Rozdział IV
Postanowiłem, że nie będę chwalił się Mikołajowi moją ostatnią wizytą w szkole, podobnie jak wieloma innymi rzeczami. Zauważyłem, że mam przed nim coraz więcej tajemnic; że nagle z mojego mentora i przewodnika awansował – bądź raczej został zdegradowany – do niewdzięcznej roli ojca, któremu lepiej i tak się z niczego nie zwierzać, bo jego skamieniały światopogląd i tak nie jest w stanie tego pomieścić.
Za każdym razem, gdy tylko pomyślałem o moim starym przyjacielu, ogarniała mnie irytacja tak silna, że gdyby dałoby się tylko zmienić ją w źródło prądu, mógłbym za jego pomocą zapalić wszystkie lampy w mieście. Denerwowało mnie wszystko – począwszy od chęci ciągłego ingerowania w moje tak zwane życie, poprzez narzucanie rzekomo właściwych opinii czy wyborów – na tym kretyńskim cylindrze skończywszy. Miałem serdecznie dość Mikołaja, więc najlepiej upływały mi dni, które spędzałem z dala od niego.
W tym czasie zdążyłem zwiedzić wszystkie cmentarne alejki – od tych wybrukowanych nową, równiutką kostką, po te zapomniane, niemalże całkiem zarośnięte wiosenną trawą. Oprócz Mikołaja musiałem unikać także tego szaleńca Karola, który ubzdurał sobie, że pozwolę mu „skorzystać" z mojej nowej „koleżanki".
Gdyby do moich myśli nie powracał co jakiś czas Karol, pewnie zupełnie zapomniałbym o Dianie. Wspomnienie jej hipnotyzujących, jasnobrązowych oczu powracało do mnie tylko wtedy, gdy gdzieś z daleka mignęła mi jego twarz.
W jeden z ostatnich marcowych dni pomyślałem o Dianie z zupełnie innej okazji. Przy pojedynczym grobie z czarnego kamienia ujrzałem dziewczynę z identycznymi, ciemnymi lokami. Nieznajoma miała także piękne oczy Diany, jej drobną, nieco trójkątną twarz, na której z bliższej odległości mogłem dostrzec sieć drobnych zadrapań.
Zmarszczyłem brwi. Wyjaśnienie było tylko jedno: ta dziewczyna po prostu była Dianą. Moją Dianą, moją szansą i pośredniczką. Moim zakazanym kołem ratunkowym.
Dziewczyna odwróciła się i jej spojrzenie skrzyżowało się z moim. Widziałem, że jej tok myślenia przebiega bardzo podobnie – wyraźnie nie mogła uwierzyć, że spotkała mnie w tak dziwnym miejscu. Nie mogłem się nawet poruszyć – stałem pośrodku alejki niczym kolejny z kamiennych posągów. Pozwoliłem, by Diana zadecydowała za nas oboje – jeśli odejdzie, będzie to kolejny powód, bym nie niepokoił jej nigdy więcej. Jeśli przemówi, to cóż – sama tego chciała.
Po kilkudziesięciu sekundach niezręcznej ciszy skończyło się wreszcie na tym, że oboje przemówiliśmy w tym samym momencie:
― Co ty tu właściwie robisz? – po czym zaśmialiśmy się idiotycznie, bo to pytanie było przecież niezmiernie głupie. Co można robić na cmentarzu? Diana musiała odwiedzić tu kogoś bliskiego i pewnie myślała, że ja przyszedłem tam w tym samym celu.
Ciekawe, jak głośno by krzyczała, gdyby wreszcie dowiedziała się, że ja tu właściwie mieszkam.
Chcąc uniknąć niewygodnych pytań, podszedłem do niej i zerknąłem na płytę nagrobną, spodziewając się zobaczyć imię jej dziadka bądź babci. Jednak po dokonaniu krótkich obliczeń doszedłem do wniosku, że Karolina Czajkowska nie mogła być jej babcią.
― Czy to twoja mama? – zapytałem głucho.
Diana zmarszczyła wściekle brwi, jakby miała zamiar nawrzeszczeć na mnie, podobnie jak wtedy, gdy zapytałem o zadrapania na jej policzku. Po kilku sekundach rozmyśliła się jednak i pokiwała tylko głową, wzdychając ze smutkiem.
― Chodźmy stąd, proszę – wyszeptała, spuszczając wzrok. Domyśliłem się, że nie chce, bym zobaczył, jak błyszczą jej oczy.
Była tak bezbronna i krucha, że miałem wrażenie, iż sama nie utrzyma się na nogach. Niewiele myśląc, podałem jej ramię – tylko taką namiastkę oparcia byłem jej w stanie zaoferować... W pierwszej chwili spojrzała na mnie, jakby nie do końca rozumiała, czego właściwie od niej oczekuję i co ma oznaczać mój drobny gest, lecz po kilku sekundach podała mi chłodną dłoń i podziękowała delikatnym uśmiechem.
― Jestem tu prawie codziennie od dnia wypadku.
