Rozdział I
Założę się, że gdybym tylko był żywy, ta tęsknota byłaby w stanie mnie zabić.
Czasami żałowałem, że Basia stanęła na mojej drodze. Wspominałem czasy, kiedy jej różowa sukienka i długie, złociste włosy nie przesłaniały mi całego świata. Wtedy także cierpiałem, ale w zupełnie inny sposób. Przepełniała mnie gorycz, której źródła nie potrafiłem odnaleźć i zamiast się jej pozbywać, obdarowywałem nią wszystkich dookoła. W tym trudnym okresie jedynie Mikołaj dotrzymywał mi towarzystwa – ale spokojnie, do niego jeszcze dojdę.
Gdy Basia pojawiła się w moim drugim życiu, byłem jeszcze całkiem świeżą duszyczką, zaledwie trzymiesięczną i dopiero uczącą się reguł rządzących tym światem. Dziewczyna pojawiła się zupełnie znikąd, przewracając wszystko do góry nogami, a kilkanaście tygodni później odeszła na zawsze, bez fajerwerków ani jakiegoś spektakularnego puff. Tym samym udało jej się to, o czym ja mogłem jedynie pomarzyć.
― Wiktorze?
Poderwałem się na dźwięk swojego imienia. Elegancki mężczyzna uchylił przede mną wysoki, czarny cylinder – zgodnie z tym, co mu nakazywały dziewiętnastowieczne maniery. Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu, który jednak nie objął smutnych, błękitnych oczu. Mikołaj Dobrowolski pogładził swoją starannie przystrzyżoną brodę i z powagą poprawił kołnierz płaszcza, jakby właśnie szykował się do jakiegoś bardzo ważnego wystąpienia.
― Siedzisz tu tak od tygodni – stwierdził. Jestem pewien, że tego nie chciał, ale zabrzmiało to trochę jak wyrzut. – Zauważyłeś w ogóle, że mamy już wiosnę?
Rozejrzałem się wokół. Rzeczywiście, w miejscach gdzie jeszcze tak niedawno zalegały grudy śniegu, teraz zieleniła się nieśmiało trawa, a na najwyższej gałęzi ogromnego kasztanowca, usadowiły się dwa ptaszki świergoczące radośnie. Posłałem im zdegustowane spojrzenie. Przez ostatnie miesiące zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że moim ponurym rozmyślaniom na cmentarzu akompaniują jedynie wrony. Zaloty skowronków jakoś słabo wpisywały się w mój nastrój.
― No, widzę. Wiosna. I co z tego? – warknąłem. Byłem dla przyjaciela stanowczo zbyt ostry, ale naprawdę, nie mam nic przeciwko temu, by obraził się na mnie na co najmniej kilka dni. On tymczasem uparł się, by odwiedzać mnie codziennie o tej samej porze i z miernym skutkiem próbować poprawić mi humor.
Mikołaj westchnął ciężko, po czym zacmokał z dezaprobatą. Pewnie odezwała się w nim natura lekarza, która nakazywała mu nieść pomoc wszystkim, nawet tak beznadziejnym przypadkom jak ja.
― Potrzebujesz celu w życiu – zawyrokował, na co ja przewróciłem oczami.
― Świetna recepta, panie doktorze – prychnąłem kpiąco. – Powiem coś panu. Ja nie żyję od czerwca zeszłego roku.
Mikołaj usiadł na skraju rodzinnego grobowca, w którym spoczywało moje ciało wraz z dwoma pokoleniami przodków mojego ojca. Kiedyś bym się oburzył, bo zazwyczaj nie pozwalałem nikomu siadać na granitowej płycie, a przez długi czas ja sam miałem przed tym opory. Teraz jednak absolutnie mi to wisiało.
― Pamiętasz, co mówiła ci Basia, prawda? Musisz się z tym pogodzić! Nie cofniesz czasu i zamiast się zadręczać, powinieneś myśleć o tym, co możesz jeszcze zmienić!
― Basi tu nie ma – mruknąłem. Temperatura rozmowy spadła o kilka stopni jak zawsze, gdy tylko padało jej imię. – Zostawiła mnie, zapomniałeś już?
― Nie zostawiła cię. Doskonale wiesz, że kiedyś musiała odejść. A ty jej w tym pomogłeś, pamiętasz?
