Rozdział 3


Statek przycumowany do brzegu należał do floty luksusowej klasy liniowców pasażerskich Tokio Seaway. Podłużny i potężny w swej budowie, unosił się na ciemnych wodach, przerażając i jednocześnie zachwycając swą ogromną sylwetką. Mierzący trzysta metrów długości i siedemdziesiąt metrów wysokości olbrzym był w stanie pomieścić na pokładzie do czterech tysięcy pasażerów, w tym również otyłego mężczyznę ubranego w gustowny garnitur, przechadzającego się brzegiem i przesuwającego wzrokiem wzdłuż statku, jakby przyglądał się kobiecie, której pragnął.

Na oko miał około czterdziestu lat. Czarne, krótko przystrzyżone włosy zdobiły okrągłą głowę, pofałdowana szyja wypychała kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli. Stalowe spojrzenie szarych oczu rzucane spod grubych brwi przyprawiało o dreszcz obrzydzenia każdego, kto je napotkał. Mimo niechlujnego, zaniedbanego zarostu na twarzy, ciężko było uwierzyć, że ten mężczyzna jest tylko zwykłym właścicielem niewielkiej restauracji.

Przynajmniej z pozoru.

Ukryty za wysokimi kontenerami, uważnie obserwował każdy krok Genty Takeuchiego, współpracownika szefa jednego z odłamów tokijskiej yakuzy i właściciela skromnej restauracji w centrum Tokio, w której zwykł jadać. Na sumieniu miał wiele: jako młody chłopak, w ogóle nie przypominający obleśnego grubasa, którym był teraz, często okradał sklepy, włamywał się do cudzych mieszkań, wdawał się w bójki, a nawet rozprowadzał narkotyki. Jego życie przestępcze rozpoczęło się więc już we wczesnych latach dojrzewania. Teraz potrafił się z tym lepiej kryć, jednak świat nie zapomina ludzkich grzechów.

Do odpłynięcia liniowca pozostało niecałe czterdzieści minut. Po upływie tego czasu wodne monstrum zabierze swoich pasażerów na Chichi-jimę, największą wyspę w archipelagu Ogasawara, na której znajdowała się siedziba zaprzyjaźnionej z tokijską yakuzą grupy przestępczej o pseudonimie „Karis".

Miał wyjątkowe szczęście. Kiedy śledził Gentę, otyłemu mężczyźnie towarzyszył wysoki dryblas, jego ochroniarz. Gdy wsiedli na pokład, wydawało mu się iż zaprzepaścił szansę schwytania go, jednak sytuacja zmieniła się, kiedy po piętnastu minutach Takeuchi zszedł na ziemię, by samotnie przespacerować się po brzegu i zapalić papierosa.

Cieszył się, że postanowił jeszcze trochę poczekać. Pozwolił sobie nawet na ledwie dostrzegalny uśmieszek. Jego ciało opanował przyjemny dreszcz ekscytacji i zniecierpliwienia. Serce zabiło mocniej w piersi.

Ta noc zapowiadała się na wyjątkowo piękną.

Kiedy Genta znalazł się nieopodal kontenera, za którym się ukrywał, wyjął z kieszeni chusteczkę nawilżoną chloroformem. Wciąż obserwował uważnie grubasa, kiedy podchodził bliżej kontenera, zapalając markową zapalniczką papierosa. Zaciągnął się głęboko, a następnie wypuścił z płuc dym, kierując go w stronę bladej tarczy księżyca.

Błyskawicznie za nim stanął. Obaj byli tego samego wzrostu, jednak Takeuchi był gruby, przez co, by się z nim rozprawić, zmuszony był odchylić jego głowę do tyłu, zacisnąć ramię na szyi i przyłożyć chusteczkę do ust i nosa, jednocześnie uważając, by grube cielsko nie zwaliło się na niego i nie przygwoździło go do ziemi.

Biały materiał tłumił krzyki wyrywającego się z jego ramion Genty. Tłuste palce jego pulchnej dłoni wbiły się w obejmujące jego szyję ramię, jednak niezbyt mocno. Powoli cofali się za kontener, z dala od pasażerów statku, którzy od czasu do czasu pojawiali się na pokładzie, nie będąc jednak w stanie dostrzec tego, co dzieje się poniżej, w ciemnościach.

Zaciągnął go na tyły, w labirynt kontenerów, tam zaś zwalił go z nóg krótkim kopnięciem. Zdążył krzyknąć, jednak słabo. Chloroform, którego użył, był wysokiej czystości chemicznej, dzięki czemu nie musiał czekać na efekty kilku minut. Już po jednej Genta zaczął tracić przytomność i osłabł.

