Rozdział III
Oczywiście Diana nie była na tyle głupia, by czekać na mnie w umówionym miejscu jeszcze przez kilka godzin. Ja natomiast byłem na tyle głupi, by się spóźnić, a potem biec na złamanie karku (żarty się mnie trzymają!) z drugiego końca miasta.
Następnego dnia także jej tam nie zastałem, mimo że czekałem w umówionym miejscu aż do wieczora, krążąc w tę i z powrotem. Znałem już wszystkie wulgarne napisy na murach pobliskich kamienic, a psy przestały nawet na mnie reagować instynktownym warkotem i jeżeniem sierści.
Nie przyszła także ani dwa, ani trzy dni później. Zresztą, nie dziwiłem jej się. Na pewno moją nieobecność odczytała jako jasny sygnał: „Nie chcę cię więcej widzieć". Mogłem oczywiście próbować ją odnaleźć – znałem przecież jej imię i nazwisko, jednak stwierdziłem, że widocznie nie było mi dane skorzystać z jej daru. Mikołaj szczerzył do mnie zęby na każdym kroku, chwaląc za tę odważną i odpowiedzialną decyzję, ale ja wiedziałem doskonale, że jeśli spotkam ją raz jeszcze, na pewno nie pozwolę się wymknąć.
Od świąt minęły już trzy miesiące, lecz ja nadal nie odważyłem się odwiedzić rodzinnego domu. Mikołaj wielokrotnie oferował mi swoje towarzystwo, ale zbywałem go byle czym. Gdy wreszcie znudziło mi się wymyślanie kolejnych wymówek, które i tak nijak się miały do rzeczywistości, wybrałem się na przechadzkę do starej części cmentarza.
Jeśli jednak marzyłem wtedy o samotności, przyszło mi się po raz kolejny gorzko rozczarować. Poszukiwałem grobu Zofii Andrejewny, tajemniczej miłości mojego największego przyjaciela, gdy poczułem mocny uścisk na prawym ramieniu. Spojrzałem prosto w ponurą twarz na oko trzydziestoletniego mężczyzny. Dopiero po głębokiej bliźnie na policzku poznałem, że stoi przede mną Karol.
― Mikołaj mi mówił, że odnalazłeś medium – wyszeptał gorączkowo. – Błagam, pomóż mi!
Spojrzałem na niego kompletnie zdezorientowany.
― Mikołaj mówił mi, że nie chcesz przyjąć pomocy. Podobno wszyscy uważacie, że to niewłaściwe...
― Oczywiście, że to niewłaściwe – tu Karol zaśmiał się zimno, ukazując rząd pożółkłych, krzywych zębów. – Codziennie robimy coś niewłaściwego. Za jedną z tych niewłaściwych rzeczy, za jeden przejazd na czerwonym świetle, chciałbym przeprosić moją córkę...
Wyrwałem ramię z silnego uścisku Karola. Czyżby Mikołaj mnie okłamał? Wyglądało na to, że nie jestem jedynym, który swoje potrzeby stawia nad dobro niewinnych ludzi.
― Wygląda na to, że twój przyjaciel nie powiedział ci całej prawdy o sobie, Zofii i Klarze, prawda? – Karol uśmiechnął się podstępnie, a ja byłem pewien, że gdzieś już ten uśmiech widziałem.
Stefan. Dokładnie tak uśmiechał się mój największy wróg, gdy wywlekał na światło dzienne stare sekrety Mikołaja, tak abym stracił zaufanie do przyjaciela. Skojarzenie ze Stefanem sprawiło, że uleciało gdzieś całe moje współczucie wobec Karola, a niesienie mu pomocy stało się nagle ostatnią rzeczą, na jaką chciałbym się zdobyć.
― Dlatego przyszedłeś tu węszyć, prawda? Twój koleżka z tobą także nie był do końca szczery, przyznaj.
Spojrzałem na mężczyznę spode łba. Chociaż często zdarzało mi się w myślach wieszać psy na Mikołaju – choćby za to, że miał przede mną sekrety albo za to, jak mocno starał się poznać moje – nigdy nie powiedziałbym złego słowa za jego plecami. Byłem lojalny do bólu, tak jak za życia, więc wycedziłem przez zęby:
― To jest jego sprawa. Jeśli będzie chciał, podzieli się tym ze mną. Skoro tobie nie mówi wszystkiego, widocznie ma ku temu poważne powody.