Spojrzałem ze złością w bok. No tak, racja. Zachowałem się jak superbohater, lecz pewnie będę tego żałował do końca świata. Gdyby nie moja nieszczęsna szlachetność i chęć zgrywania się na dzielnego rycerza, dziś Basia byłaby tutaj z nami. Jest tyle rzeczy, o które nie zdążyłem jej jeszcze zapytać... Sam przecież nie mogę sobie odpowiedzieć na proste pytanie: za kim tak naprawdę tęsknię? Myśląc o niej, czułem wyraźne kłucie w miejscu, gdzie tak niedawno biło jeszcze moje serce, nie ulegało więc wątpliwości, że to była miłość. Jakiś głos podpowiadał mi, że przecież patrząc na moją rodzinę, czułem podobnie rozdzierającą tęsknotę i to uczucie nie opuszczało mnie także, gdy tylko pomyślałem o moim jedynym szczenięcym zauroczeniu.
Nigdy nawet nie zapytałem Basi, do jakiej szufladki zdecydowała się mnie zakwalifikować. Przyjaciel? Bratnia dusza? Miłość...? Zanim zdążyłem wpaść na pomysł zadania jej takiego pytania, postanowiłem zabawić się w detektywa i rozwikłać zagadkę śmierci dziewczyny, która była kluczem do wydostania się z ziemskiego więzienia.
Wyobraźcie sobie teraz, że kilkanaście lat stoicie przed wrotami do lepszego świata, bijąc w nie bezczynnie pięściami, gdy nagle ktoś przynosi wam w zębach klucz. Decydujecie się spełnić swoje wieloletnie pragnienie, czy może ulegacie żałosnym błaganiom doręczyciela i jednak zostajecie na całą wieczność w miejscu, które już zdążyliście porządnie znienawidzić?
No właśnie. Basia także zdecydowała się podążyć w owo nikomu nieznane, tajemnicze Dalej, zamiast służyć towarzystwem pewnemu potępieńcowi-samobójcy imieniem Wiktor.
― Podejrzewam, że gdyby posiadając klucz zwlekała z odejściem wystarczająco długo, spotkałby ją mój los – powiedział Mikołaj. Przyjaciel spuścił ze smutkiem głowę. Chociaż od jego śmierci minęło już ponad sto lat, nadal nie mógł sobie wybaczyć decyzji, jaką wtedy podjął. – Basia znała mnie dostatecznie, by wiedzieć, że zrezygnowanie z dalszej drogi nie jest niczym dobrym. Nigdy nie byłem z tego dumny.
― Wiem. Ale co, jeśli jej tam wcale nie jest dobrze?
― Oczywiście zakładając, że owo TAM w ogóle istnieje – zauważył sceptycznie Mikołaj.
Po raz pierwszy od kilku tygodni podniosłem się z płyty nagrobnej, prócz tęsknoty i żalu czując w sobie coś zupełnie nowego – szok.
― Sugerujesz, że... że zniszczyłem jej duszę?!
Przyjaciel spojrzał na mnie z zagadkowym uśmiechem. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie i zacząłem zastanawiać się, czy ostatnie zdanie nie było przypadkiem tanim chwytem mającym wyrwać mnie z odrętwienia. Jeśli tak, muszę przyznać, że się udało.
― Nie nazwałbym tego w ten sposób. Pamiętaj, że odejście było właśnie tym, czego Basia pragnęła i obojętnie, co ją spotkało – reinkarnacja, niebyt czy po prostu...
― Dobra – machnąłem niecierpliwie ręką, siadając znów na twardej płycie grobowca. – Dajmy już spokój z tym religijnym bełkotem, skoro i tak nie znamy odpowiedzi.
― O, nie, nie – ton Mikołaja zmienił się nagle z przyjaznego na stanowczy, niemalże groźny. Mężczyzna chwycił mnie mocno za łokieć i pociągnął do góry. – Już dość się nasiedziałeś. Tak dobrze ci szło, myślałem, że dasz się namówić na małą przechadzkę?
Zignorowałem jego przyjazny uśmiech, jednym mocnym ruchem wyswobadzając się z uścisku. Czy Mikołaj naprawdę uważa, że spacer uleczy moją tęsknotę? Gdybym jeszcze wiedział, czy Basia jest szczęśliwa, czy nie żałuje, że przyjęła ode mnie pomoc... A co, jeśli trafiła w o wiele gorsze miejsce i całą wieczność spędzi, przeklinając mnie w myślach?! Nie, tego chyba bym nie zniósł...
