Rozdział II

Dopiero następnego dnia zdecydowałem się opowiedzieć Mikołajowi o tym niesamowitym spotkaniu. Cokolwiek kazało mi na początku przemilczeć moją świeżą znajomość z Dianą, miało całkowitą rację. Mikołaj zamiast ucieszyć się, że oto znalazłem rozwiązanie wszystkich moich problemów, zacisnął mocno usta, wlepiając we mnie uważne spojrzenie niebieskich oczu.

― Nie powinieneś zadawać się z tą dziewczyną – mruknął.

― To tylko zwyczajna nastolatka z niezwykłym darem – zauważyłem. – Co niby może się stać...? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jakie korzyści niesie ze sobą to spotkanie?

― Nie możesz jej wykorzystywać do własnych celów.

― Och, o to ci chodzi? Nie bój się, podzielę się z tobą – rzuciłem w żartach, szturchając przyjaciela w bok. – Będziesz mógł skontaktować się z kim tylko zechcesz!

― Nie o to mi chodzi.

Mikołaj zasępił się, po czym odszedł kilka kroków. Coś mi podpowiadało, że chciał zostać sam, jednak po chwili obejrzał się na mnie, dłonią sugerując, bym za nim podążył. Mijaliśmy ogromne rodzinne grobowce i strzegące ich bogate kamienne rzeźby, w większości przedstawiające zrozpaczone anioły. Przyjaciel skręcił w lewo tuż obok zachodniej bramy, która choć nie była tak okazała jak główne wejście na cmentarz, to nadal robiła wrażenie. Wrony siedzące na szczycie prawego skrzydła instynktownie wyczuwały naszą obecność, więc ostrzegawczo zaskrzeczały, choć i tak nie w głowie nam było znęcanie się nad ptakami dla zabawy.

― Dokąd idziemy? – zapytałem, byle tylko przerwać tę dziwaczną (wręcz grobową...) ciszę.

Mikołaj machnął jedynie niecierpliwie ręką, jakby chciał uciąć wszelkie pytania. W miarę jak zapuszczaliśmy się coraz głębiej w starszą dzielnicę cmentarza, coraz mniej widzieliśmy żywych ludzi. Między nagrobkami stało kilka smutnych, szarych postaci i jakiś wewnętrzny radar, który uaktywnił się u mnie już jakiś czas temu, podpowiadał mi, że ich serce także od dawna nie bije. Spoglądali na mnie obojętnie, a kilku z nich pokiwało głową Mikołajowi, który w okolicy był jedną z najstarszych stażem osób.

― Każdy z nas ma kogoś, z kim koniecznie chciałby się skontaktować – zaczął Mikołaj, przystając tak gwałtownie, że prawie na niego wpadłem. – To jest Karol – tu wskazał na posępnego mężczyznę z głęboką blizną na policzku. – Zginął w wypadku samochodowym, odwożąc swoją wówczas siedmioletnią córkę do szkoły. Dzisiaj dziewczyna ma dwadzieścia lat. Nigdy nie będzie chodzić. Karola trzyma tu tylko świadomość, że nigdy nie miał okazji jej przeprosić.

Mężczyzna z blizną przyglądał się nam obojętnie, chociaż pewnie doskonale zdawał sobie sprawę, że rozmawiamy właśnie o nim. Czasami widywałem go krążącego między grobowcami, ale nigdy nie wpadło mi do głowy, by jakoś go zagadać. W naszym świecie zawsze wychodziliśmy z założenia, że mamy nieograniczoną ilość czasu, by się zapoznać. Obok niego stała smutna dziewczyna, na oko tylko kilka lat starsza ode mnie. Jej krótkie, starannie ułożone falowane włosy oraz długa sukienka z rozcięciem sugerowały mi, że zmarła jeszcze przed wojną. Pomachała Mikołajowi, a mnie obdarzyła nieśmiałym uśmiechem.

― To Magdalena. Zmarła przy porodzie w trzydziestym ósmym roku. Nigdy nie miała okazji porozmawiać ze swoją córką, która ma dzisiaj siedemdziesiąt trzy lata, trójkę dzieci oraz osiem wnucząt.

― Po co mi to wszystko mówisz? – zapytałem tępo. Nie chciałem słuchać tych historii, wcale nie dlatego, że nie były dla mnie interesujące – wręcz przeciwnie, jednak przygnębiały mnie nie mniej niż widok mojej nieszczęśliwej siostrzyczki czy matki.