To dziwne, że nigdy się nie spotkaliśmy... Nie mogłem sobie jednak wymarzyć lepszej chwili! Wtedy jeszcze nie docierało do mnie, że wyrządzałem Dianie tę samą krzywdę, co Mikołaj kiedyś wyrządził Klarze – ofiarowałem jej swoje towarzystwo i złudzenie, że niczego w zamian nie chcę. Ile czasu będę jeszcze w stanie udawać, że niczym nie różnię się od jej kolegów i nie zadaję się z nią tylko po to, by nawiązać kontakt z moją rodziną i zmarłą przyjaciółką?
Spojrzałem na nią kątem oka, tak by mnie na tym nie przyłapała. Przymknęła oczy, a jej długie rzęsy położyły się cieniem na okrągłych, lekko piegowatych policzkach. W tej chwili nie dostrzegałem jej zadziorności ani buntowniczej natury; widziałem tylko zagubioną półsierotę, która łaknęła czyjejś uwagi.
Doskonale trafiła, bo mój czas był właściwie jedyną rzeczą, jaką mogłem jej dać. Póki będzie oczekiwać ode mnie tylko tego, że jej wysłucham i dam na sobie wyładować frustrację, wszystko będzie w porządku. Problemy zaczną się, gdy zechce, bym przedstawił ją rodzicom, zabierał na randki i imprezy ze znajomymi, a co najgorsze – żebym ją pokochał.
Jeśli jednak moje krótkie życie nauczyło mnie czegokolwiek, to chyba faktu, że nie wystarczy być miłym, żeby zasłużyć sobie na czyjeś uczucie. Gdyby życie było tak proste jak w The Sims, gdzie wystarczy długa rozmowa i jeden pocałunek, by zakochać się raz na zawsze, byłbym teraz szczęśliwy i żywy u boku Karoliny.
Pozostawało mi mieć tylko nadzieję, że Diana nagle nie uzna, że jestem w jej typie – przynajmniej zanim nie zdecyduję się wyznać jej całej prawdy o sobie.
― Czy ty właściwie nie powinnaś być teraz w szkole? – zapytałem wreszcie, byle tylko przerwać to krępujące milczenie.
Diana zaśmiała się tylko krótko i spojrzała na mnie jak na wariata.
― Gadasz zupełnie jak mój ojciec. Przecież jest sobota.
― Ostatnio łatwo tracę rachubę czasu – broniłem się, posyłając przy tym niewinny uśmiech. – A on też ma problemy z rozróżnianiem dni tygodnia?
Diana pokiwała głową.
― Jest pisarzem. Pracuje, kiedy chce, a od śmierci mamy prawie nie wychodzi z gabinetu. Sobota to jedyny dzień, kiedy mam trochę spokoju, bo wtedy zawsze wychodzi na zakupy.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Doskonale wiedziałem, co to znaczy przegrywać z obowiązkami zawodowymi ojca. Mój nie potrzebował nawet żadnej rodzinnej tragedii, by całymi dniami nie wystawiać nosa ze swojej twierdzy...
Kwadrans przeszliśmy w milczeniu. Na szczęście na ulicach nie było zbyt wielu przechodniów, których mógłby zdziwić widok dziewczyny spacerującej z ręką ułożoną niczym na niewidzialnym temblaku. Znaleźliśmy się w schludnej dzielnicy domków jednorodzinnych, zaledwie kilka przecznic od domu, w którym dorastałem. Rozpoznałem nawet jeden dom z czerwoną dachówką z czasów, gdy jeszcze jako dzieciak namiętnie przemierzałem okolicę na moim pierwszym dwukołowym rowerze. Przez te lata dachówka jakby nieco zbladła – a może to moje dziecięce wspomnienia były intensywniejsze...? Niegdyś zielone ogrodzenie było teraz pomalowane na ciemnobrązowo, a w wielu miejscach zardzewiało.
Diana zatrzymała się dwa domy dalej.
― Tu właśnie mieszkam.
Ten dom także pamiętałem. Po ścianach z czerwonej cegły piął się bluszcz (kiedyś tylko na jednej, teraz na wszystkich, które były widoczne), a nad gankiem znajdował się spory balkon. Sześcioletniemu Wiktorowi wydawał się wręcz ogromny – pamiętam, że strasznie zapragnąłem mieć taki w pokoju i usilnie prosiłem mamę, by kupiła mi balkon na gwiazdkę (wtedy chyba naprawdę wierzyłem, że można po prostu wejść do sklepu i go kupić), ale ona zaśmiała się tylko i powiedziała, że zamiast balkonu Mikołaj ma już dla mnie siostrzyczkę lub brata.
― Nie do wiary – wyszeptałem, podchodząc do ogrodzenia.
― Co? Nie podoba ci się? – Diana zarumieniła się lekko. – Wiem, że wygląda trochę... inaczej. Zwłaszcza ogród – nigdy nieprzystrzyżony, no i te ohydne krasnale... Mój tata jest pisarzem, a mama była grafikiem, to aż dziwne, że tacy artyści nie mają za grosz gustu. To znaczy – tata nie ma – poprawiła się szybko.