― Chłopcze, to nie jest konkurs pod tytułem „Kto ma większe względy Mikołaja Dobrowolskiego". Cieszę się, że masz dobre układy z szefem tego podwórka, ale tu naprawdę nie o to chodzi – uśmiechnął się do mnie z politowaniem, a ja poczułem się jak przedszkolak. – Chodzi o to, że twój przyjaciel mnie oszukał.
― Oszukał...?
― Tak, obiecał nam wszystkim udostępnić Klarę, gdy tylko skończy swoje sprawy. Kobieta jednak pewnego dnia po prostu zniknęła i nie pojawiła się więcej, a Mikołaj odmówił sprowadzenia jej z powrotem. Wykorzystał ją tylko dla siebie!
Oczy Karola ciskały wściekłe iskry. Skrzywiłem się, słysząc, że mówi o człowieku jak o urządzeniu – kompasie, który miał naprowadzić go na drogę ku rozwiązaniu wszystkich problemów. Nie miałem wątpliwości, że żądał ode mnie „udostępnienia" Diany, po to, by mógł z niej „skorzystać". Wyobraziłem sobie biedną, przestraszoną dziewczynę, która nawet nie była świadoma swoich paranormalnych zdolności, zmuszaną przez obcych, przerażających ludzi do robienia rzeczy, na które nie miała wcale ochoty.
Uświadomiłem sobie nagle, że Mikołaj miał rację. Korzystanie z pomocy medium było złe, bo przecież nie skończyłoby się na jednej przysłudze dla mnie. Za mną ustawiłaby się kolejka sępów, gotowych zrobić wszystko, byle tylko osiągnąć swój cel. Czy mogliby zrobić Dianie krzywdę? – zastanawiałem się. W sumie, czemu nie, to przecież tylko „sprzęt", z którego „korzysta". Każdemu przecież zdarza się wyładować agresję na urządzeniu, które nagle przestaje działać...
― Nie mam z nią kontaktu.
― On też tak mówił – warknął Karol, mając na myśli Mikołaja. – Kazał ci tak powiedzieć? Naprawdę myślał, że to przejdzie po raz drugi?!
― Mówię prawdę – powiedziałem spokojnie, chociaż czułem, że lada chwila mogę wybuchnąć, co nie byłoby wskazane. Nadal słabo panowałem nad moimi wybuchami gniewu, więc nie chciałem spowodować pożaru, czy zdewastować cmentarnej alei siłą własnych, przesyconych złością myśli. – Nie będę z niej... „korzystał" – dodałem, ostatnie słowo wymawiając z wyraźnym obrzydzeniem.
Zdziwiło mnie to, że Karol najwyraźniej doskonale się bawił. Skrzyżował ręce na piersi i zaczął kołysać się w przód i tył, a jego ramiona drżały od słabo skrywanego chichotu. Wreszcie uśmiechnął się, a głęboka blizna na jego twarzy niemal całkowicie zniknęła w sieci zmarszczek. Przez moment wyglądał jak sympatyczny ojciec i nietrudno było mi wyobrazić go sobie jako ukochanego tatusia.
― Nie odpowiada ci moja terminologia? O to ci chodzi? Posiedzisz tutaj jeszcze dłużej, a po latach staniesz się tak sfrustrowany, że zauważysz, że mam rację. Ta dziewczyna niczym nie różni się od szaletu miejskiego, do którego chodzisz w konkretnym celu, a gdy nie odczuwasz takiej potrzeby, to omijasz szerokim łukiem.
Poczułem silne wibracje, wywołane potężną falą gniewu. Kontury zaczęły się rozmywać, a kolory wirować. Rozpoznawałem ten stan. Wiedziałem doskonale, że jeśli zaraz się nie uspokoję, pęknę niczym balon, a wściekłość wydostanie się ze mnie, siejąc spustoszenie wokół. Co się stanie? Podpalę kępę trawy pod moimi stopami? Złamię płytę nagrobną? A może sprawię, że ten pokrzywiony stary grab, na którym zaczęły już pojawiać się pierwsze pączki, runie prosto na cmentarną alejkę? Gdzieś z daleka, jakby spod powierzchni wody docierały do mnie strzępy rozmowy matki i dziecka. Musieli być gdzieś blisko...