― Rozumiem, że tęsknisz za Basią i swoją rodziną. Spójrz jednak na nich – szepnął, wskazując na Magdalenę i Karola. – Tu jest mnóstwo podobnych historii, a o każdej z nich można by napisać książkę... Wyobraź sobie, że każde z nich nagle znajduje kogoś, kto nawet nie jest medium i...

― Diana jest przecież medium – zauważyłem. – Widzi mnie!

― To dar... albo przekleństwo – zależy jak na to spojrzysz – który ma się od urodzenia. Ci ludzie mają zdolność przywoływania, odsyłania oraz rozmowy z takimi jak my. Potrafią bezbłędnie odróżnić żywych od martwych. Często poświęcają życie rozwiązywaniu naszych problemów.

Zmarszczyłem brwi, przestając już cokolwiek rozumieć. Mikołaj wpatrywał się we mnie uporczywie, jakby oczekiwał, że spłynie na mnie oświecenie, ale obawiałem się, że w tej sytuacji mógłby czekać nawet całą wieczność.

― Być może ta twoja Diana jest tylko anomalią – powiedział wreszcie, widząc, że nic a nic nie kapuję. – U takich ludzi kiedyś zatarła się granica między światem żywych a umarłych. Czy naprawdę sądzisz, że masz prawo mieszania w życiu niewinnej dziewczyny z własnych, egoistycznych pobudek? Wiesz dlaczego ludzie tacy jak ja, Magdalena czy Karol odmawiają sobie tego prawa?

― Może po prostu jesteście głupsi ode mnie – warknąłem, nie zwracając uwagi na szok malujący się na twarzy Mikołaja. Po raz pierwszy odezwałem się do niego w ten sposób. – Dlaczego niby rościsz sobie prawo do dyktowania mi czegokolwiek?!

― Ta dziewczyna nie jest gołąbkiem pocztowym – syknął Dobrowolski. – Nie możesz ot tak sobie, pojawiać się w jej życiu i kazać spełniać swoje egoistyczne żądania!

― Nie robię tego dla siebie, robię to dla mojej rodziny – zauważyłem urażony. – Na pewno tego by chcieli.

Mikołaj spojrzał na mnie kpiąco.

― Naprawdę sądzisz, że twoi rodzice mają ochotę wysłuchiwać wyznań ich syna zza grobu? Czy naprawdę uważasz, że twoje odwiedziny poprawią humor Anastazji? Ja myślę, że rozmowa z tobą i rozdrapywanie starych ran są ciężarem nie do udźwignięcia dla siedmioletniej dziewczynki.

― Więc po co, do jasnej cholery, kazałeś mi szukać rozwiązań? Jaki sens miała ta gadka o szukaniu celu w życiu, skoro właśnie mi go odbierasz, ledwo go znalazłem?! – krzyknąłem rozpaczliwie.

Myślałem, że Mikołaj będzie zachwycony takim obrotem wydarzeń, tymczasem on kompletnie mnie nie rozumiał. Jeszcze kilka godzin temu zachęcał mnie do wizyty w domu, a teraz sugerował, że kontakty ze mną mogą skrzywdzić rodziców i siostrę. Spojrzałem spode łba na przyjaciela, co do którego przyjaźni nie byłem już taki pewien, po czym prychnąłem kpiąco. Dobrowolski odwzajemnił spojrzenie, ale chwilę później spuścił wzrok.

― Wspomniałeś, że ta dziewczyna posiada ten dar prawdopodobnie od niedawna. Mówiła ci od kiedy?

― Wiesz, to całkiem zabawne – odparłem, śmiejąc się cicho. – Bo ona chyba nawet nie wie, że ma dar!

Mikołaj podniósł na mnie wzrok, a ja odniosłem dziwne wrażenie, że w jego oczach czai się coś podejrzanego. Przypuszczałem, że nie będzie zadowolony, gdy powiem mu prawdę, chociaż nie miałem pojęcia, skąd się wzięło to dziwne przeczucie.

― Ona nawet nie wie, że nie żyję.

Temperatura spadła nagle o kilkanaście stopni. Mikołaj cofnął się o krok, jakbym rzucił nagle jakimś niewyobrażalnym przekleństwem. Miałem dziwne wrażenie, że nawet wrony na pobliskim drzewie zamarły w oczekiwaniu na jego reakcję.

Czułem na sobie palący wzrok Magdy i Karola, być może także wielu innych. Atmosfera stała się tak napięta, że można było kroić ją nożem.

