~15: Siła tęczy i jednorożców~

Powrót do pracy nie był wcale entuzjastycznym przeżyciem, mimo jego niechęci do bezczynności. Może gdyby nie było śniegu, lodu na drogach i temperatury obrazującej jego minusową chęć do wstania z łóżka, byłoby lepiej. Na samą myśl o wyjściu na zewnątrz miał ochotę zadzwonić do Nathaniela i powiedzieć, że jednak potrzebuje trochę więcej wolnego, żeby odpocząć. Przynajmniej do wiosny. To nie tak, że nienawidził swojej roboty i z chęcią by ją zmienił, gdyby tylko nadarzyła się okazja. Nie było niczego, co uwielbiał bardziej niż swój samochód, na który ciężko sobie zapracował i zbierał cierpliwie pieniądze. Zwykle jeździł swoim autem, wykonując pracę. Wyjątkiem było wożenie ważniejszych osób, z Szefem na czele tej listy. W takim wypadku Nathaniel użyczał mu jeden ze swoich wypasionych samochodów, bardziej niezniszczalnych. Gdy dostawał nowe cacko, był w stanie opuścić na jakiś czas swoje ukochane auto.

Największym problemem w jego sytuacji była jakże piękna pogoda za oknem, wciąż sypiący śnieg i fakt, że musiał opuścić Larissę. Gdzieś z tyłu głowy pojawiała się myśl, że nie powinien zostawiać jej całkiem samej. Rodziła się obawa, że znów coś się wydarzy. Pocieszał się jedynie zapewnieniem Szefa, że Rissa będzie obserwowana z ukrycia i chroniona. Gdyby miał świadomość, że dziewczyna zostanie sama i nawet nikt nie będzie jej pilnował, nigdy w życiu nie wyszedłby z mieszkania bez niej na cały dzień. Zbyt bardzo obawiał się o siostrę i zdecydowanie wolałby wziąć ją nawet ze sobą do pracy, byleby nie została całkiem sama.

Ile kosztowało go samo wstanie z łóżka... Na szczęście, dał radę to zrobić. Ostatnio już zaczynało mu brakować zajęcia i przecież nawet cieszył się z możliwości szybkiego powrotu do pracy, ale gdy już do tego doszło, nie było tak kolorowo. Skupiając się na czymkolwiek innym, robiąc cokolwiek, mógł wyciszyć swoje natrętne myśli i chociaż na chwilę zapomnieć o problemach, dlatego całkowita bezczynność go zabijała i po prostu nie potrafił zbyt długo odpoczywać. On musiał być w ruchu, robić coś. Nie zmieniało to jednak faktu, że ciężko mu było wstać z łóżka.

Podczas powolnej konsumpcji płatków z mlekiem, które były jego śniadaniem, towarzyszyły mu pewne uporczywe myśli. Wciąż zastanawiał się ile tak naprawdę wie Vasillas, jak daleko zaszedł ze swoim śledztwem i dlaczego wybrał akurat jego do terroryzowania. Do diabła, ich grupa liczyła sporą ilość osób, część z nich nawet jemu nie była zbytnio znana. Może i miał dość bliskie relacje z Nathanielem, ale wciąż przecież nie wiedział wszystkiego o nim i jego działalności. Fakt, był czasem nazywany jego prawą ręką, choć w rzeczywistości ten zaszczyt piastowała Harper. To ona była jego zastępcą, a Moore jedynie należał do jednych z bardziej zaufanych osób, nic więcej. On nawet nie uczestniczył we wszystkich akcjach, jego głównym zadaniem było dostarczanie kogoś lub czegoś w odpowiednie miejsce i ochrona przewożonej osoby czy rzeczy. Nie był typem żołnierza, który uczestniczy w ich akcjach i stoi w pierwszym szeregu podczas starć. Prawda była taka, że on nie był nawet za bardzo znany w półświatku, a przynajmniej o wiele mniej niż sama Harper czy Kapturek. Kojarzyli go głównie jako 'goryla', który prawie zawsze jest przy Nathanielu. Zwykle nawet nie znano jego tożsamości, jedynie kojarzono z twarzy, chociaż w większości nawet nie widzieli jego oczu, bo często miał założone okulary z czarnymi szkłami i dodatkowo używał soczewek, żeby ukryć swoją heterochromię.