― Jeśli odpowiedzi na nasze pytania w ogóle istnieją w tym świecie – zaczął Dobrowolski – na pewno nie zostały ukryte na tym cmentarzu.
Mikołaj rzeczywiście postawił sobie za punkt honoru, bym znalazł sobie wreszcie jakiś cel mojego istnienia. Taaak, a szukanie czegoś, co może nawet nie istnieć, jest chyba dokładnie tym, co nada sens mojemu tak zwanemu życiu.
― Czy nie myślisz już w ogóle o swoich rodzicach i siostrze? – warknął, na co ja mocno zacisnąłem zęby. O nie, tej struny w ogóle nie powinien był poruszać!
Z lekkim poczuciem winy musiałem jednak przyznać, że w zarzucie Mikołaja było trochę racji. Od dwudziestego piątego czerwca, dnia, którego nigdy nie zapomnę, moi rodzice obarczali się wzajemnie winą za moją śmierć. O ile się nie mylę, gdy byłem jeszcze na bieżąco z rodzinną sytuacją, piłeczka była właśnie po stronie ojca... Ale potem, gdy rozwód wisiał już na włosku, doszli nagle do porozumienia. Mam nadzieję, że od tamtej pory w ich życiu niewiele się zmieniło, może poza zamianą zimowej garderoby na wiosenną. Muszę przyznać, że wolałem nie myśleć o nich zbyt wiele, lecz łudzić się, że pogodzili się wreszcie z moją śmiercią, budując szczęśliwy dom dla mojej siostry Anastazji.
― Oczywiście, że nie zapomniałem – prychnąłem kpiąco, a poczucie winy kazało mi spuścić wzrok i wepchnąć dłonie do kieszeni marynarki.
― Więc kiedy ostatnio u nich byłeś?
Przypomniałem sobie dokładnie tę chwilę, kiedy z Basią przyglądałem się mojej rodzinie przez okno. Ojciec czule obejmował mamę, nie mając pojęcia, że zza szyby obserwuje go nieżyjący syn, wraz ze swoją równie martwą przyjaciółką. Wtedy zgodziliśmy się, że tego cudu dokonała niewątpliwie magia świąt Bożego Narodzenia, lecz teraz nagle przeraziła mnie ta myśl. Bo czy magia świąt mogłaby działać aż do marca...? Co, jeśli teraz zdecyduję się odwiedzić rodziców i zastanę ich w trakcie burzliwego rozwodu, kłócących się o majątek i opiekę nad Nastką?!
No nie, tego bym chyba nie przeżył – pomyślałem z przyzwyczajenia, po czym uśmiechnąłem się pod nosem.
― Wiktorze, pamiętaj, że dla ciebie czas stoi w miejscu, lecz dla nich niestety nie.
Mikołaj patrzył na mnie wymownie, jakby chciał się upewnić, że prawidłowo odczytałem sens jego słów. Pokiwałem głową na znak, że doskonale wiem, co miał na myśli. Pewnego dnia wszyscy ludzie, których kocham, odejdą, a o ile nie zdecydują się na tak beznadziejną opcję, jaką jest samobójstwo, nie zostawią po sobie żadnych niezałatwionych spraw albo nie zdecydują, że chcą zostać na ziemi tak jak zrobił Mikołaj – to już nigdy więcej ich nie zobaczę.
― Rozumiem to, ale...
― Tu nie ma miejsca na żadne „ale" – syknął Mikołaj, potrząsając mną mocno. Miałem nawet złudzenie, że mój skołatany mózg grzechocze mi w czaszce. – Dość już bezczynnego siedzenia. Idź – dodał na koniec. Zabrzmiało to niczym sygnał do startu, od którego zależało moje życie bądź śmierć.
Niestety swoje życie już zmarnowałem, faszerując ołowiem mój pusty łeb – tu gra toczyła się o wiele większą stawkę. Chodziło o szczęście moich rodziców i siostry, a doskonale wiedziałem, że zapewniając spokój dla mojej rodziny i ja sam być może wkrótce go zasmakuję...