― Pamiętam ten dom.
― Pamiętasz? – zapytała zdziwiona.
― Tak. Kiedyś mieszkałem w pobliżu – przyznałem. – To aż dziwne, że nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy!
― Mieszkałeś w tej okolicy? I co, pewnie zamieniłeś swoją wielką willę na jeszcze większą? – zapytała z przekąsem. – Pomyśleć, że taki bogacz jak ty mógłby mieć w szafie coś więcej niż tylko jeden garnitur – dodała, krytycznie patrząc na mój strój.
Poprawiłem mankiety marynarki i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, starając się obrócić wszystko w żart. Jak zareaguje Diana, gdy ujrzy mnie po raz kolejny...?
― Lubię się tak ubierać. Laski na to lecą.
Diana przewróciła oczami, szukając w kieszeni kluczy.
― Ja na szczęście nie. Tatuś mnie zawsze przestrzegał, bym nie pakowała się w żadne mezalianse. Chcesz wejść na chwilę?
Zastanowiłem się przez moment, jak ma się zapraszanie mnie do środka do niepakowania się w niby-mezalians ze mną, ale gdy w ciągu kilkunastu sekund nie wpadłem na żadną sensowną odpowiedź, rzuciłem tylko:
― Jasne. W sumie, czemu nie?
― Chcesz się czegoś napić? Ja robię sobie herbatę.
― Nie, dzięki – odparłem szybko. Obawiałem się, że będzie nalegać, ale na szczęście wzruszyła jedynie ramionami i skierowała się do kuchni.
W domu Diany na pewno nie było tak czysto jak u mnie. Nie żebym był jakimś wielkim fanem porządku, ale przyzwyczaiłem się, że moja mama zawsze dbała, by wszystko lśniło jak należy. Diany z kolei nawet nie obchodziło, że zostawia za sobą brudne ślady na podłodze. Ciekawe, czy w ogóle zauważy, że po mojej bytności w jej domu na pamiątkę nie pozostanie nawet pyłek?
Rozglądałem się nieśmiało po domu. Dziwne uczucie. Na ścianach wisiały zdjęcia i małe obrazki z podróży. Jedno ze zdjęć spodobało mi się wyjątkowo – rozpoznałem na nim szeroko uśmiechniętą Dianę, która z wyszczerzonymi wesoło zębami w ogóle nie przypominała naburmuszonej nastolatki, lekko łysiejącego faceta w okularach i bardzo ładną kobietę z kręconymi, brązowymi włosami i błyszczącymi oczyma.
― Nie jesteś pierwszym chłopakiem, który tak się gapi na moją mamę – mruknęła Diana, wychodząc z kuchni z kubkiem parującej herbaty w dłoni.
― Przepraszam, po prostu... Twoja mama była bardzo ładna. Jesteś do niej podobna, wiesz? – dodałem po chwili i to wcale nie dlatego, że chciałem być miły. Naprawdę tak uważałem.
Diana uśmiechnęła się lekko, po czym kiwnęła nieśmiało głową w stronę schodów na górę. Domyśliłem się, że to jeden z tych momentów, w których lepiej nic nie mówić, gdyż grozi to wybuchem płaczu.
― To mój pokój – powiedziała, otwierając drzwi do dość ciasnego, lekko zagraconego pomieszczenia.
Mahoniowe meble były stare, pewnie nawet jeszcze starsze od właścicielki tego pokoju. Jedynym nowym meblem było jasnobrązowe biurko, na którym stała fantazyjna czerwona lampka i dobrej klasy laptop. Regał przy ścianie był wypełniony mnóstwem książek i komiksów. Z przerażeniem ujrzałem, że naprzeciwko fotela znajduje się szafa z wielkim lustrem, w którym odbijała się tylko biała ściana za mną i duży filmowy plakat. Odsunąłem się szybko i opadłem na miejsce jak najdalej od lustra – na skraj łóżka.
― Dobrze się czujesz? – zapytała Diana, siadając na fotelu przy biurku.
― Pewnie, czuję się świetnie – odpowiedziałem natychmiast, jednak ona nadal patrzyła na mnie podejrzliwie.
Zaciągnąłem się mieszaniną zapachów. Pokój pachniał starymi meblami i kobiecymi perfumami, jednak na swój sposób całkiem mi się ten zapach podobał. Tak mnie to zaabsorbowało, że niemalże nie zwróciłem uwagi na tę krępującą ciszę, która nagle zapadła między nami.
― Chcesz o tym posłuchać? – powiedziała Diana tak szybko, że zabrzmiało to raczej jak: „Ceszotmposuchać?".
― O czym?
― O wypadku.
Pomyślałem, że może nawet to byłby dobry pomysł. Mógłbym wtedy przyznać się do tego, kim naprawdę jestem i oświecić dziewczynę co do nieograniczonych możliwości, jakie oferuje jej dar. Na pewno marzy o rozmowie ze swoją mamą... Może będzie nawet szczęśliwa, że jej to umożliwię?