Pytanie brzmiało: jak Vasillas do niego dotarł? Po prostu obrał sobie za cel osobę, która zwykle figurowała na zdjęciach z mediów obok Blacka? To miało jakiś sens. Przynajmniej w pewnym stopniu. Jaką mógł mieć pewności, że Will cokolwiek wie na interesujący go temat? A może wcale nie był niczego pewny, tylko celował na ślepo? Albo to podstęp, żeby ich zmylić. Może mieli jakiś bardziej skomplikowany plan, który wcielali w życie powoli, a Moore jedynie był półśrodkiem, tylko przystankiem do prawdziwego celu? Prawie na pewno ten pies próbował zniszczyć Nathaniela, wykorzystując jego do tego, ale dlaczego właśnie Willa? Nie dawało mu to spokoju. Przecież mógł znaleźć sobie kogoś innego, kto był bliżej z Blackiem i wtedy prawdopodobnie miałby łatwiejszą drogę. Co on mu da? Niewiele. Nawet jeśli jakoś udałoby mu się go zmusić do mówienia, on nie posiadał cennych informacji. Nie wymieni przecież wszystkich zamieszanych w to ludzi, kryjówek ani nawet żadnych planów. Jeśli naprawdę Vasillas chciał tylko tego, wybrał zdecydowanie niewłaściwą osobę.

Niechętnie wyszedł z mieszkania. Wciąż bał się o siostrę, ale nie miał większego wyboru. Musiał iść, a to wiązało się z zostawieniem jej pod opieką kogoś, kto będzie odpowiadał za chronienie jej z ukrycia. Ufał Szefowi na tyle, żeby wierzyć w jego zapewnienie. Wiedział, że Larissa za dwie godziny była umówiona z przyjaciółkami z teatru na wspólny wypad. Miały zaplanowany babski dzień. Od razu współczuł osobie, która miała ją śledzić. Wiedział na czym będzie polegało jej spotkanie z przyjaciółkami i jeśli jakiś facet będzie musiał za nią chodzić, umrze z nudów. Nie zdziwiłby się, gdyby owa osoba rzuciła tę robotę po godzinie. Naprawdę, można już było robić zakłady ile wytrzyma.

Na liście jego dzisiejszych zajęć jako pierwsze znajdowało się pojechanie na posesję Nathaniela, żeby zabrać go stamtąd i odwieść pod same drzwi firmy, żeby następnie wejść z nim do budynku i po prostu czuwać w pobliżu, aby nikt nie zagroził jego bezpieczeństwu. Jeśli Black chciałby pojechać gdzieś w inne miejsce w jakiejś sprawie, on był do jego dyspozycji. Na koniec jego zadaniem było odwiezienie go pod samiuteńkie drzwi jego własnego domu, a potem mógł wrócić do siebie.

~🔥~

– Jakieś postępy w sprawie? – zapytał Black, żeby przerwać ciszę.

Moore spojrzał w lusterko wsteczne, żeby móc zobaczyć Szefa siedzącego na tylnym siedzeniu z otwartym laptopem na kolanach. Wyjątkowo miał założone okulary, chociaż tak naprawdę nie miał żadnej wady wzroku. Czasem zdarzało mu się je zakładać, bo wtedy wyglądał nieco poważniej i ponoć dawały mu one jakieś punkty do atrakcyjności.

Przed chwilą wyjechali z włości Nathaniela i kierowali się teraz w stronę firmy. Odkąd Szef wsiadł do samochodu zamienili ze sobą zaledwie kilka słów, ale nie poruszali kwestii misji Willa, przynajmniej do teraz...

– Chodzi mi o Vasillasa – dookreślił Black, żeby nie było żadnych wątpliwości co do tego. – Dowiedziałeś się czegoś nowego? Może masz z nim jakiś kontakt albo jakieś pozytywne relacje?

– Postaram się jakoś do niego dostać, ale nic nie obiecuję – odpowiedział całkiem szczerze. – To dziwny typ.

– Rozumiem. – Kiwnął głową i zaczął stukać coś na klawiaturze laptopa. Milczał, ale po chwili znów podjął: – Nie oczekuję, że zyskasz jego zaufanie albo będziesz udawał jego najlepszego przyjaciela czy coś takiego. Masz po prostu na niego uważać i dyskretnie próbować się do niego zbliżyć. Jeśli nie dasz rady... są inne sposoby.

– Może on właśnie tylko na to czeka?