Podniosłem się z grobowca, rzucając okiem na kamienną płytę. Ojciec zawsze był taki dumny ze swojego nazwiska, na które jego rodzina pracowała już od pokoleń. Kossowscy od dziesięcioleci byli kojarzeni z „tymi słynnymi prawnikami, najlepszymi w całym mieście", a jak było teraz...? Czy nie stali się nagle krewnymi nieudacznika, który w wieku siedemnastu lat odebrał sobie życie? Mierząc sobie w skroń z pistoletu, nawet nie pomyślałem, jak koledzy czy koleżanki Nastki zareagują na wiadomość, że jej jedyny brat zmarł właśnie w taki sposób. Nie zastanawiałem się, czy mój ojciec jako prawnik nadal będzie cieszył się w towarzystwie szacunkiem, czy może ludzie odsuną się od niego, bo zawiódł jako rodzic... Nie wspominając już o mojej matce, której po mojej śmierci pękło serce, by po kilku miesiącach żałoby obrosnąć grubą warstwą kamienia.
Miałem nadzieję, że znajdę sposób, by naprawić wyrządzone im krzywdy. Gdybym tylko mógł, przywróciłbym się do życia i to nawet nie po to, by móc znowu korzystać z (czasem bardzo wątpliwych) uroków bycia nastolatkiem. Chciałem zrobić to dla nich, bo jak się okazało, zespół dwa plus dwa w tym przypadku działał o wiele lepiej niż zespół dwa plus jeden.
Na pożegnanie kiwnąłem tylko głową w stronę Mikołaja. Nie potrafiłem się zdobyć nawet na głupie „Do widzenia", ale na twarzy przyjaciela rozpłynął się błogi uśmiech, jakiego nie widziałem u niego od miesięcy.
Obróciłem się na pięcie i pomaszerowałem przed siebie zdecydowanym krokiem, zupełnie jakbym dokładnie znał cel swojej wędrówki. Zostawiłem za sobą groby i cmentarne mury, wtapiając się w świat żywych. Jednej ze świata martwych już pomogłem i co z tego mam? Ból, rozpacz i cierpienie (czasem tylko ratuję się przekonaniem o własnej szlachetności i niespotykanym rycerstwie). Najwyższa pora zagrać w innej drużynie, a konkretnie – powrócić do korzeni.
Twarze ludzi stojących przy straganach ze zniczami znałem już na wylot. Szczapowata szatynka z nieodłącznym termosem wymieniła czapkę uszatkę na pomarańczowy beret, a niski facet, który ledwo wystawał zza stosu sztucznych chryzantem, jak zawsze palił papierosa. Kiedy ostatnio przyglądałem im się tak wnikliwie, oferowali znicze w kształcie Mikołaja, które o tej porze zastąpiły szklane podobizny wielkanocnych jajek. Rzuciłem obojętnie okiem na smętne sztuczne kwiaty – marne podróby prawdziwych dzieł natury. Ucieszyłem się na myśl, że już niedługo zastąpią je donice z żywymi roślinami, które być może kiedyś nawet i przekwitną, ale paradoksalnie właśnie to było w nich piękne. Nie ma nic gorszego niż to koszmarne stanie w miejscu.
Tego marcowego popołudnia na ulicach nie było zbyt wielu ludzi. Już dawno przyzwyczaiłem się do tego dziwnego uczucia, gdy przychodziło mi zderzać się z kimś lub czymś – zazwyczaj nie czułem już bólu, lecz jedynie lekki dyskomfort. Uczucie przenikania przez żywą istotę było dość nieprzyjemne, ale nie znalazłem w sobie na tyle siły, by schodzić wszystkim z drogi. W moją stronę biegła mała dziewczynka w czerwonej sukience i czarnej, wiosennej kurtce z kapturem. Czas zwolnił na moment, gdy jej wyciągnięta dłoń zderzyła się z moim brzuchem, tworząc w nim wyrwę o srebrzystych krawędziach. Chwilę potem dziewczynka zniknęła w niej cała, by pojawić się, niczego nieświadoma, tuż po drugiej stronie.
Pomyślałem o mojej siostrze. Ciekawe, co teraz robi...? Pewnie wróciła już do domu i odrabia lekcje, podczas gdy mama szykuje jej coś do jedzenia. Ojciec z pewnością jeszcze tkwi w swoim gabinecie, kręcąc się w potężnym, pokrytym bordową skórą fotelu i przeglądając setki papierów. Przyspieszyłem kroku, modląc się, bym w moim dawnym domu zastał całą trójkę.