― Wysłucham cię oczywiście, jeśli masz ochotę. Wiem, że to trudne i nie będę nalegał...
― Wiesz, co to poczucie straty po kimś bliskim?
― Wiem.
Widziałem to za każdym razem, gdy tylko dane mi było spojrzeć w oczy matki i siostry, czasem nawet dostrzegałem cień tęsknoty w oczach mojego ojca. Straciliśmy się nawzajem, a moje poczucie straty bywało momentami nawet bardziej dotkliwe niż ich. Oni pewnie już dawno stracili wiarę w to, że jestem obok, tymczasem ja ich widywałem, lecz nie mogłem nawiązać z nimi żadnego kontaktu. Czułem się jak więzień, który może oglądać swoich bliskich jedynie przez dźwiękoszczelne, pancerne szkło.
Diana nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Miała mnie za dziecko szczęścia, któremu wszystko podane jest na złotej tacy i sądziła pewnie, że takie nieszczęścia jak śmierć czy choroby nie imają się mojej rodziny.
― Czy kiedykolwiek czułeś się winny?
Zmrużyłem oczy. Mimowolnie stanął mi przed oczami obraz mojej siostry, kiedy wraz z Basią odwiedziłem ją w szkole. Miała problem z nawiązaniem kontaktu z innymi dzieciakami i nie mogła znaleźć przyjaciół, choć kiedyś była taką wesołą i uroczą dziewczynką. Moi rodzice prawie się przeze mnie rozwiedli. Mama już nie była tą samą ciepłą, wiecznie zadbaną kobietą, a ojca prawie doprowadziłem do zawału, gdy podczas ostatniej wizyty w jego gabinecie urządziłem niezły bałagan.
― Czuję się winny prawie cały czas – przyznałem wreszcie.
― Więc pewnie powinieneś mnie zrozumieć – mruknęła.
Nadstawiłem uszu. Ktoś ewidentnie wchodził po schodach! Czyżby jej ojciec? Jeśli zastanie mnie teraz w pokoju, wszystko się wyda, a na pewno nie chciałem, by stało się to w taki sposób... Gdyby Diana przedstawiła mu swojego niewidzialnego kolegę, pewnie przez jakiś czas musiałbym odwiedzać ją u czubków.
A ona zapewne i tak nie chciałaby mnie widzieć.
Kilka sekund później rozległo się skrobanie w drzwi. Gdyby to był jej ojciec, chyba by zapukał, prawda?
― Czekaj, to pewnie Maruder – powiedziała Diana i podeszła otworzyć drzwi, a ja automatycznie się skuliłem, bo wiedziałem, że zaraz rozlegnie się...
No właśnie, nieziemski warkot.
Maruder, który okazał się być małym, starym kundelkiem o czarnej sierści i białym pysku, biegał jak szalony po pokoju, warcząc i szczekając wniebogłosy. Nie byłem pewien, czy zwierzęta mnie widzą, wiedziałem jednak, że są wyczulone na moją obecność, za którą – delikatnie mówiąc – nigdy nie przepadały.
Pierwszy raz znalazłem się z psem w zamkniętym pomieszczeniu, zazwyczaj tylko mijałem je na ulicy tak szybko, by nawet nie zdążyły się na dobre rozszczekać. Koty reagowały odrobinę spokojniej, a na pewno o wiele ciszej – zazwyczaj tylko prychały bądź jeżyły sierść. Jedynymi stworzeniami, które mnie wyczuwały, ale zupełnie nie reagowały na moją obecność, były cmentarne wrony przyzwyczajone do sąsiedztwa z duchami.
― Maruder, uspokój się! – wrzasnęła Diana, co jeszcze bardziej rozwścieczyło psa. Pomyślałem sobie, że jeśli jeszcze bardziej się rozpędzi, zacznie biegać po ścianach, pokonując grawitację. Wreszcie udało jej się go złapać, lecz kundel nadal wykrzywiał łeb w moją stronę, szczerząc małe, ostre ząbki.
Uciszył się dopiero, gdy jego pani wyniosła go na dół i zamknęła w salonie.
― Zostanie tam jakiś czas za karę – wyjaśniła. Wiedziałem, że ten „jakiś czas" na pewno nie będzie krótszy niż moje odwiedziny. – Przepraszam, nigdy się tak nie zachowywał.
― Nie ma sprawy. Nic mi nie zrobił.