― Nie powiedziałeś jej...? – wyszeptał z przerażeniem. Ta reakcja zbiła mnie z tropu o wiele bardziej niż jego wcześniejsze wrzaski czy złośliwe docinki.

― Jak niby miałem się do tego zabrać? Jak sobie to wyobrażasz?! „Hej, tak serio, to wcale nie musiałaś ratować mnie przed tym nadjeżdżającym samochodem, bo wiesz, nie boję się śmierci. Mam ją już za sobą".

Gapiłem się na Mikołaja, jakbym zobaczył go pierwszy raz w życiu. Niespodziewanie stanęła mi przed oczami okrągła twarz Diany z tymi hipnotyzującymi, jasnobrązowymi oczami. Wyobraziłem sobie, jak by zareagowała na całą prawdę o mnie. Najpierw jej oczy zapełniły się łzami, a potem usta otworzyły się w tak głośnym wrzasku, że wkrótce cała twarz Diany ograniczyła się jedynie do tych wykrzywionych wściekłością warg.

Mikołaj podszedł do mnie na tyle blisko, że staliśmy niemalże nos w nos. Chwycił mnie mocno za ramiona, po czym powiedział bardzo powoli i dobitnie:

― Nie możesz się z nią nigdy więcej zobaczyć, rozumiesz? Nie możesz pozwolić, by przywiązała się do ciebie, skoro ona nawet nie wie, kim jesteś. Zrobisz jej niewyobrażalną krzywdę, uwierz mi.

― Skąd możesz to wiedzieć...?

― Chodź, pokażę ci coś – mruknął, po czym odwrócił się na pięcie i podążył głębiej w dzielnicę starych, odrapanych nagrobków.

Zostawiliśmy za sobą Magdę i Karola, którzy przez ostatnie kilka minut prawie wypalili mi dziurę w plecach. Im dalej szliśmy, tym trudniej przychodziło mi odczytywanie imion i nazwisk z kamiennych płyt. Coraz częściej pojawiały się rzadko spotykane dzisiaj imiona typu Honorata, Genowefa, Ignacy czy Franciszek. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czuję oblepiające mnie zimno. Podejrzewałem, że to wcale nie sprawka wiosennej pogody (zresztą, na temperaturę gwizdałem już od dobrych kilku miesięcy...) – po prostu atmosfera tego miejsca była wręcz nie wytrzymania ponura i przytłaczająca.

Po kilku chwilach wędrówki w milczeniu stanęliśmy wreszcie przed skromnym pojedynczym grobem. Z trudem odczytałem napis pod krzyżem.

― Zofia Andrejewa. 1830-1863.

Spodziewałem się, że usłyszę podobną historyjkę co wcześniej. Samotna matka podróżująca przez Europę z dwójką dzieci wpadła pod pociąg, czyniąc z kilkuletnich bliźniaczek dwie urocze sierotki. Albo zgwałcona i zamordowana kobieta, spędzająca całą wieczność na poszukiwaniu okazji do zemsty.

Mikołaj pochylił głowę z ten sam sposób, co żałobnicy przychodzący odwiedzić miejsca spoczynku swoich bliskich. Od nich różnił go tylko brak obłoczka ciepłej pary wydobywającej się z ust podczas chłodnego marcowego popołudnia.

― Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo chciałem z nią porozmawiać. Zmarła kilka miesięcy przede mną, a ostatnie chwile mojego życia umilała mi świadomość, że być może wkrótce ją zobaczę i dołączę do niej na całą wieczność.

Spojrzałem na przyjaciela, a potem znowu na zaniedbany, całkiem zapomniany grób. W porównaniu z ogromną kwaterą Dobrowolskich z czarnego kamienia pokrytego złotymi ozdobnymi literami, to miejsce wyglądało... no cóż, biednie.

― Dlaczego twoja żona jest tak daleko od ciebie? – zapytałem, zanim moją uwagę zwrócił niepokojący fakt w postaci innego nazwiska kobiety.

― To nie była moja żona, Wiktorze – pokręcił głową Mikołaj, uśmiechając się lekko.

Nie rozumiałem, a raczej nie chciałem nic z tego rozumieć. Mikołaj Dobrowolski, wzór cnót wszelakich, oddany mąż, ojciec, doskonały lekarz... Czułem, że mój świat, który przez miesiące budowałem w oparciu o silną i idealną postać mojego mentora i przewodnika, zaczyna nagle się walić.