Na mojej drodze znalazła się tym razem dość niska dziewczyna ze słuchawkami na uszach, wpatrzona w mały ekranik swojego telefonu. Właśnie pisała sms-a, a jej palce zgrabnie i szybko śmigały po klawiaturze. Zastanowiłem się przez moment, czy nie zejść jej z drogi, ale zamiast tego jedynie przyspieszyłem kroku. Byłem już tak blisko, że dostrzegłem długie rzęsy dziewczyny i kilka piegów na jej drobnym, lekko zadartym nosie. Ułamek sekundy później odruchowo przymknąłem powieki, szykując się na pierwszą fazę „zderzenia".
To, co się później stało, nijak się miało do tego, czego się spodziewałem.
Poczułem mocne uderzenie w klatkę piersiową, lecz dziewczyna nie przeniknęła przeze mnie, jak zrobiłaby każda inna śmiertelniczka. Zamiast tego, jej oczy rozszerzyły się ze zdziwieniem, gdy zamachała bezradnie rękami, lądując twardo na zimnym chodniku. Spoglądała na mnie z dołu swoimi ogromnymi, sarnimi oczami, które kolorem przypominały nadzienie cukierków o smaku toffi. Jedna ze słuchawek wypadła jej z ucha i dyndała tuż obok prawego ramienia.
Ona jest duchem – pomyślałem, przecież niemożliwe, by było inaczej! Ale duch słuchający muzyki...? Jak umarłem, to chyba jeszcze czegoś takiego nie widziałem...
Po kilku sekundach wahania podałem jej rękę, kciukiem badając wewnętrzną stronę nadgarstka. Podniosła się, wolną dłonią otrzepując spodnie z zaschniętych liści. Wtedy to poczułem. Niezbity dowód. Delikatne pulsowanie krwi płynącej przez żyły. Życiowa energia, której mnie już kilka miesięcy temu zabrakło.
― Żyjesz?! – prawie wrzasnąłem.
Dziewczyna skrzywiła się lekko, wyswobadzając palce z mojego może nieco zbyt mocnego uścisku. Już zdążyłem się przyzwyczaić, że wszyscy, z którymi mam styczność, są niemalże zupełnie odporni na ból.
― Żyję, żyję – mruknęła z delikatnym uśmiechem, nie dopatrując się w moim pytaniu niczego dziwnego. Zinterpretowała to pewnie jako „Nic ci nie jest?", jednak to pytanie nie miało drugiego dnia. Naprawdę chciałem wiedzieć, czy ona ŻYJE.
Wszystko wskazywało jednak, że tak. Niesamowite! Martwe liście trzeszczące pod jej stopami, źdźbło pożółkłej trawy przyczepione do jej prawej nogawki... Była ode mnie sporo niższa, więc musiała trochę zadrzeć głowę, by zwrócić na mnie swoje wielkie, hipnotyzujące oczy. Odgarnęła z policzka pasmo ciemnobrązowych, kręconych włosów i dostrzegłem kolejny znak – sieć zadrapań ciągnącą się od brwi aż do linii żuchwy.
― Co ci się stało? Czy to ja...? – zapytałem, wyciągając dłoń.
― Nie, nie – pokręciła głową, wprawiając w ruch wszystkie loki. – Są już stare, widzisz? – dotknęła palcami drobnych rozcięć, a ja szybko cofnąłem rękę. Bałem się, że tym razem jej ciało przeniknie przez moją dłoń, a dziewczyna wpadnie w histerię, bo jestem inny. Przerażający. Obrzydliwy.
Przyglądała mi się z zaciekawieniem, przykrzywiając głowę. Uśmiechała się lekko, a ja zastanawiałem się, czy wie, z kim ma do czynienia. Czy to w ogóle możliwe, by umknęło jej uwadze, że jestem martwy? Czy ściskając moją dłoń zwróciła uwagę, że nie utrzymuję temperatury 36,6? Zauważyła brak pulsu? Może od razu wiedziała, kim jestem, może skoro potrafi mnie dostrzec, jest wyposażona w jakiś wewnętrzny dar, który pozwala jej odróżnić żyjących od duchów?
Tyle pytań nasunęło mi się na myśl, że ledwo dostrzegałem możliwości, jakie niosło ze sobą to spotkanie.
― Nie patrz tak na mnie! Naprawdę, nic mi nie jest, a masz takie spojrzenie, jakbym miała zaraz umrzeć!
Bo szczerze mówiąc, powinnaś nie żyć – pomyślałem, ale nie widziałem sensu w mówieniu tego na głos.
― Tak w ogóle, to jestem Diana – powiedziała dziewczyna, wyciągając dłoń w moją stronę.