Diana usiadła na fotelu i zaczęła się kręcić. Sama zaoferowała, że opowie mi o wypadku, ale czułem, że choć miała wcześniej na to ochotę, teraz ta wizja przestała jej się nagle podobać. Miałem jej już powiedzieć, by dała sobie spokój z tą opowieścią, gdy zaczerpnęła głęboko powietrza i zaczęła mówić:
Właściwie wszystko zaczęło się od psa. Mama miała bzika na punkcie Marudera. Dostała go od taty na urodziny bardzo dawno temu. Zawsze chciała mieć psa, ale jej rodzice nigdy się nie zgadzali. Potem zamieszkała z tatą, byli zajęci remontem domu, a kiedy urodziłam się ja, nie było czasu ani miejsca na zwierzaki. Poczekali z tym, aż trochę odrosnę od ziemi. Pewnego dnia tata po prostu przyszedł z nim do domu, a przez cały ranek udawał, że zapomniał o tych urodzinach. Od tamtej pory mama szalała za Maruderem, choć w sumie to nawet nie jest takie ważne. Chciałam tylko, żebyś wiedział dlaczego.
Każdy w naszym domu go lubił, ale dla wszystkich było jasne (włącznie z Maruderem), że to pies mamy. Ona troszczyła się o niego najbardziej. Tamtego dnia bardzo spanikowała, bo pies się strasznie rozchorował. Kazała mi rzucić wszystko i jechać z nim do weterynarza.
― Dlaczego ja? Mam dużo lekcji. Niech tata pojedzie.
― Ojca gonią terminy w wydawnictwie, a po drugie widzę, że malujesz sobie teraz paznokcie.
― Właśnie dlatego nie mogę teraz jechać – odparłam, ostentacyjnie dmuchając na paznokcie prawej dłoni.
― Ubieraj się – odpowiedziała na to mama. – Za pięć minut masz być na dole.
Przewróciłam tylko oczami, ale wyciągnęłam z szafy spodnie i jakąś bluzkę. Czasem denerwowała mnie ta ciągła obsesja na punkcie zdrowia naszego i psa, ale taki już był urok mamy. Czasem wystarczył jedynie stan podgorączkowy, by zamknęła mnie w domu na kilka dni, więc były momenty, kiedy mi się to podobało. Moje koleżanki musiały biegać do szkoły, jeśli tylko były w stanie utrzymać się na nogach, ja za to mogłam tylko powiedzieć, że boli mnie brzuch i już dostawałam dzień wolnego.
No, ale wracając do rzeczy: w aucie musiałam usiąść obok psa. Nie uśmiechało mi się to, bo Maruder trząsł się, warczał i rzygał. Wiedziałam, że dziesięciominutowa jazda z nim w takim stanie będzie piekłem, bo zawsze szczekał i warczał w rytm silnika nawet, gdy był zdrowy.
― Nie siądę z nim z tyłu – powiedziałam stanowczo, podczas gdy matka pakowała do bagażnika wszystkie potrzebne rzeczy.
― Oczywiście, że siądziesz, w przeciwnym razie nie byłabyś mi w ogóle potrzebna – pamiętam, że bardzo zdenerwowała mnie ta uwaga. – Musisz go trzymać na kolanach.
Nienawidziłam, kiedy musiałam nagle rzucać wszystko z powodu jej widzimisię. Mogłabym sobie siedzieć spokojnie w domu i umilać sobie czas czytaniem aż do godziny szóstej, kiedy to miałam iść na zakupy z moją najlepszą przyjaciółką. Tymczasem będę musiała jechać z tym przebrzydłym kundlem na tylnym siedzeniu i popędzę do centrum handlowego pachnąca psimi wymiocinami.
― Nienawidzę cię – wycedziłam przez zęby, ale nawet nie wiem, czy mnie usłyszała. Fakt faktem, były to ostatnie słowa, jakie powiedziałam do niej kiedykolwiek.
Jazda była koszmarem; tak, jak się spodziewałam. Pies na przemian skamlał, warczał i rzygał. Nie miałam zamiaru trzymać go na kolanach, mimo że mama wielokrotnie kazała mi go wziąć. Trzęsło mnie z obrzydzenia – samej robiło mi się niedobrze nawet bez dotykania go. Maruder wpadł pod tylnie siedzenie i zaczął zawodzić. Widziałam, jak mama z wściekłością zerka we wsteczne lusterko.
― Co ty wyrabiasz?! Miałaś go trzymać, zaraz dojeżdżamy!
Chciałam go stamtąd wyciągnąć, przysięgam. Ale zrobiło mi się niedobrze i ciemno przed oczami. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, były przekleństwa mamy i to, jak sama odwróciła się, by wyciągnąć Marudera spod siedzenia. A potem... wiesz... BUM.
Przez chwilę siedzieliśmy w absolutnym milczeniu.
― Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam – przyznała się, oddychając głęboko. Zamknęła oczy. Mogłem się założyć, że pod powiekami przesuwały się jej obrazy, których wcale nie chciała oglądać, ale przed którymi nie było żadnej ucieczki.
Położyłem jej rękę na ramieniu.
― Czy gdybyś miała okazję, chciałabyś mamie powiedzieć coś jeszcze?
― Oczywiście, że tak.
― A gdybym powiedział ci, że to możliwe...?
Diana otworzyła szeroko oczy. W tym samym momencie na dole rozległ się szczęk klucza w zamku.
― To mój tata – szepnęła lekko zawiedziona, po czym wstała z fotela.