― Błagam cię, powiedz mi, że to była twoja siostra, kuzynka, ukochana z czasów szkolnych, cokolwiek, ale... ― urwałem, widząc smutny uśmiech rozpływający się po jego twarzy. Na kryształowym wizerunku mojego najlepszego przyjaciela niespodziewanie pojawiło się kilka głębokich rys.

― Mówiłem ci przecież, że nigdy nie byłem idealny – odparł obojętnym tonem.

Z ulgą zobaczyłem, że Mikołaj kieruje się z powrotem w stronę głównej alejki. Po raz ostatni rzuciłem okiem na kamienną płytę i stojący nad nią stary, w kilku miejscach już pokruszony krzyż. Spoczywaj w pokoju – głosił napis tuż pod nazwiskiem tajemniczej kobiety. Jakiś dziwny sentyment, który udzielił mi się od Mikołaja, kazał mi mieć nadzieję, że Zofia Andrejewa znalazła spokój. Kimkolwiek była.

― Kiedyś być może opowiem ci o niej, ale to niestety nie jest odpowiedni moment. Chciałem ci opowiedzieć o kimś zupełnie innym.

Postanowiłem, że najlepiej będzie, jeśli nie będę go naciskał. W milczeniu podążaliśmy stałą trasą do miejsca rozmyślań Mikołaja. Każdy z nas ma na ziemi takie miejsce, gdzie myślenie i analizowanie najlepiej wychodzi – zauważyłem w myślach. Nikt nie byłby w stanie zliczyć godzin, które spędziłem na dachu najwyższego budynku w mieście, gapiąc się na światła przejeżdżających w dole samochodów i rozmyślając jednocześnie o mojej marnej egzystencji.

Mikołaj z kolei lubił przesiadywać na wzgórzu tuż nad autostradą przecinającą las na obrzeżach miasta. Godzinami potrafił wpatrywać się w samochody, a gdy kiedyś go zapytałem, dlaczego akurat to miejsce tak mocno go przyciąga, odpowiedział z lekkim uśmiechem:

― Cóż, za moich czasów jeździło się dorożkami. Pewnie minie sporo czasu, zanim technika przestanie wydawać mi się aż tak interesująca.

Ledwo dotrzymywałem kroku przyjacielowi, który pędził, jakby miał przed sobą jakieś wyjątkowo ważne spotkanie. Granatowy płaszcz wzdymał się za nim, gdy biegł po błotnistych leśnych ścieżkach. Mój zmysł słuchu odruchowo wyobrażał sobie odgłos łamanych gałązek czy cmokanie grubych podeszew odrywających się od wilgotnego podłoża. Pozbyłem się przynajmniej tego paskudnego wrażenia, że ktoś mnie obserwuje.

Wielu z nas wybiera sobie samotne miejsce do rozmyślań, bo poza rozmyślaniami już niewiele nam pozostaje. Zazwyczaj pilnujemy własnego terytorium – to pewnie jedno z kilku głupich przyzwyczajeń z dawnego życia. Ciągle odczuwamy potrzebę towarzystwa drugiej osoby, rutyna działa nam na nerwy i wciąż pragniemy mieć cokolwiek na własność – a poza tą ciasną klitką sześć stóp pod ziemią potrzebujemy także niepowtarzalnego miejsca na ziemi.

Nasze samotnie są oddalone od miejsc, do których lubią zapuszczać się żywi ludzie – i to z bardzo prostego powodu. Nie patrząc na nich, możemy choć przez moment łudzić się, że nasze serca wciąż biją, że jesteśmy widzialni nie tylko dla siebie nawzajem... Ta magia mija, ledwo ktoś przetnie nas niczym powietrze, zignoruje kolejne rozpaczliwe wołanie albo po prostu minie obojętnie po raz kolejny.

Mikołaj przeszedł przez gęstą ścianę krzewów dzikiej róży, na której nieśmiało zaczęły pojawiać się już pierwsze liście. Przymknąłem oczy i dość niechętnie podążyłem za nim przez kolczaste, powykrzywiane gałęzie.

Przyjaciel spojrzał na mnie tak, jakby był zdziwiony, że towarzyszyłem mu całą drogę. Westchnął ciężko, po czym ściągnął z głowy cylinder. Przez moment obracał go w palcach, szukając zapewne odpowiednich słów.