Niewiele myśląc, wyładowałem moją złość w najprostszy możliwy sposób – rozpędziłem prawą pięść i przyłożyłem Karolowi prosto w jego obrzydliwie roześmianą twarz. Nie mogło go to zaboleć. Był duchem zbyt długo, by dać zwieść się iluzji bólu, ale cios, nawet jeśli nie zrobił mu krzywdy, był dla niego sporym upokorzeniem.
Mężczyzna zacisnął zęby, a jego małe, szare oczy błysnęły ostrzegawczo. Byłem pewien, że mi odda, ale zamiast tego powiedział zaskakująco spokojnym tonem:
― Nie obchodzi mnie, czy jesteś na tyle głupi, by zrezygnować z wykorzystania jej daru – zanotowałem w pamięci, że Karol mówi o „korzystaniu z daru", nie o „wykorzystywaniu dziewczyny". Mój cios jednak odniósł pożądany skutek. – Masz ją do mnie przyprowadzić i dziewczyna zostanie tu tak długo, jak będzie nam wszystkim potrzebna. Jeśli tego nie zrobisz, sam ją znajdę, a uwierz mi – tu Karol zbliżył się tak, że jego oczy zlały się w jedno małe, szare oko – tego byś nie chciał.
Odsunął się, po czym posłał mi kolejny, złośliwy uśmiech. Obrócił się na pięcie i odszedł. Kilkanaście metrów dalej otoczył go tłum postaci, wśród których rozpoznałem także Magdę. Dziewczyna zerknęła na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Domyśliłem się, że wszyscy potrzebowali pomocy Diany. Poczułem obrzydzenie na samą myśl, że mógłbym
wydać ją na pastwę tych chciwych, zdolnych do wszystkiego ludzi.
Czy jednak miałem prawo ich osądzać? Czy byłem od nich lepszy? Nie dalej jak kilka dni temu cieszyłem się przecież, że oto z nieba spadł mi ktoś, kto umożliwi mi nawiązanie kontaktu z rodziną, a być może nawet z Basią...
Rozmowa z Karolem uświadomiła mi jednak, że nie mam prawa prosić Diany o pomoc. Byłoby dla niej lepiej, by nigdy mnie już nie spotkała, bo wiem, że nie oparłbym się pokusie skorzystania z drobnej pomocy. Martwiło mnie tylko, że dziewczyna nie ma pojęcia o swoim darze (albo przekleństwie...). Co jeśli spotka na swojej drodze właśnie kogoś takiego jak Karol i od niego dowie się o istnieniu swoich zdolności...? To i tak będzie dla niej szok, ale założę się, że Karol ani jego kumple nie zadbaliby o delikatność.
Dwie rzeczy były dla mnie jasne. Po pierwsze: muszę znaleźć sposób, by skontaktować się z rodziną. Korzystanie z takich środków komunikowania się jak wyrzucanie zawartości szuflad, trzaskanie drzwiami czy tłuczenie talerzy kompletnie nie wchodziło w grę. Po drugie: odpadała także pomoc Diany. Musiałem radzić sobie sam, a wiedziałem doskonale, że nie mogę przeprowadzać prób na członkach mojej rodziny. Postanowiłem więc, że kontakty ze śmiertelnikami poćwiczę na kimś, kto nie jest dla mnie na tyle ważny, bym jakoś szczególnie przejmował się jego kondycją psychiczną.
Wiedziałem, gdzie mogę potrenować. Uśmiechnąłem się pod nosem i podążyłem do głównej bramy cmentarza. Stamtąd jeszcze jakiś kwadrans drogi dzielił mnie od mojej dawnej szkoły.
Rok temu podążałem dokładnie tą samą trasą – uświadomiłem sobie, dostrzegając w oddali wielką żelazną bramę. Każdy dzień powszedni wyglądał dla mnie identycznie. Droga do szkoły zajmowała mi tyle, co wypalenie dwóch albo trzech papierosów, więc zazwyczaj szedłem piechotą, rozmyślając po drodze o Karolinie.