Nie miałem wyjścia. Musiałem podać jej rękę, licząc, że może niczego nie zauważy. Po raz pierwszy od miesięcy ścisnąłem dłoń żywemu człowiekowi. Skóra Diany była ciepła, przebijało przez nią życie, dudniące w rytm uderzeń serca. Nigdy nie czułem czegoś takiego za życia, zresztą wtedy nigdy nie szokowało mnie, że ludzie, z którymi się zadaję, są żywymi istotami.
― Wiktor Kossowski – odparłem, delikatnie ściskając jej place i lekko potrząsając.
― Diana Czajkowska – uściśliła oficjalnym tonem, dygając lekko.
Poczułem, że ktoś uporczywie wpatruje się w tę stronę i zerknąłem szybko w lewo. Kilka metrów od nas z rozdziawioną paszczą stał mały chłopiec, którego pewnie szokował widok nastolatki ściskającej niewidzialną dłoń. Diana na szczęście niczego nie zauważyła. Wpatrywała się we mnie z takim samym zaangażowaniem, co tamten chłopiec w nią. Wykorzystałem tę okazję i chwyciłem ją mocno za rękę, chcąc odciągnąć w jakieś mniej zaludnione miejsce.
― Co robisz?! – krzyknęła, wyszarpując się z mojego uścisku. W naszą stronę odwróciło się pięć zaszokowanych głów.
― Chciałem po prostu pogadać z dala od tych wścibskich spojrzeń – odpowiedziałem, wiedząc, że dziewczyna i tak wreszcie zwróci uwagę na te przerażone twarze. Odwróciła się i z jej miny wywnioskowałem, że reakcje ludzi wydają się jej zupełnie nieadekwatne do sytuacji.
Dziewczyno, gdybyś tylko wiedziała! – pomyślałem, cofając się, lecz nie spuszczając wzroku z Diany. Nie mogłem teraz pozwolić na to, by zniknęła bez śladu. Nie teraz, kiedy ogniwo łączące mnie ze światem żywych jest mi tak bardzo potrzebne!
Oczy Diany rozszerzyły się ze strachu, gdy odwróciła się w moją stronę. Niemal jak na zwolnionym tempie widziałem, że mięśnie dziewczyny spinają się, gdy ta w trzech susach dopadła mnie i przyciągnęła do siebie za kołnierz koszuli.
― Czy ty do reszty zgłupiałeś?! – wrzasnęła, zwracając na siebie jeszcze większą uwagę. Kilka centymetrów za mną przejechał samochód, trąbiąc wściekle – oczywiście nie na mnie, lecz na dziewczynę, która prawie wbiegła mu przed maskę.
W tym momencie stało się dla mnie jasne, że Diana nawet się nie domyśla, z kim ma do czynienia. Przecież gdyby wiedziała, że stoi twarzą w twarz z duchem, nie próbowałaby chyba ratować mi życia?
Matkę chłopca, który wcześniej wpatrywał się w Dianę jak zamurowany, zaalarmowało zachowanie syna. Także zwróciła uwagę na tę dziwną dziewczynę i zaczęła skradać się powoli w jej stronę, mając ją zapewne za nieszkodliwą wariatkę, która być może potrzebuje pomocy. Lada chwila wszystko stanie się jasne i przepadnie być może jedyna okazja, by porozmawiać z żywym człowiekiem.
― Błagam cię, Diano, chodźmy stąd – szepnąłem, ciągnąc ją za rękę na drugą stronę ulicy. Wykorzystałem moment, że zasłoniła nas przejeżdżająca właśnie ciężarówka i ukryłem nas za pobliską kamienicą. Chwilę później wychyliłem głowę. Kobieta oglądała się na wszystkie strony, lecz widocznie nie miała pojęcia, dokąd pobiegła Diana. Zrezygnowana pokręciła wreszcie głową i odeszła ze swoim synkiem w przeciwnym kierunku.
― Przepraszam cię, ale wydawało mi się, że widziała mnie moja... eee... sąsiadka – wytłumaczyłem wreszcie, uśmiechając się krzywo.
― I co z tego? – warknęła Diana, krzyżując ręce na piersi. Zaczynałem się obawiać, że cała ta moja akcja była na nic, bo dziewczyna i tak nie miała najmniejszej ochoty ze mną gadać.
― Mogłaby... hm... poskarżyć rodzicom, że... byłem na wagarach – klepnąłem się ze śmiechem w czoło. – Właśnie, na wagarach!