― Wkraczasz na tę samą ścieżkę, którą kroczyłem ja jeszcze kilka lat temu, Wiktorze – zaczął. – Choć minęło już tyle czasu, odkąd widziałem ją po raz ostatni, ciągle nie potrafiłem o niej zapomnieć. Zresztą, zdążyłeś już pewnie zauważyć, że w tym świecie minuty i godziny mają nieco inną wartość... Czasem wydawało mi się, że czekałem na rozmowę z nią od pięciu minut, a czasem to pięć minut ciągnęło się niczym całe dziesięciolecia.

Pokiwałem głową, wiedząc doskonale o czym mowa. Wychowałem się w dobie telefonów i internetu, gdzie na odpowiedź czeka się najwyżej kilka minut, więc byłem pewnie jeszcze bardziej niecierpliwy od Mikołaja. Wyobrażałem sobie to cierpienie, gdy pojawiała się świadomość, że odpowiedź na wszystkie pytania czy okazja do rozmowy mogą nigdy nie nadejść.

― Podobnie jak ty myślałem, że pośredniczka spadła mi prosto z nieba. Była medium o naprawdę ogromnej mocy. Nie odważyłem się od razu na postawienie sprawy jasno, chociaż pragnienie rozmowy z Zofią przyświecało mi od pierwszej chwili, gdy tylko spotkałem.

Mikołaj spojrzał na linię horyzontu, za którą powoli skrywało się pomarańczowe słońce. Na niebie wisiały pierzaste chmury zwiastujące wietrzny dzień – na skrawku jasnobłękitnego nieba były złote, a im bliżej ziemi, tym bardziej soczystych nabierały barw. Najniższa warstwa przywodziła na myśl bardzo gęsty sok pomarańczowy.

Podziwiałem w ciszy pejzaż, który namalowała natura w to chłodne marcowe popołudnie, czekając na dalszy ciąg historii. Milczenie trwało jednak tak długo, że już zacząłem powoli wątpić w istnienie kolejnego rozdziału opowieści Mikołaja. Po słońcu pozostała jedynie łuna złotego światła, gdy Dobrowolski wreszcie przemówił:

― Pozwoliłem, byśmy dobrze się poznali. Nas, duchów, jest mnóstwo, przez całe życie musiała spotkać ich dziesiątki, jeśli nie setki, a jednak to ze mną decydowała się spędzać najwięcej czasu. „Jesteś jedynym, który nie chce ode mnie pomocy" – powiedziała mi kiedyś. „Mam wrażenie, że jesteś pierwszym, który spędza ze mną czas nie dlatego, że mam dar, lecz dlatego, że po prostu tego chcesz".

Mikołaj pochylił ze wstydem głowę. Teraz już wyraźnie dostrzegałem, że nasze historie były do bólu podobne. Najpierw znikąd pojawia się ktoś z niezwykłym darem, potem dajemy mu się poznać na tyle dobrze, by zechciał spełniać wszystkie nasze prośby. Podejrzewam, że Mikołaj był także na tyle dumny, że proszenie o przysługę przychodziło mu z ogromnym trudem. Za życia to on służył innym pomocą, a skoro zaopiekował się taką marną sierotą jak ja, widocznie sprawiało mu to przyjemność także po śmierci. Fakt, że role nagle się odwróciły, musiał być dla niego sporym ciosem.

― Gdy jej wreszcie powiedziałem, że to nie jest do końca prawda... nie chciała mnie już więcej widzieć. Nie mogła znieść myśli, że tak bardzo pragnąłem spotkać inną kobietę, podczas gdy ona... tak, teraz jestem tego pewien – musiała mnie bardzo kochać.

Wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia. Do tej pory nie zastanawiałem się nawet, czy taka historia jest możliwa – postrzegałem duchy i żywych jako istoty dwóch różnych gatunków, choć wszyscy byliśmy przecież ludźmi. Kochałem rodziców, siostrę, a może nawet pozostał we mnie ślad mojej dawnej, szczenięcej miłości do Karoliny, ale to była zupełnie inna sytuacja. Nie wiem, czy teraz byłbym w stanie obdarzyć kogokolwiek uczuciem... Brakowało mi słowa na to, co czułem do Basi, więc z braku lepszego określenia nazywałem miłością coś, co było pewnie jedynie pokrewieństwem dusz, doprawionym mocną dozą przywiązania i od kilku tygodni także ogromną tęsknotą.

Ale żeby żywy człowiek obdarzył uczuciem taką marną namiastkę ludzkiej egzystencji? I czy Mikołaj chciał swoją historią zasugerować mi, że to samo może spotkać i mnie, jeśli będę kontynuował znajomość z Dianą?!