Tym razem nie było inaczej – wałkowałem w pamięci wspomnienie naszego spotkania, kiedy to moja dawna miłość postanowiła zabawić się ze swoimi przyjaciółkami w urządzanie małego seansu spirytystycznego. Wtedy dowiedziałem się, że Karolina obwinia się (poniekąd całkiem słusznie) o moją śmierć, co sprawiło, że w ciągu kilku miesięcy, z pięknej, popularnej dziewczyny przeistoczyła się w zaniedbaną outsiderkę. Ciekaw byłem, jak jest teraz. Nie chciałem obarczać jej wyrzutami sumienia, więc może Karolina znów trzęsie całą szkołą? Nie zdziwiłbym się, gdyby serca wszystkich licealistów znowu należały do niej...
Przekroczyłem próg szkoły, nie mogąc sobie przypomnieć, czego tu właściwie szukałem. W czerwcu zeszłego roku z widzenia znałem praktycznie wszystkich, teraz jednak w tłum znajomych twarzy wmieszała się grupa pierwszoklasistów, a starzy znajomi z klas maturalnych pokonali zapewne już pierwszą sesję. Kiedy zaczynałem edukację w tej szkole, nigdy bym nawet nie przypuszczał, że wypadnę z gry jako pierwszy.
Odnalazłem moją klasę na pierwszym piętrze. Moi starzy kumple opierali się o parapet, zaśmiewając się z czegoś głośno, a dwie klasowe kujonki, których imiona przypomniałem sobie dopiero po dłuższej chwili, studiowały na spółkę jedną książkę od biologii. Z toalety na końcu korytarza wyszła Karolina w otoczeniu swoich przyjaciółek. Uśmiechnąłem się na widok jej znudzonej miny i wyniosłego spojrzenia – po wyrzutach sumienia nie został nawet ślad.
Stanąłem jej na drodze, pozwalając, by przeszła przeze mnie. Mijanie się z kimś było dla mnie zazwyczaj dość nieprzyjemnym doświadczeniem, jednak tym razem przymknąłem oczy i zaciągnąłem się delikatnym, słodkawym zapachem jej perfum. Ten zapach wypełnił mnie całego, a z chwilą, gdy jej ciepłe, pulsujące ciało zetknęło się ze mną, poczułem się tak rzeczywiście, jakbym razem z nimi wszystkimi czekał właśnie na dzwonek na lekcję. Miałem dziwne poczucie, że zrobiłem właśnie coś złego, wykorzystując Karolinę bez jej wiedzy, ale szybko pozbyłem się jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Ona przecież nigdy się o tym nie dowie, pod wpływem zetknięcia ze mną nie poraził jej zimny dreszczyk ani nie zjeżyły się włosy na karku. Nic, zupełnie nic – jakbym w ogóle nie istniał.
Wreszcie zabrzęczał dzwonek, sprawiając, że dwie kujonki poderwały się szybko i stanęły jako pierwsze przed drzwiami do sali biologicznej, zanim jeszcze na korytarzu pojawił się nauczyciel. Marcin i Kacper kłócili się o coś. Byłem pewien, że od dawna nie rozmawiali o mnie – byłem dla nich już dawno przebrzmiałym tematem, zaledwie bladym wspomnieniem dawnego kumpla, towarzysza pijackich zabaw. Moje imię być może czasem funkcjonowało w ich wisielczych żartach, ale nic poza tym. Zaszokowała mnie świadomość, że minął niecały rok, a ja tutaj już tak bardzo nie należę.
Wreszcie pojawił się nasz biolog – łysiejący i okrągły człowieczek w okularach grubych niczym denka od butelek. Pamiętam, że widząc go po raz pierwszy, ledwo się powtrzymałem od wybuchnięcia głośnym śmiechem, jednak wystarczyło kilka lekcji przeprowadzonych w ponurej, przerażającej atmosferze, by zapomnieć, co w tym facecie było właściwie takie zabawne. Człapała za nim tykowata dziewczyna z kucykiem. Domyśliłem się, że to praktykantka, zanim jeszcze biolog stanął przed tablicą i swoim tubalnym głosem oznajmił:
― To jest pani, która poprowadzi z wami kilka najbliższych zajęć. Bądźcie grzeczni, zaraz wrócę – rzucił na odchodnym, chociaż i dla niego, i dla nas było jasne, że nie wróci tu przed dzwonkiem na przerwę.
