku poprzedniego króla zatrzymał się na chwilę i lekko skinął głową. Bardzo go szanował. Troszczył się o poddanych, był mądry i zawsze starał się robić wszystko dla dobra królestwa.
Szkoda, że zginął w tak tragiczny sposób. Westchnął ciężko i udał się w stronę sali tronowej. Aby wejść do samej sali musiał najpierw udać się do jego skryby w pokoiku obok, aby ten najpierw zapowiedział jego przybycie, ba, aby w sprawdzić czy w ogóle może wejść.
Nikt nie czekał w kolejce na audiencję, więc Yvennir podszedł od razu do biurka:
- Dzień dobry - usłyszał znajomy głos.
Skinął skrybie głową na powitanie.
- Potrzebuję pilnego spotkania z królem, Grimorasie - powiedział. - Ważna sprawa niecierpiąca zwłoki.
Tamten nic nie odpowiedział tylko wyjął jakąś zapisaną księgę i zaczął wodzić piórem po tekście głęboko się zamyślając.
- Tak, myślę, że uda mi się ciebie wepchnąć - rzekł po chwili. - Jego Wysokość spotyka się teraz z jakimś zamożnym kupcem. Jak ten wyjdzie to ty możesz wejść. Będziesz miał dziesięć minut. Przykro mi, że tylko tyle, ale następny termin masz dopiero za trzy dni.
- Dziękuję bardzo - Yvennir wycofał się z pomieszczenia.
Usiadł na ławie ustawionej naprzeciw drzwi do sali tronowej i czekał. Zastanawiał się co powiedzieć królowi, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Będzie musiał improwizować. Usłyszał jakiś dźwięk. Podniósł głowę i zobaczył elfa wychodzącego z pomieszczenia. Yvennir wstał i sam ruszył do drzwi. Zatrzymał się przed podwojami z ręką na klamce jednego ze skrzydeł. Westchnął i otworzył.
Sala była równie piękna, a może nawet i piękniejsza niż reszta pałacu. Wykonana z białego marmuru ozdobionego złotymi zawijasami sprawiała naprawdę niesamowite wrażenie. Srebrny dywan prowadził do podwyższenia na końcu pomieszczenia, na którym to stał tron. Ten również zachwycał przepychem. Rzeźbiony w smoczym drewnie, na siedzisku obity skórą, prawie cały ozdobiony był rubinami i szafirami, jednymi z najcenniejszych kamieni szlachetnych elfów.
A na tronie siedział sam król. Eathundiel wyglądał jak prawdziwy władca, brązowe włosy opadały na ramiona, spokojne oczy sprawiały wrażenie, że jest pewny siebie, zdecydowany. Ale to tylko złudzenie.
Zaś obok niego stał doradca. Cholera, nie jest dobrze. Dzisiaj miał zmianę Todiner, wyjątkowo paskudny typ, w dodatku nie lubiący Yvennira. Wiedział, że tamten zrobi wszystko aby mu się nie udało.
Uklęknął na srebrnym dywanie pochylając głowę. To będzie ciężka rozmowa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top