Przecież ona nawet nie wie, że nie żyję! A co, jeśli już polubiła tego dziwacznego chłopaka ze szkoły dla snobów?!

― A ty? Czy ty ją kochałeś? – zapytałem. Błagałem w myślach, by zaprzeczył. Nie chciałem przeżywać tych samych męczarni co z Karoliną, a poniekąd także i z Basią.

Miłość to naprawdę jedno z największych nieszczęść, jakie może spotkać człowieka – pomyślałem, przygryzając w oczekiwaniu wargi.

― Tak, ale... U nas mechanizm miłości działa zupełnie inaczej. Podstępniej – mruknął Mikołaj ze smutnym uśmiechem. – Bez przyspieszonego bicia serca, tych, jak wy to młodzi nazywacie – motyli w brzuchu – trudno zauważyć, że coś jest na rzeczy. Świadomość tego uczucia spada nagle i niespodziewanie, jest niemalże nie do udźwignięcia. I jeśli raz cię dopadnie, prawdopodobnie już nigdy się jej nie pozbędziesz – będzie prześladować cię każdego dnia i każdej godziny.

Nie wydawało mi się możliwe, bym zdołał pokochać kogokolwiek, a już na pewno nie tę pokręconą złośnicę. Spojrzałem z powątpiewaniem na Mikołaja.

― Zobaczysz, zrobisz krzywdę jej i sobie – zaznaczył, widząc mój sceptycyzm. – Obiecaj mi, że już nigdy się z nią nie spotkasz!

Och, świetnie. Znowu muszę podjąć kolejną decyzję. Czasem naprawdę tęskniłem za moim dawnym życiem, kiedy największym dylematem był wybór pomiędzy odpowiedziami B i C na teście semestralnym z historii. Miałem już szczerze dosyć stawiania mnie w podobnych sytuacjach, jakby ktoś chciał, bym udowodnił swoją dorosłość, której przecież nawet nie dożyłem! Miałem zaledwie siedemnaście lat i nikogo, kogo mógłbym poprosić o pomoc. Z przerażonej miny Mikołaja wywnioskowałem, że on już dawno temu podjął za mnie decyzję.

Spojrzałem na niego spod byka, starając się wzrokiem wyrazić wszystkie emocje, które we mnie tkwiły. Dostrzegałem logikę w myśleniu Mikołaja, ale nie mogłem tak po prostu skreślić niezwykłej szansy, która sama pchała mi się w ramiona. Zresztą, czy tego właśnie pragnęłaby Diana? Bym już nigdy się z nią nie zobaczył...? Mam zniknąć tak bez słowa, ignorując moje wcześniejsze zapewnienia, że będę czekał na nią codziennie?

― Co ty sobie do cholery wyobrażasz?! – krzyknąłem w stronę Mikołaja. – Że niby kim ty jesteś? Moim ojcem?!

Dobrowolski cofnął się, jakby mocno zabolały go te słowa.

― Nie chcę byś myślał, że się wywyższam. Każdy ma prawo do błędów, ale powiedz, Wiktorze, dlaczego masz popełniać własne, skoro możesz wyciągnąć naukę z moich...? Chciałbym, byśmy się wspierali, byśmy byli dla siebie pełnoprawnymi partnerami...

Syknąłem z wściekłością. Byłem pewien, że to właśnie to ostatnie zdanie podziałało na mnie niczym płachta na byka, choć nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie je już wcześniej słyszałem. Mikołaj wyciągnął dłoń w moją stronę, lecz odsunąłem się na bezpieczną odległość, zanim zdążył mnie dotknąć.

Z przerażeniem zauważyłem, że niebo było już całkiem granatowe, a nad drzewami błyszczały nieśmiało pierwsze gwiazdy.

― Która jest godzina...?

Poczułem się niesamowicie dziwnie, wypowiadając na głos to pytanie. Po raz pierwszy od dawna czas nabrał dla mnie większego znaczenia. Do tej pory istniały dla mnie tylko wschody i zachody słońca, oddzielające od siebie kolejne dni i noce.

― Nie mam pojęcia... ― odparł zupełnie zbity z tropu Mikołaj.

Zacząłem powoli wycofywać się w kierunku linii na drzew, a na odchodnym rzuciłem tylko:

― Nie spotkam się z nią – tu skrzywiłem się na widok błogiego uśmiechu rozpływającego się po twarzy Mikołaja. – Ale wcale nie dlatego, że ty mi tego zabraniasz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top