Black oderwał się na moment od pisania, podniósł głowę i w zamyśleniu spojrzał się za okno na zaszronione drzewa zdobiące ten niezbyt przyjazny świat. Niby tak pięknie to wyglądało, ale te oblodzone gałęzie były zimne i same walczyły o przetrwanie tych mrozów, śniegu. Na tym świecie każdy tak naprawdę był zmuszony walczyć o kolejny oddech, ale każdy musi robić to na innej płaszczyźnie, w innych warunkach i w odmienny sposób.

– Być może – odpowiedział w końcu, czując na sobie wzrok kierowcy. – Niczego nie możemy być pewni. Niby wiadomo, że nie ma miejsca żadna akcja przeciwko grupie przestępczej prowadzona przez oddział Vasillasa, ale on może działać z innymi jednostkami. Na razie nic takiego nie wykryliśmy, więc pozostaje też możliwość, że działa sam.

– Oby działał sam – wypowiedział te słowa jak modlitwę.

Black tylko kiwnął głową, nie mając nawet pewności czy Moore to zauważył, a potem wrócił do pisania. Zgadzał się z tym, że o wiele lepiej byłoby, gdyby Vasillas rzeczywiście był samotnym wilkiem igrającym z czymś, do czego nie powinien się zbliżać. Wtedy łatwiej byłoby się go pozbyć, nie robiąc sobie problemów.

~🔥~

Piątek, 04.12.2020r.

Właśnie wyszedł z kawiarni, gdzie miał kupić ciasto dla Larissy. Niestety nie znalazł takiego, jakie chciała, więc opuścił budynek z pustymi rękami. Dziś pracował jedynie do południa i teraz już miał czas tylko dla siebie. Jego siostra była na próbie teatralnej i miała wrócić za ponad godzinę. Gdy ją odwoził poprosiła go o ciasto czekoladowe z bitą śmietaną i owocami, więc w drodze powrotnej zaszedł do kawiarni w pobliżu jej mieszkania.

Nie spodziewał się, że pierwszą rzeczą, która zwróci jego uwagę po wyjściu stamtąd, będzie pewna osoba, za którą właśnie szedł typ wyglądający na stereotypowego zbira. Taki rasowy sebix ubrany w dres, o dziwo widocznie nie było mu nawet zimno, mimo rozsuniętej kurtki i braku czapki, a nawet szalika. Ta plaga chyba przetrwa wszystko, ale może kiedyś dobór naturalny się zlituje i postawi barierę, dzięki której nie narodzi się już żaden przedstawiciel tego gatunku.

Obserwował uważnie jak tamci dwaj idą przez pobliski park, a w dłoni trzymał swój telefon z wybranym chwilę wcześniej numerem Nathaniela. Chciał spytać o coś w kwestii pracy, ale teraz już zapomniał o tym i skupił się na patrzeniu.

– Słucham? – usłyszał głos Szefa z komórki.

Wciąż obserwując sytuację, przyłożył telefon do ucha. Bardzo interesująca była sytuacja, której właśnie miał zaszczyt być świadkiem.

– Miałem mówić o czymś innym – powiedział szybko – ale Vasillas chyba właśnie ma problemy.

– Co?!

– Nasz piesek się zaraz doigra – dodał właściwie szczęśliwy. Jego usta wykrzywiły się w diabelskim uśmieszku. Z chęcią popatrzy jak Vasillas dostaje po mordzie, a on będzie tu stał i prawdopodobnie nagrywał.

– Will, do diabła, idź mu pomóż! Cokolwiek się tam dzieje!

– Ale... – zaczął z niezadowoleniem. Wolałby popatrzeć jak ten glina obrywa od dresiarza niż iść i go ratować. – No dobra... — jęknął niechętnie, przewracając przy tym oczami. Może i Black miał trochę racji, bo gdyby tylko stał i patrzył na to, Vasillas mógłby stwierdzić, że to ich sprawka, szczególnie gdyby go dostrzegł. Wciąż jednak irytowało go, że to akurat on musiał się tu teraz zjawić i jego zadaniem było mu pomóc...

Rozłączył się, a biegnąc na miejsce, schował telefon do kieszeni kurtki. Wszedł na mostek łączący dwa brzegi rzeczki, żeby znaleźć się w parku. Starał się stąpać na tyle ostrożnie, żeby nie zaliczyć randki z twardą glebą. Wtedy to na pewno byłby jedynym w swoim rodzaju wybawieniem i miałby swoje wejście smoka. Dresiarz od razu byłby znokautowany przez śmiech...