Praktykantka przełknęła głośno ślinę. Taak, ona też zdawała sobie z tego sprawę.
Zająłem moje dawne miejsce – środkowy rząd, dwie ławki za Karoliną. Na moment zapomniałem prawie, co mnie tu sprowadziło – miałem przecież nawiązywać próby kontaktu! Pozwoliłem sobie zapomnieć, że jestem martwy i mało brakowało, a zacząłbym kołysać się na krześle, jak za starych dobrych czasów, kiedy to krążyła jeszcze we mnie krew. Zachichotałem cicho, wyobrażając sobie, jak zareagowaliby wszyscy na widok tego – akurat TEGO – krzesła, które ni stąd ni zowąd zaczyna się bujać.
― Nazywam się Aneta Kochman i będę... ― zaczęła dziewczyna, gdy nagle otworzyły się drzwi.
W progu stanął Aleksander. Przez moment myślałem, że po prostu pomylił sale, jednak on wszedł do środka z zadowolonym uśmiechem (nie przepraszając za spóźnienie), po czym usiadł w mojej ławce.
Wybaczyłbym każdemu. Odwiedzając szkołę kilka miesięcy po mojej śmierci, byłem nawet zdziwiony, że nikt nie zajął tego świetnego miejsca, gdzie najlepiej się ściągało i gdzie na nudnych lekcjach można było bezkarnie czytać komiksy. Serio, to mógłby być każdy, ale nie on – nie facet, którego nienawidziłem od zawsze. Na początku dlatego, że to jego, nie mnie darzyła względami Karolina, ale im bardziej poznawałem tego zarozumiałego, złośliwego frajera, tym głębiej sięgały korzenie mojej nienawiści i tym mniej miały wspólnego z moją pierwszą i ostatnią miłością.
Przesunąłem się z obrzydzeniem na krawędź krzesła, tak aby nie dotykać torby, którą Aleksander przewiesił przez oparcie. Za każdym razem, kiedy miałem pecha zetknąć się z tym gościem, czułem się, jakbym wytarzał się w czymś oślizgłym i wyjątkowo śmierdzącym, więc wolałem zachować wszelkie środki ostrożności.
― Będziesz nas uczyć biologii? – zapytał śmiało Aleksander, podczas gdy ja zastanawiałem się, co on właściwie robi w mojej klasie. Chodził przecież do równoległej, razem z tym osiłkiem, Wielkim Markiem.
Dobrze, że tego nie dożyłem – pomyślałem pół żartem, pół serio. Mikołaj i Basia byliby pewnie zadowoleni, widząc, że szukam plusów w moim pożal się Boże położeniu.
― Tak – odparła dziewczyna, zbyt oszołomiona, by zaznaczyć, że nie kazała mówić do siebie po imieniu.
Okej, ja też bywałem pyskaty i czasem może zbyt nonszalancko traktowałem nasze szkolne autorytety, ale nigdy nie byłem aż tak bezczelny.
Aleksander zmierzył wzrokiem dziewczynę od stóp do głów. Niemalże widziałem trybiki poruszające się w jego głowie, które ostatecznie zaszufladkowały praktykantkę jako zupełnie niegodną uwagi. Zatrząsłem się z oburzenia, starając się zapomnieć, że sam jeszcze tak niedawno oceniałem dziewczyny według podobnych kryteriów.
― No, z tobą to bym się biologii raczej nie pouczył – stwierdził, a kilka osób zachichotało cicho. – Ale może znajdzie się jakaś chętna? Karolina...?
Praktykantka zarumieniła się tak mocno, że chyba krew z całego jej ciała przypłynęła do góry i skupiła się na twarzy. Karolina natomiast bez śladu zażenowania odwróciła się i rzuciła:
― Chyba w twoich snach.
Aleksander, chwycił krawędź ławki prawą dłonią i odchylił się mocno do tyłu. Ta poza była absurdalnie w moim stylu i zacząłem się zastanawiać, czy ktoś poza mną wychwycił jeszcze to podobieństwo. Nie, niemożliwe – pomyślałem. Byłem dla nich martwy już od prawie roku. Na pewno minęły miesiące, odkąd pomyśleli o mnie po raz ostatni.
