II

Wieczorem pod dom Morvena przyjechał Bren swoim słynnym czarnym Jeepem, którego dostał na siedemnastkę od rodziców. Właściwie rodzice przelali na jego konto pieniądze na samochód cztery dni po jego urodzinach. Mieszkają na drugim końcu kraju ze względu na pracę i nie przyjechali na przyjęcie, a opóźnienie życzeń i prezentu tłumaczyli słabym zasięgiem. Była to bardzo niestaranna wymówka. Oboje pracowali w biurze, gdzie musi być internet i zasięg sieciowy, lecz Brendon nie zadawał pytań. Był do tego przyzwyczajony. Zasmucił go tylko fakt, że nie wysilili się, by wymyślić historyjki, która byłaby choć troszkę bardziej wiarygodna.
Przed drzwiami siedział zamyślony chłopak, bawiąc się ze swoim kotem, Luną. Jego blada cera w zimnym świetle latarni wyglądała na nieskazitelnie białą.

- Mooorven, wsiadaj! Wyglądasz teraz jak staruszek, zażyj trochę młodości póki masz czas - wołał przez otwartą szybę Bren. W jego bursztynowych oczach widać było żar, Morven wiedział co się szykuje. Wsiadł szybko do samochodu i odjechali.

- Widzę, że jesteś czymś podniecony Brendon.

- Brzmisz jak zwyrol.

- A nie miałem takiego zamiaru, więc może to ty jesteś "zwyrolem" i dopowiadasz sobie pewne rzeczy - na te słowa brązowooki chłopak zaśmiał się.

- O nie, zdemaskowałeś mnie - Bren zrobił sztucznie smutną minkę. - Musisz to przełknąć, Morven, przykro mi. Zwyrol czy nie, jestem twoim przyjacielem i nie zostawisz mnie samego pośród tych alkoholików i nimfomanek, prawda? - powiedział jego słynnym ironicznym tonem.

- Nie wydaje mi się, żebyś beze mnie był tak zupełnie sam. Czuję, że coś się święci, znalazłeś sobie kogoś?

- Ta, detektywie. Znajoma siostry.

- Możesz trochę jaśniej? Nie mam bladego pojęcia, z kim Claire teraz się kumpluje.

- Kiara Murphy? Marshall? Coś na "M". Jesteśmy - obaj wyszli z samochodu.

Morven oparł się o ścianę pobliskiego budynku i patrzył w ziemię, obawiał się wejść do środka klubu. Nie znosił tłumów. I duszności.

- Nawdycham się trochę świeżego powietrza i przyjdę do ciebie.

- Nie można oddychać na zapas - zaśmiał się Brendon - będę przy barze. Chyba że przyjedzie moja druga towarzyszka, wtedy nie odpowiadam za siebie - Morven prychnął z zażenowaniem, a postawny szatyn otworzył klubowe drzwi i został pochłonięty przez wściekle fioletowe światło dochodzące z pomieszczenia.

Chłopak usłyszał nadjeżdżający motor i podniósł głowę. Jego czarne włosy rozczochrał wiatr mknącego pojazdu. W jednej chwili mgła spowijająca szmaragdowe oczy Morvena zniknęła.

- Przyjechała tu. Saoirse. Ech, akurat teraz? Na imprezę? Mam nadzieję, że się nią nie rozczaruję... - pomyślał.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top