Dziewczyna zerknęła na mnie z niedowierzaniem, a potem rzuciła okiem na zegarek.
― Jest po czwartej. Naprawdę powinieneś być jeszcze w szkole?
― Wiesz, zajęcia dodatkowe, takie tam. Chciałem sobie dziś odpuścić.
Diana nadal patrzyła na mnie podejrzliwie, ale chyba wreszcie doszła do wniosku, że nie ma powodu, by mi nie wierzyć. Schowała odtwarzacz do kieszeni i usiadła na betonowych schodach do kamienicy, po czym poklepała miejsce obok siebie.
― Pewnie chodzisz do tej szkoły dla snobów, co? Dodatkowe zajęcia, nadziani starzy, te sprawy? Codziennie musicie zasuwać do budy w takich garniturkach?
― Co? Ach, garnitur – mruknąłem, gładząc się po białym mankiecie koszuli. – Raczej nie. Po prostu lubię chodzić w garniturze.
Po kilku miesiącach przestałem już zauważać, że jestem w cokolwiek ubrany. Ciuchy, w których zdecydowałem się umrzeć i w których będę musiał spędzić całą wieczność, były dla mnie niczym druga skóra i nie wyobrażałem sobie już siebie w moich niegdyś ulubionych trampkach, szarej bluzie oraz luźnych dżinsach.
― Jesteś bardzo dziwny – zauważyła Diana, marszcząc mocno brwi.
― A ty bardzo bezpośrednia – odgryzłem się, ledwo powstrzymując się od dodania: „Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem dziwny". – Skąd masz te zadrapania?
Zamiast odpowiedzieć, dziewczyna zacisnęła usta w wąską linię. Wyciągnęła z kieszeni na wpół opróżnioną paczkę cienkich, mentolowych papierosów i wetknęła jednego do ust. Drżącą ręką wyjęła zapalniczkę, po czym zapaliła z cichym pstryknięciem.
― Nigdy więcej o to nie pytaj, rozumiesz? – syknęła, wydmuchując mi prosto w twarz kłąb dymu.
― Okej – mruknąłem lekko urażony, odwracając głowę.
Ta dziewczyna mnie zaintrygowała i to już wcale nie dlatego, że w ogóle potrafiła mnie dostrzec. Lubiłem ludzi, którzy mieli jakąś tajemnicę – po części dlatego, że to właśnie tak mocno przywiązało mnie do Basi, a po części, ponieważ sam nie byłem do końca szczery. Zawsze coś ukrywałem – za życia ukrywałem rozpacz pod maską fałszywej wesołości, moją miłość do Karoliny, a przez dość długi czas po mojej śmierci wstydziłem się przyznać, w jaki sposób umarłem.
― Nie jest ci do twarzy z papierosem – powiedziałem wreszcie, by przerwać tę krępującą ciszę.
― Odczep się! Nie jesteś moim ojcem! – warknęła Diana, wskazując w moją stronę dogasającym petem. Po raz ostatni przytknęła go do ust, po czym rzuciła na ziemię i przygniotła mocno obcasem.
― Nie chcę prawić ci kazań. Sam paliłem dość długo – odparłem, usiłując sobie przypomnieć, po co właściwie to robiłem. Od dwudziestego piątego czerwca moje ciało nie tęskniło już za nikotyną, bo tkwiło sobie spokojnie kilka metrów pod ziemią. Nagle zatęskniłem jednak za tym jednostajnym ruchem dłoni i uświadomiłem sobie, że kompletnie nie wiem, co robić z rękami. – Po prostu to ci nie pasuje.
― A co mi według ciebie pasuje? – zapytała dziewczyna o wiele łagodniejszym tonem.
― Nie wiem... Nie znam cię – odpowiedziałem. Założę się, że zarumieniłbym się pod wpływem jej spojrzenia, gdyby tylko krążyła we mnie krew.
― Możemy się poznać.
Mówiąc to, Diana wzruszyła ramionami, jakby nie do końca zależało jej na kolejnym spotkaniu ze mną. Miałem jednak dziwne wrażenie, że to silne przyciąganie działa w obie strony. Zerknęła na mnie przelotnie, wyciągając z kieszeni słuchawki. Zaklęła cicho, widząc jak bardzo się poplątały i przez chwilę skupiła się tylko na tym, by doprowadzić je do porządku. Gdy wreszcie się z nimi uporała, wsadziła je do uszu i mruknęła:
― Chociaż widzę, że nie chcesz.