Jednak tego dnia myśleli o mnie i to nawet bardzo intensywnie. Zastanawiałem się, czy to ich myśli przyciągnęły mnie, czy to może moja obecność sprawiła, że podświadomie znów stałem się dla nich tematem numer jeden.
― Od kiedy się stałaś taka porządna? Przecież wszyscy wiedzą, co z nim robiłaś...
― Koleś, o czym ty w ogóle mówisz?! – warknęła Karolina, a w sali zapadła idealna cisza. Miałem wrażenie, że Aleksander wypowiedział na głos to, o czym wszyscy myśleli już od dawna.
― Ty dobrze wiesz. Masz zamiar zgrywać wdówkę do końca życia? – Aleksander zaśmiał się głupkowato, ale nikt mu nie zawtórował. Reszta z zapartym tchem czekała na reakcję Karoliny.
Dziewczyna chwyciła pierwszą rzecz, jaką miała pod ręką (którą był niestety tylko piórnik) i cisnęła prosto w roześmianą twarz Aleksandra. Uchylił się w ostatniej chwili, więc piórnik uderzył z impetem w ścianę, po czym pacnął głośno o podłogę. Marcin podał Karolinie tę prowizoryczną broń i w klasie zapadł wreszcie niczym niezmącony spokój.
Praktykantka zaczęła nieco piskliwym i przerażonym głosem wyjaśniać, jak funkcjonuje ludzki układ nerwowy. Aleksander czuł się pokonany, więc nie odzywał się już do końca lekcji, pstrykając nerwowo długopisem. Reszta klasy sumiennie robiła notatki albo przynajmniej starała się sprawiać takie wrażenie.
Na myśl o najnowszych plotkach na mój temat (nie do uwierzenia, że wciąż o mnie gadają!) głupkowaty uśmiech wypływał mi na twarz. No tak, reakcja Karoliny na moją śmierć mogła wydać się dziwna, ale ja wiedziałem, że to, co oni wzięli za miłość i tęsknotę, tak naprawdę było tylko silnymi wyrzutami sumienia. Karolina nie mogła wyobrazić sobie życia ze świadomością, że to właśnie przez nią pociągnąłem za spust.
Stanąłem za jej plecami, przypominając sobie nagle, po co tu właściwie przyszedłem. Karolina miała na sobie jasnoróżowy sweter i obcisłe dżinsy. Nie wróciła już do swojego dawnego koloru włosów – kucyk w kolorze ciemnego blondu zwisał na jej prawym ramieniu, odsłaniając lewą stronę szyi.
Wyciągnąłem palce i dotknąłem miejsca, gdzie materiał bluzki stykał się ze skórą. Karolina zadrżała, ale nie przerwała przerysowywania z tablicy wykresu opisującego poszczególne części neuronu. Przesunąłem dłoń w górę, aż do linii jej włosów. Tym razem nie mogła sobie wmówić, że połaskotał ją materiał swetra.
Zamarła na moment, wlepiając spojrzenie przerażonych oczu w tablicę i na wszelki wypadek rozejrzała się wokół. Wszyscy mieli nosy utkwione w zeszytach. Przesunąłem dłoń w dół, ledwo muskając jej skórę. Starałem się, by mój delikatny dotyk odebrała jako wyraźny komunikat, że nie zrobię jej krzywdy. Przez pierwsze kilkanaście sekund siedziała wyprostowana jak struna, wstrzymując oddech i nie poruszając nawet palcem.
― Karolina, wszystko w porządku? Zbladłaś... ― wyszeptała jej przyjaciółka, kładąc jej prawą dłoń na ramieniu.
Nie przerwałem mojego rytuału nawet na chwilę. Wreszcie poczułem, że mięśnie Karoliny rozluźniają się, a gęsia skórka na szyi wreszcie znikła.
― Nic mi nie jest – odparła, uśmiechając się delikatnie. Wiedziała. Wiedziała, że byłem tuż obok.
A gdyby to z niej uczynić pośredniczkę między mną a moją rodziną? Gdybym zaczął JEJ przekazywać to, co powinni usłyszeć moi rodzice i siostra... Zgodziłaby się? Mógłbym jej powiedzieć, że jest mi przecież coś winna, ale czy wzbudzanie w niej poczucia winy po raz kolejny nie załamałoby jej tym razem? Nie, nie mogłem aż tyle ryzykować. Nigdy bym sobie nie darował, gdybym ponownie ujrzał ją w tym potwornym stanie – zastraszoną, zaniedbaną i smutną.