Zbiegła zwinnie po schodach, zostawiając mnie kompletnie spanikowanego na swoim łóżku. Co będzie, jeśli lada chwila wróci tu ze swoim ojcem i przedstawi mu pustą przestrzeń?
„Tato, to mój kolega, Wiktor"
„Gdzie?"
„Siedzi na łóżku, nie żartuj sobie!"
„Ale tu nikogo nie ma!"
„Tato, bez jaj!"
„Kochanie, dobrze się czujesz? Mam po kogoś zadzwonić?"
Nie mogłem dopuścić do tego, by taka rozmowa wydarzyła się naprawdę, więc wymknąłem się z pokoju. Na szczęście nie musiałem się jakoś specjalnie starać, by zrobić to bezszelestnie, ponieważ byłem bardzo cichy już z definicji. Chyba, że chciałem być głośno. W każdym razie martwiłem się jedynie o to, by nie wpaść po drodze na Dianę. Ulżyło mi, gdy usłyszałem przytłumione głosy z kuchni.
Zatrzymałem się przed drzwiami wyjściowymi, oglądając się nerwowo za siebie. Moje oczy natknęły się na ślady butów Diany – jedyne ślady na podłodze w holu. Poczułem ukłucie żalu, jak zawsze, gdy coś tak dobitnie uświadamiało mi, że jestem martwy. Cóż, ma to także swoje zalety – pomyślałem, nie kłopocząc się z otwieraniem skrzypiących drzwi. Zrobiłem krok do przodu i sekundę później przemykałem przez ogród, a potem ulicą w dół, w kierunku, z którego przybyłem.
Zatrzymałem się dopiero przy skrzyżowaniu i oparłem się o jedną z ulicznych latarni, przymykając na chwilę oczy. Wydawało mi się, że wszystko stracone. Ale przecież nie pierwszy raz miałem takie przeczucie... Miałem nadzieję, że i tym razem się myliłem.
― Wiktor – usłyszałem tuż za uchem, a chwilę później poczułem mocne szarpnięcie.
Diana obróciła mnie twarzą do siebie. Była wściekła. Czyżby mnie śledziła?! – zastanawiałem się w myślach. Czy mogła po drodze zobaczyć coś podejrzanego...?
― Dlaczego wyszedłeś?!
― Nie chciałem, żebyś miała przeze mnie problemy – powiedziałem powoli. – Może twój tata miałby coś przeciwko, widząc, że pod jego nieobecność zapraszasz do domu obcych.
Dziewczyna uniosła najpierw brwi, a potem wybuchnęła głośnym śmiechem.
― Mówisz poważnie?
― Jak najbardziej. Moja młodsza siostra nie może przyjmować gości, gdy nie ma nikogo w domu.
Właściwie to nawet nie było kłamstwo. Nastka rzadko zostawała sama w domu, a nawet jeśli, to nie mogła nikomu otworzyć drzwi. Uśmiechnąłem się jednak na myśl, że mój ojciec wpadnie na podobny zakaz, gdy tylko Anastazja trochę urośnie.
― Biedna dziewczyna. Czasem zastanawiam się, z jakiej urwałeś się choinki, wiesz? I tak sobie myślę, że to musiała być jakaś wyjątkowo staroświecka choinka.
Parsknąłem śmiechem. Ciekawe, co by w takim razie powiedziała o Mikołaju.
― Mogę cię odprowadzić do domu? – zapytała.
― A ciebie kto potem odprowadzi?
― Sama się odprowadzę – syknęła. – Podobnie jak wtedy, gdy umówiliśmy się dzień po naszym pierwszym spotkaniu, a ty się nie zjawiłeś.
Chwyciłem ją za ramię, widząc, że już zabiera się do odejścia.
― Przepraszam. Nie mogłem, a nie miałem jak cię zawiadomić.
― Nigdy nawet nie poprosiłeś mnie o numer telefonu – mruknęła z lekką nutką pretensji w głosie. Zacisnęła usta w wąską linię, ja jednak przypuszczałem, że wcale nie jest z tego powodu zła – po prostu chciała znać przyczynę mojego zachowania.
Uznałem, że stwierdzenie „Nie mam komórki" byłoby zbyt podejrzane, więc powiedziałem, że dostałem od rodziców miesięczny szlaban na komputer i telefon. Diana przełknęła powoli ślinę, jakby tym samym starała się przyjąć do wiadomości tę podejrzaną wymówkę.
― Aha – mruknęła tylko w odpowiedzi.
― Czekałem na ciebie w tym samym miejscu codziennie, tak jak obiecałem. Poza tym jednym dniem.
― Wiem. Przechodziłam tamtędy.
Zmroziło mnie ze strachu, że mogła być świadkiem czegoś niewytłumaczalnego, ale z jej twarzy nie wyczytałem żadnych wątpliwości.
― Dlaczego więc nie...
― Nie wiem. Nieważne.