Dotarł na miejsce, gdy tamci dwaj szarpali się. Dodatkowo dresiarz wykrzykiwał jakieś groźby w stronę Vasillasa. Chrzanił coś o tym jaka to policja jest bezsensowna i nic nie robi (tu trzeba mu było przyznać trochę racji), ale on ujmował to w zgoła innych słowach, używając zacnych wiązanek uplecionych z przeróżnych przekleństw. Pytanie tylko skąd wiedział, że randomowo spotkany w parku typ jest z policji? Znał go?

Moore wkroczył do akcji i to właśnie w tym momencie nastało widowiskowe wejście, bo rzucił się na niego od boku i odepchnął go, zanim Vasillas zdołał zrozumieć co tak naprawdę się dzieje i kto mu przychodzi na ratunek. Od razu zdał sobie sprawę, że niezbyt dobrym pomysłem było napierać na niego lewym ramieniem, ale tym razem najpierw działał, a potem zamierzał się przejmować konsekwencjami. Dresiarz na chwilę stracił równowagę, a potem spojrzał na Willa z nienawiścią chyba jeszcze większą niż ta, którą darzył Vasillasa. Nim którykolwiek z nich zdołał zareagować, typ zamachnął się i Moore nie uniknął spotkania swojej twarzy z jego pieścią. Byłby z pewnością bardziej ostrożny, gdyby nie wiercący w nim dziurę wzrok Charlesa. Glina miał zamiar w tym momencie przywalić tamtemu i już nawet szykował się do tego. Miał szansę, bo tamten był skupiony bardziej na Willu, który wycierał dłonią krwawiącą wargę, ale Moore uprzedził ich obu, gdy na jego dłoni niespodziewanie pojawił się kastet i chłopak wymierzył dresiarzowi prawego sierpowego, po którym tamtemu poleciała czerwona ciecz z nosa, a on sam znów się zachwiał i poleciał do tyłu. Wylądował na dupie, łapiąc się za krwawiący nos.

Moore spojrzał na Vasillasa, który obserwował go z lekkim niedowierzaniem. Ostatnie czego by się spodziewał to pojawienie się tu Willa i jakiekolwiek wsparcie z jego strony, a już szczególnie włączenie się do tej szarpaniny na środku parku. Raczej nie codziennie ratuje cię osoba, która wręcz emanuje niewyobrażalnie wielkimi pokładami nienawiści do ciebie. Mniej szokujące byłoby, gdyby chłopak pomógł tamtemu w ataku na niego.

– Nic ci nie jest? – zapytał, łapiąc go za prawe ramię, jakby Moore miał lada chwila stracić przytomność.

Tymczasem on tylko splunął na ziemię zaraz obok siedzącego (na razie) grzecznie dresiarza, otarł znów dłonią wargę, żeby ostatecznie przenieść wzrok na Vasillasa. Na chwilę zerknął też na palce policjanta zaciskające się na jego ramieniu.

– Jest dobrze – oznajmił oschle.

Charles wyjął swój telefon, aby zadzwonić na policję, zgłosić im incydent i wezwać ich tutaj w celu odstawienia na dołek pewnego delikwenta, który nastawał na zdrowie ich obu. Powiedzieli mu, że ktoś pojawi się tam najszybciej jak to możliwe.

– Musimy go popilnować – stwierdził, chowając telefon i patrząc na dresiarza z pogardą.

– Boisz się, że ucieknie? – zakpił Moore, odsuwając się nieco od niego, żeby uwolnić się z jego uścisku.

– Goniłbym go – powiedział bez zawahania. – Jedynie martwiłbym się, zostawiając ciebie samego tutaj.

Spojrzeli na siebie w tym samym momencie. Nawiązał się kontakt wzrokowy, który Will chciał jak najszybciej przerwać, ale wytrzymywał, nie chcąc wyjść na tchórza, który nie jest w stanie spojrzeć swojemu wrogowi prosto w oczy.

– Pedał – odezwał się niespodziewanie dresiarz, patrząc na nich z dołu. Swój wzrok skierował na Vasillasa, żeby było wiadomo o kim mówił. Pod nim utworzyła się już niewielka plama śniegu barwionego szkarłatem. Nawet nie próbował powstrzymywać krwawienia. – Niby pies, a nie może sobie poradzić sam... Ciota.

Moore zaśmiał się tylko, zwracając na siebie ich uwagę, a potem pochylił się nad ich więźniem, uśmiechając się przy tym najbardzo złowieszczo jak tylko potrafił. Widział strach w oczach dresiarza, który wciąż próbował udawać kozaka i patrzył na niego wyzywająco. Cuchnęło od niego alkoholem.