― Chcę! Diana, chcę, czekaj! – zawołałem. Dziewczyna zdążyła już wstać i zamierzała właśnie odejść, gdy chwyciłem ją za ramię. Tym razem wiedziałem już, jak mocno ją dotknąć, by nie sprawić jej bólu.
Nagle zrozumiałem, jak ogromne korzyści mogłem czerpać z tej znajomości. Diana to wymarzone narzędzie w rozmowach z moją rodziną, a kto wie – być może będzie umiała nawet skontaktować się z Basią...? Tak długo marzyłem o kimś, kto mógłby dla mnie pośredniczyć między światem żywych a umarłych! Samo spotkanie kogoś takiego wyprowadziło mnie z równowagi na tyle, bym zapomniał, jak bardzo potrzebowałem pośrednika!
Jedno było pewne – nie mogłem pozwolić na to, by Diana odeszła, nie dając mi nadziei na ponowne spotkanie. Być może w innych okolicznościach ta dość niepozorna dziewczyna nie zwróciłaby mojej uwagi, a po krótkiej rozmowie uznałbym ją pewnie za wyjątkowo niesympatyczną i odpychającą, jednak teraz sprawy miały się zupełnie inaczej. Nie mogłem wypuścić z rąk takiej okazji! Kto wie, kiedy znów stanie mi na drodze osoba z podobnym darem...
Zadrżałem na samą myśl o tym, że moglibyśmy po prostu się minąć.
― Chciałbym cię jeszcze raz zobaczyć.
― Kiedy?
― Kiedy zechcesz.
― Kiedy masz czas? Domyślam się, że uczeń takiej szkoły dla snobów – tu Diana spojrzała pogardliwie na mój garnitur – ma dość napięty harmonogram.
― Ja... Ja zawsze mam czas – odparłem wreszcie.
Dziewczyna cofnęła się parę kroków, taksując mnie wzrokiem z góry na dół. Nie czułem się zbyt komfortowo, gdy prześlizgiwało się po mnie jej krytyczne spojrzenie. Miałem wrażenie, że zdradza mnie wszystko – ubiór niestosowny do pory roku ani do okazji, brak odcisków moich stóp na błotnistej alejce, fakt, że moje kroki nie wywołują żadnych dźwięków... Wiedziałem, że za życia nie zwracałem uwagi na takie szczegóły i łudziłem się nadzieją, że Diana także tego nie dostrzeże.
― Ja muszę już iść – powiedziała chłodno, zaciskając wzorzystą chustę pod szyją. – Nie lubię wracać do domu, gdy jest już zupełnie ciemno.
― Dobrze, nie zatrzymuję cię. Może, jeśli cię odprowadzę, będziesz czuła się odrobinę pewniej? – zaproponowałem z nadzieją, że dowiem się przynajmniej gdzie mieszka.
― Powiedział nieogarnięty Wiktor, którego dzisiaj uratowałam od bycia przejechanym przez samochód – zauważyła kpiąco. – Chłopie, z moich obserwacji wynika, że to bardziej ty potrzebujesz ochroniarza albo nawet lepiej – NIANI.
Nagle przestał podobać mi się kierunek, w jakim zaczęła zmierzać ta rozmowa. Uznałem, że najlepiej będzie, jeśli to ja jako pierwszy utnę tę dyskusję.
― Dobrze – zacząłem, udając lekko obrażonego. – Będę czekał na ciebie tutaj, codziennie o tej porze. Mam nadzieję, że trochę zmienisz zdanie na temat dzieciaków z liceum dla snobów.
― ...dzieciaków z liceum dla snobów – powtórzyła za mną z wyraźną ironią w głosie. Będzie ci trudno, ale próbuj – powiedziała w ramach pożegnania. Obróciła się zgrabnie, po czym tanecznym krokiem przeszła na drugą stronę ulicy.
Będzie mi może trudno okiełznać tę małą, wyszczekaną złośnicę, ale za cenę rozmowy z rodzicami gotów byłbym zrobić wszystko. Miałem całą noc na wymyślanie strategii, która powinna doprowadzić mnie do celu. Na początku trzeba Dianę nieco ugłaskać i sprawić, by mnie polubiła tak, by z przyjemnością spełniać moje rozkazy.
Wtedy doprowadzenie do porządku wszystkich spraw rodzinnych oraz rozmowa z moją Basią staną się jedynie kwestią czasu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top