Ruszyła przed siebie, a ja podążyłem za nią. Przygryzłem wargę, zastanawiając się, ile to jeszcze może potrwać. Ile zajmie jej dostrzeżenie, że jestem inny? Diana to bystra dziewczyna i do tego dość nieufna. Widziałem, że nie jest jedną z tych, które łykają tanie wymówki niczym pelikany świeże ryby. Nie wierzyła mi we wszystko, co mówiłem, ale nie domagała się wyjaśnień.
Lubiłem ludzi, którzy szanowali cudze sekrety, ale miałem dziwne przeczucie, że Diana nie będzie już mnie lubić, gdy dowie się, co przed nią ukrywam.
Niemalże codziennie była na cmentarzu, gdzie mogła natknąć się na kogoś, kto nie będzie tak subtelny jak ja. Podejrzewam, że żaden z duchów nie przypuszczał, że dziewczyna odwiedzająca grób swojej matki to medium, w przeciwnym razie Diana nie miałaby życia. Natychmiast ustawiłaby się do niej kolejka dusz z mnóstwem próśb i żądań.
― Pamiętasz, co powiedziałeś mi, zanim wyszedłeś?
Pokiwałem głową. To miał być taki piękny wstęp do wyjawienia mojej tajemnicy. Wraz z przybyciem jej ojca prysła jednak cała magia chwili oraz ochota, by mówić Dianie o czymkolwiek.
Zastanawiałem się, jak z tego wybrnąć, gdy dziewczyna zawołała głosem pełnym niedowierzania:
― Bez kitu! Czy ten facet ma na głowie cylinder?!
Wtedy właśnie stwierdziłem, że oto nadszedł mój koniec.
Kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, Mikołaj wydawał się być tak samo niezadowolony z tego spotkania jak ja. Pewnie naprawdę wierzył, że wziąłem sobie do serca jego rady i postanowiłem dać Dianie spokój. Na swoją obronę mogłem powiedzieć tylko tyle, że wcale nie szukałem z nią kontaktu.
― Co za spotkanie, Wiktorze – powiedział, zmierzając powoli w naszą stronę. – Przedstawisz mnie swojej przyjaciółce?
Diana patrzyła zaszokowana to na mnie, to na niego. Pewnie nawet nie zwróciła uwagi na fakt, że ten dziwacznie ubrany facet nie zaintrygował mijającego nas właśnie przechodnia.
― Diano, to jest... eee... mój dziadek – rzuciłem bez zastanowienia, na co Mikołaj zareagował spojrzeniem pełnym politowania.
― Żartowniś z ciebie. Czy naprawdę wyglądam aż tak staro? Jestem jego ojcem, do czego Wiktor przyznaje się dość niechętnie, jak widać – powiedział w stronę Diany. – A ten postarzający mnie strój... to na potrzeby spotkania koła historycznego.
― Rozumiem... Jest doprawdy... wiarygodny. Na pana widok pomyślałam sobie, że wygląda pan jak z innej epoki – Diana zarumieniła się, bo nie do końca zabrzmiało to jak komplement, lecz Mikołaj posłał jej w odpowiedzi szeroki uśmiech.
Byłem pewien, że mnie wyda, ale widocznie nie doceniałem mojego przyjaciela. Jednak gdy Diana zaczęła z zakłopotaniem miętosić w dłoniach swoją czapkę, posłał mi ukradkiem tak zdegustowane spojrzenie, że aż sam zapragnąłem do wszystkiego się przyznać. Milczał, ale nie robił tego dla mnie, lecz z troski o dziewczynę.
Przyjrzał się jej badawczo i jego spojrzenie spoczęło przez moment na zadrapaniach na jej twarzy, które choć lekko zbladły od naszego ostatniego spotkania, wciąż rzucały się w oczy.
― Czy ty... przeżyłaś ostatnio śmierć kliniczną?
Jęknąłem cicho, a Diana z wrażenia wypuściła z rąk czapkę. Jeśli do tej pory nie miała go za kompletnego świra, to tym jednym pytaniem zapewnił sobie u niej taką opinię.
― Właściwie... tak. Po wypadku straciłam dużo krwi – wyjaśniła, widząc moje pytające spojrzenie.
Mikołaj pokiwał tylko mądrze głową niczym lekarz, którego skomplikowana diagnoza właśnie się potwierdziła. Niesmak na jego twarzy przez chwilę ustąpił miejsca dzikiej satysfakcji. Czyżby to właśnie śmierć kliniczna sprawiła, że Diana zyskała swój niezwykły dar...?
― Okej... Tato – zacząłem ostrożnie – miło było cię spotkać, ale chyba się spieszysz, prawda? Koło historyczne, pamiętasz? Nie będą na ciebie czekać.
― Właśnie! – podchwyciła Diana. – Nie będę was zatrzymywać! Miło było pana poznać! Na razie, Wiktor, zgadamy się!
Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie i popędziła przed siebie. Tym razem nie przeszkadzało jej pewnie, że nie wziąłem od niej numeru telefonu ani nie ustaliłem daty kolejnego spotkania. Nie dziwiłem jej się, że po poznaniu mojego „ojca" nie chciała mnie już więcej widzieć.