Odsunąłem się. Karolina przymknęła oczy i mógłbym przysiąc, że wyszeptała cicho: „Nie". Wiedziałem doskonale, że powinienem tak pogrywać cudzymi uczuciami, z czasem jednak zapomniałem, jak szybko przepływają emocje przez żywe, pulsujące ciało. Nigdy wcześniej się nie zastanawiałem, w jakim stopniu moim zachowaniem kierują hormony i serce. Wszystkie fizyczne aspekty odczuwania były mi teraz obce – od dwudziestego piątego czerwca czułem zupełnie inaczej. Wolniej, ale intensywniej. Potrzeba było więcej niż kiedyś, by mnie zdenerwować, ale kiedy już wpadłem we wściekłość, ledwo mogłem nad nią zapanować.
Ciekawe, że pomyślałem akurat o palącej mnie czasem wściekłości, gdy odwróciłem się i spojrzałem na Aleksandra rozpartego na moim dawnym miejscu. Że też w ogóle miał czelność mówić o mnie, siedząc na tym miejscu! Czy on w ogóle wiedział, że w tej ławce spędziłem cały rok? I po raz kolejny pytam: co on właściwie robi w mojej klasie?!
Taka okazja mogła się już więcej nie przydarzyć. Spojrzałem w tę zarozumiałą, zimną twarz z głęboko osadzonymi jasnoniebieskimi oczami, które przez większość czasu błyszczały groźnie. Te oczy mówiły mi, że Aleksandrowi dawno nikt nie udzielił porządnej lekcji.
A kto ma lepszy motyw i możliwości niż ja?
Zacząłem całkiem niewinnie, związując ze sobą sznurówki jego markowych, sportowych butów. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, gdy oczekiwałem dzwonka na przerwę. Praktykantka zakomunikowała, że kolejna lekcja odbędzie się w tej samej sali, więc nikt nie kwapił się do pakowania swoich rzeczy. Podczas ostatnich minut czuło się już to charakterystyczne napięcie, wszyscy czekali z niecierpliwością, aż wreszcie będą mogli rozprostować nogi po tej obrzydliwie nudnej lekcji i posłuchać o czymś innym niż budowa neuronu.
Ja wręcz przebierałem nogami z podniecenia.
Wreszcie rozbrzmiał upragniony dzwonek, którego ostatnie tony niemalże zagłuszył stukot krzeseł. Aleksander był jednym z pierwszych, którzy podnieśli się ze swoich miejsc. Zamierzał swoim charakterystycznym, energicznym krokiem wyjść sali, ale zamiast tego upadł jak długi, prawie rozbijając sobie łeb o kant ławki.
Jakaś podła, zła część mnie pragnęła, by jego głowa rozbiła się podczas uderzenia niczym łupina orzecha. Zafundowałbym mu niezłe piekło, gdybyśmy nagle zostali „kolegami".
Cała klasa wybuchnęła głośnym śmiechem, nawet praktykantka nie mogła powstrzymać się od kpiącego uśmiechu. W ogólnym gwarze wyróżniał się perlisty śmiech Karoliny. Byłem prawie pewien, że jako jedyna w tym pomieszczeniu nie wierzyła, by sznurówki Aleksandra same się poplątały.
― Uważaj, jak łazisz, jeszcze zrobisz sobie krzywdę – mruknął ktoś kpiącym tonem.
Skóra Aleksandra wyglądała, jakby chłopak zbyt dużo czasu spędził na słońcu. Nikt mu nie pomógł, więc z zaciśniętymi ze złości zębami wstał powoli, opierając się ostrożnie o krawędź ławki, po czym zaczął powoli rozplątywać sznurówki. Jego ręce drżały, więc szło mu bardzo opornie. Ze zdenerwowania nabrzmiała mu żyła na prawej skroni. Nagle przed oczami stanął mi mój ojciec, u którego był to jedyny widoczny sygnał, że udało mi się go wyprowadzić z równowagi.