– Lepiej uważaj – powiedział Will, zawieszając na nim wzrok – bo jeszcze się zarazisz i zaczniesz żyć w świecie tęczy i kutasów, a tego chyba byś nie chciał, prawda?

– Will, zostaw go – poprosił Vasillas, ale on nawet na niego nie spojrzał, wciąż zbyt skupiony na gnębieniu sebixa – bo on jest w stanie w to uwierzyć.

– Ojej, biedny mały dresiarz – mówił, udając współczucie. – Już nie jesteś taki silny? Siła tęczy i jednorożców cię pokonała?

Tamten odwarknął mu coś, co chyba było przekleństwem, ale wymamrotał to na tyle niezrozumiale, że żaden z nich tego nie usłyszał.

Nie żeby Vasillasowi w jakiś sposób przeszkadzało zachowanie Willa, ale jednak trochę się obawiał, że tamten rzuci się w końcu na niego i coś mu zrobi. Właściwie to poznawał kolejną stronę Moore'a, której do tej pory nie widywał. William – rycerz tęczy.

Policja zjawiła się na miejscu po kilku minutach od zgłoszenia. Wyjątkowo szybko jak na głupie psy, które wolą przywalać się do kogoś za złe parkowanie niż jechać na prawdziwą interwencję. Jeśli wzywał ich zwykły obywatel, nie raczyli ruszyć swoich tłustych od ciągłego siedzenia dup, ale na wezwanie kogoś od nich albo jakiejś wpływowej osoby, zjawiali się najszybciej jak to możliwe. To była jedna, wielka jak odległość od Ziemi do Psiej Gwiazdy, która z tego podołu wydawała się być tylko niewielkim punktem, ironia, że z jego podejściem do życia i minusową chęcią do tego, żeby mieć coś wspólnego z policją, właśnie pewien glina wciąż pojawiał się na jego drodze. Z chęcią wysłałby go do innej galaktyki albo najlepiej do Czarnej Dziury...

Spisali wszystko. Vasillas z nimi porozmawiał, podczas gdy Will truchtał nerwowo zaraz obok nich. Czuł się w tym 'doborowym towarzystwie' tak bardzo niekomfortowo, że miał ochotę jak najszybciej zniknąć i najlepiej samemu zmienić galaktykę. Na szczęście, nie zwracali na niego zbytnio uwagi, za bardzo zajęci swoją rozmową i ploteczkami. Dresiarz w tym czasie z tym swoim krzywym ryjem, otartym już z krwi, siedział w radiowozie z rękoma zakutymi w kajdanki. Jeden z policjantów go tam odprowadził i został, żeby go pilnować. Teoria Willa była taka, że typ poszedł do samochodu, żeby nie musieć stać na mrozie. Sam też z chęcią by stąd poszedł... No właśnie. Dlaczego jeszcze tego nie zrobił?

Zdawszy sobie z tego wszystkiego sprawę, spojrzał na wciąż zaabsorbowanych jakże interesującą rozmową gliniarzy. Zaczął się od nich oddalać, idąc normalnym dla siebie tempem. I tak nawet nie zauważą, że gdzieś zniknął. Nie jest im nawet do niczego potrzebny, więc mógł w spokoju odejść i udać się w pewne miejsce w celu załatwienia swoich spraw.

Wychodząc już z parku drogą, którą tutaj przyszedł, napisał do Nathaniela wiadomość, informując go, że wszystko jest już we względnym porządku, Vasillasowi nic nie jest, a zaatakował go zwykła pijana szumowina. W odpowiedzi dostał pytanie o to czy jemu się nic nie stało. Odpisał, że wszystko jest w porządku i jutro opowie o całym zajściu.

– Will! – usłyszał za sobą wołanie.

O nie. No i się zaczyna...

Vasillas skończył swoją porywającą rozmowę i zauważył jego nieobecność.

Początkowo miał ochotę go całkowicie zignorować i jak gdyby nigdy nic iść sobie dalej, ale coś go na szczęście podkusiło, żeby się odwrócić. Miał okazję po raz kolejny tego dnia obserwować poniżenie Vasillasa, który podczas swojego biegu poślizgnął się i na dupie przesunął się po lodzie pod same stopy Willa. Moore zakrył twarz dłonią, umierając wewnętrznie ze śmiechu. Starał się nie śmiać zbyt głośno, bo wiedział, że podczas śmiała brzmiał co najmniej jak hamujący pociąg.