Mikołaj natomiast wydawał się wielce zadowolony z takiego obrotu spraw. Odprowadzał dziewczynę wzrokiem, aż zniknęła za rogiem najbliższego budynku. Wtedy dopiero spojrzał na mnie, a w jego spojrzeniu nie było ani krztyny sympatii.
― Okłamałeś mnie – zauważył chłodno.
Czy on sobie żartuje?! Jak śmiał mieć pretensje do mnie, podczas gdy on unicestwił właśnie wszystkie moje marzenia! Miałem ochotę złapać go za fraki płaszcza i potrząsnąć tak mocno, by wreszcie doszedł do rozumu.
― Nie okłamałem cię, spotkałem ją dziś na cmentarzu i wybraliśmy się razem na spacer! – wrzasnąłem. – Mam dość tego, że traktujesz mnie jak małe dziecko!
― Więc zacznij zachowywać się odpowiedzialnie!
― Odpowiedzialnie?! – prychnąłem. – A czy ty myślałeś o odpowiedzialności, kiedy zdradzałeś swoją żonę?!
Mikołaj cofnął się o krok, jakby odepchnęła go siła moich słów. Wiedziałem, że przesadziłem. Mój przyjaciel patrzył na mnie z niedowierzaniem. Wolałbym, żeby się wściekł, żeby na mnie wrzeszczał i zasypywał kolejnymi argumentami na dowód mojej bezmyślności, lecz on stał tylko żałośnie niczym kamienny posąg bólu i rozpaczy.
― Nie powiedziałem ci tego po to, żebyś... Widzę, że zapamiętałeś z tej historii zupełnie nie to, co trzeba. Robisz tej biednej dziewczynie to samo, co ja niegdyś uczyniłem Klarze.
― Ale przecież spotkaliśmy się tylko dwa razy! To niemożliwe, by ona...
Mikołaj pokręcił jedynie głową ze smutnym uśmiechem.
― Wiktorze, ile ty potrzebowałeś spotkań z Karoliną, żeby się w niej zakochać?
Zmroziło mnie. Pamiętam dokładnie ten moment, kiedy pierwszego września, zaledwie półtora roku temu, zobaczyłem Karolinę po raz pierwszy na szkolnym dziedzińcu. Wtedy zwróciłem uwagę jedynie na jej długie, opalone nogi i jasne włosy. Spodobał mi się jej głos, gdy rozmawiała przez komórkę – nie taki szczebiotliwy i irytujący jak u innych dziewczyn. Kiedy ujrzałem ją w jednej sali zaledwie dwie ławki przede mną i uświadomiłem sobie, że będziemy w jednej klasie przez kolejne trzy lata, byłem już zakochany po uszy.
Mikołaj spojrzał na mnie z politowaniem.
― Minął niecały rok, a ty już zapomniałeś, jak to jest być żywym człowiekiem.
Musiałem niestety przyznać mu rację. Wydawało mi się, że pamiętam, jakimi prawami rządzi się świat żywych, do którego przecież tak bardzo chciałem należeć... Jednak wystarczyło kilka miesięcy, bym zupełnie wsiąkł w moje drugie tak zwane „życie". Basia byłaby pewnie dumna. Zawsze chciała, bym pogodził się wreszcie z tym, kim teraz jestem i przestał wzdychać do czegoś, czego nigdy nie odzyskam.
Mikołaj odwrócił się ode mnie. Miałem dziwne wrażenie, że nie tylko dosłownie, lecz także metaforycznie. Tym jednym głupim pytaniem zniszczyłem naszą przyjaźń – pomyślałem, patrząc jak odchodzi w stronę majaczącej w oddali cmentarnej bramy.
― Mikołaj – zawołałem rozpaczliwie, nie martwiąc się o to, że usłyszy mnie para zmierzająca w moją stronę. – Mikołaj!
Zakochani nas rozdzielili. Ściskali się za ręce, patrząc sobie z miłością w oczy. Ja z kolei poczułem zalewającą mnie fale nienawiści do całego świata – z nimi na czele. Nie zszedłem im z drogi, licząc na to, że mój gniew skala ich piękne uczucie. Jednak przechodząc przeze mnie, nie poczuli niczego, podobnie jak dziesiątki osób, które zrobiły to przed nimi. Zero. Jakbym w ogóle nie istniał.
Zakląłem soczyście, ale nawet na to nie zwrócili uwagi. Skręcili beztrosko w lewo, w kierunku romantycznej knajpki.
Jednak w pobliżu znajdował się ktoś, dla kogo byłem całkowicie realny – i nie był to Mikołaj. Diana stała z otwartymi ustami kilka kroków ode mnie. Wróciła zapewne po czapkę, która leżała wciąż tam, gdzie upuściła ją z wrażenia kilka minut wcześniej. Jej wargi zastygły przez moment w niemym krzyku, jednak po kilkunastu sekundach udało jej się wreszcie wydusić:
― Czym ty do cholery jesteś...?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top