Aleksander wyszedł z sali jako ostatni. Zostałem całkiem sam i czułem, że moja zabawa dopiero się zaczyna. Ukryłem jego plecak pod biurkiem nauczyciela, a potem wygrzebałem z czyjegoś piórnika gruby, czarny marker. Odrzuciłem zatyczkę i powietrze nasyciło się mocnym, otumaniającym zapachem tuszu. Przez chwilę zastanawiałem się, co właściwie chcę zrobić, aż w końcu zdecydowałem, że napiszę na mojej dawnej ławce – a konkretnie na połówce Aleksandra – tylko jedno słowo.
FRAJER.
Tak, wiem, że to słabe, ale nie było mi w głowie układanie obraźliwych wierszyków, a po drugie, wielkie czarne litery były widoczne z daleka. Nie do końca tak wyobrażałem sobie moją misję nawiązania kontaktu ze światem żywych, ale to zawsze coś.
Zamarłem w oczekiwaniu na dzwonek obwieszczający koniec przerwy. Gdy się wreszcie rozległ, do sali powrócili wszyscy uczniowie – tym razem stawiali kolejne kroki z o wiele mniejszym entuzjazmem niż kilkanaście minut temu. Aleksander szczerzył zęby w szerokim, złośliwym uśmiechu. Pewnie podczas przerwy przydarzyło mu się coś wyjątkowo miłego – być może nakopał jakiemuś pierwszakowi w ubikacji, klepnął jakiś zgrabny dziewczęcy tyłek albo wyzwał kogoś, bo nie spodobało mu się jego spojrzenie. Nigdy nic nie wiadomo, ale raczej coś w tym rodzaju.
Jednak dobry nastrój Aleksandra nie trwał zbyt długo. Najpierw zauważył brak plecaka, a potem grube litery, pyszniące się połyskliwą czernią na blacie jego połowy ławki.
― Kto to zrobił?! – warknął.
Natychmiast otoczył go wianuszek zaszokowanych gapiów. Wszyscy wymieniali przerażone spojrzenia i szeptali gorączkowo, jedynie praktykantka nie do końca zdawała sobie sprawę, dlaczego jeden głupi napis zrobił aż tak piorunujące wrażenie.
― Doskonale wiesz, że nikogo tutaj nie było – zauważyła trzeźwo przewodnicząca klasy.
― Jak nie było, skoro ja widzę, że ktoś był! Kto to zrobił?! – Aleksander się wściekł, ale ja słyszałem w jego głosie także nutkę przerażenia.
― Mówiłam ci, żebyś nie siadał na tym miejscu – powiedziała cicho Alina, dziewczyna, która bardzo rzadko się odzywała. Jako jedna z niewielu osób ze szkoły była na moim pogrzebie.
Aleksander zaniósł się szaleńczym śmiechem.
― Sugerujesz, że to on?! – zauważyłem, że oni także, podobnie jak niegdyś moi rodzice, bali się wymawiać moje imię, zupełnie jakby nie chcieli mnie niepotrzebnie przywoływać. – To niech się pokaże! No, dalej, Kossowski, pokaż się! – mówiąc to, wyciągnął ręce, prowokując mnie do jakiejś reakcji.
Ja jednak stałem zupełnie bezczynnie. Wystarczyło, bym pomazał ławkę, a Aleksander był już na skraju szaleństwa. Naprawdę nie czułem potrzeby robienia czegokolwiek jeszcze.
― Wiecie, co ja zrobię? Skoro to on, zobaczymy, co powie na to!
Aleksander szarpnął ławkę, przewracając dwa krzesła i obrócił ją tak, by napis FRAJER znalazł się po mojej stronie.
― No brawo, bratku – mruknąłem. – Gratuluję inwencji.
Wszyscy byli podnieceni. Zżerała ich ciekawość, kto tak naprawdę za tym stoi, gdyż prawdopodobnie nikt w tej sali nie miał odwagi przeciwstawić się Aleksandrowi. Jedynie Karolina marszczyła brwi z jakąś nieodgadnioną emocją. Wreszcie jako pierwsza wycofała się z tłumu gapiów otaczającego niegdyś moją ławkę, po czym usiadła na swoim miejscu z delikatnym uśmiechem błąkającym się po jej różowych wargach.
Nie musiała już dłużej sterczeć na miejscu zbrodni. Doskonale wiedziała, kto za tym wszystkim stał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top