– Bardzo śmieszne – oznajmił oburzony policjant wciąż siedząc przed nim.

Will okazał litość i wyciągnął prawą rękę w jego stronę, żeby pomóc tej ofermie podnieś się stamtąd. Nie czekał długo, zanim Charles chwycił za jego dłoń i dźwignął się z ziemi. Przez krótki moment po raz kolejny stanął w nieodpowiednim, ślizgim miejscu i jedna z jego stóp chciała już odjechać w inną stronę, ale Will przytrzymał go dość mocno i udało mu się postawić go na równe nogi.

Vasillas starając się unikać spojrzenia swojego towarzysza, zaczął otrzepywać się ze śniegu. Tymczasem Moore, będący w całkiem dobrym humorze, obserwował jego poczynania z nieukrywanym rozbawieniem.

– Warto było za mną biec? – zapytał, żeby mu dokuczyć.

Policjant podniósł w końcu na niego wzrok. Nie wyglądał jakby żałował swojej decyzji, mimo potłuczonego tyłka i zaczerwienionych od zimna dłoni.

— Chciałem ci tylko podziękować za pomoc – oznajmił.

– Jasne.

– I upewnić się, że nic ci się nie stało.

– Jak widzisz, jeszcze stoję i mam się dobrze.

– Oberwałeś – przypomniał, patrząc wprost na jego dolną wargę przyzdobioną raną i zaschniętą już krwią.

– To nic takiego – powiedział, odwracając głowę w bok, żeby policjant nie patrzył tak bezczelnie na jego usta.

– A ramię? Niedawno zostałeś postrzelony.

Westchnął, walcząc ze sobą, aby nie powiedzieć mu, żeby zajął się swoją własną, potłuczoną po upadku dupą i godnością, która upadła wtedy razem z nim.

– Nic mi nie jest – powiedział tylko.

Prawda była taka, że ramię zaczynało go boleć. Widocznie znieczulający poziom adrenaliny zaczął się już obniżać i dopiero teraz będzie mu dane odczuć prawdziwe skutki tego zdarzenia.

– Masz obtarte kostki u prawej dłoni – zauważył Vasillas.

Że co? Podniósł rękę i złożył palce w pieść, żeby zobaczyć, że rzeczywiście w miejscach gdzie jego palce łączyły się z resztą dłoni, znajdowały się niewielkie rany, trochę zerwanego naskórka. Do tej pory tego nie zauważył, więc jakim cudem ten pies to widział? Schował dłonie do kieszeni kurtki.

– Trzeba to obmyć – stwierdził Charles.

– Nie przejmuj się tak mną – powiedział, patrząc na niego, żeby wyglądać na bardziej stanowczego. – Lepiej zajmij się sobą.

– Wiesz, czuję się winny temu, co ci się stało – wyznał. – Temu kolesiowi chodziło o mnie, ty nie miałeś z tym nic wspólnego, a mimo to postanowiłeś mi pomóc.

Z własnej woli tego nie zrobił. Jedynie wykonywał rozkaz Nathaniela, ale nie zamierzał się do tego przyznawać.

– To była moja decyzja, więc nie twój problem. – Wzruszył ramionami.

– Ale wciąż...

– Vasillas, zamknij się – przerwał mu z irytacją w głosie, której nie był w stanie dłużej powstrzymywać. – Zrozumiałem co powiedziałeś, ale nie rozumiem dlaczego tak bardzo cię to interesuje. Pomogłem, podziękowałeś, więc skończmy temat.

– Wybacz.

Teraz czuł się jeszcze bardziej winny. Nie dość, że Moore oberwał za niego, to teraz on go dodatkowo zirytował. Czy mogło być gorzej? Prawdopodobnie tak, ale nie chciałby tego sprawdzać.

– Może w podzięce dasz się zaprosić na piwo albo kawę? – zapytał, troszeczkę ryzykując. Zdawał sobie sprawę, że to może tylko pogorszyć jego już i tak nieciekawą sytuację. Ale w końcu kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje.

– Być może – odparł mu oschle. – Ale tylko na gorącą czekoladę.

– Jutro? – dopytał po chwili milczenia. Najpierw musiał przetrawić fakt, że Will w ogóle się zgodził.

– O 19? – zapytał, a Vasillas kiwnął głową. Moore wskazał na kawiarnię, z której niedawno wyszedł. — Tam.

– Jasne.

~🔥~

No kto by się spodziewał takiego obrotu spraw...

Czy to ma prawo się udać? XD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top