Usiadł na nim okrakiem, przyciskając chusteczkę do jego nosa. Nie widział zbyt wiele, jednak mógł wyobrazić sobie, jak jego świńskie ślepia wywracają się, jak białko zdobią cienkie czerwone niteczki.

Jeszcze dziesięć sekund, jeszcze pięć, cztery, trzy, dwie, jedna. Mężczyzna zwiotczał niemal zupełnie, jego głos stracił siłę, mógł jedynie cicho pojękiwać.

Sięgnął do kieszeni po taśmę klejącą, oderwał jej kawałek i przykleił chustkę do nosa Genty, by grubas w dalszym ciągu wciągał chemiczny zapach. Rozejrzał się wokół, upewniając, że nikt ich nie usłyszał, ani nie zauważył. Okolica świeciła pustką.

Wyprostował się, westchnął z zadowoleniem. Najgorsza część już za nim, teraz wystarczyło tylko wpakować jakoś do samochodu ważące niemal sto kilo cielsko i zawieźć je do magazynu położonego na otoczonej lasem działce.

Potem czeka go już tylko zabawa.

Ktokolwiek zobaczyłby go w tym momencie, zdziwiłby się widząc jak wiele siły drzemie w tak szczupłych rękach. Choć nie obeszło się bez kilku krótkich przerw, udało mu się dociągnąć Gentę do swojego samochodu, a następnie wpakować go do bagażnika, przy czym było już nieco więcej problemów.

Siadł za kierownicę, ściągnął z dłoni rękawiczki. Jakże głupimi istotami byli ludzie, jakże naiwnymi i bezwartościowymi. Zwykłe śmiecie udające towary z wyższych półek, zatraceni w swoim egoizmie i samozachwycie.

Godne potępienia.

Godne ukarania.

Ruszył cicho, niemal bezgłośnie, wyjechał z terenu kontenerów na ulicę, włączył się do ruchu. Skinął dłonią mężczyźnie, który go przepuścił, ruszył prostą drogą w kierunku swojego placu zabaw.

Już nie mógł się doczekać.

***

Powoli odzyskiwał przytomność, wybudzał się z letargu. Znów mógł czuć, słyszeć i widzieć wszystko. Naga żarówka zwisająca z sufitu raziła go w oczy, jednak kiedy już przyzwyczaił się do jej bladego światła, mógł rozejrzeć się i rozeznać w sytuacji.

Leżał na czymś twardym, prawdopodobnie wykonanym ze stali. Pomieszczenie, w którym się znajdował było dosyć niewielkie, przypominające garaż lub jakiś magazyn, o ścianach szarych i zimnych. Kiedy uniósł ostrożnie głowę, naprzeciwko siebie zobaczył drzwi, obok nich zaś stojącego przed jakimś stołem mężczyznę.

Był odwrócony do niego plecami, ubrany w zwykłe spodnie i obcisły czarny sweter z białym paskiem przy dekolcie. Na oko miał niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jego włosy koloru jaskrawej czerwieni były ułożone w nieładzie. Nucił coś cicho, bardzo cicho, ledwie słyszalnie, jednocześnie poruszając rękoma nad stojącym przed nim stołem.

– Ty... ej, ty...- jęknął Genta, jego głowa opadła bezsilnie na twardą powierzchnię, na której leżał.

Mężczyzna ledwie odwrócił głowę, by po chwili znów wrócić do przerwanego zajęcia.

– Co to za miejsce? Gdzie ja jestem?- stęknął Takeuchi i spróbował wstać, jednak ze zdziwieniem zorientował się, że jego nogi i ręce są przymocowane pasami do stołu, na którym leżał.

Bo to z całą pewnością był stół.

– Co... co jest grane?- szarpnął dłońmi, jednak nic to nie dało.- Co ty robisz?! Kim ty jesteś?! Wypuść mnie w tej chwili!- Kiedy mężczyzna nie odpowiadał, Genta znów zaczął szarpać się na stole.- Co ty, kurwa, wyprawiasz?! Masz pojęcie, kim jestem i co ci grozi za uprowadzenie mnie?! Ty cholerny sukinsynie, powinienem być na statku, mam ważne spotkanie...!

– Twoje ważne spotkanie właśnie się odbywa – przerwał mu mężczyzna spokojnym tonem.

Odwrócił się do niego i zaczął iść w jego stronę, ciągnąc za sobą niewielki stół. Jego twarz wyrażała spokój, była wręcz zrelaksowana, kąciki warg uniosły się powoli w leniwym uśmiechu. Jego oczy – jedno czerwone, drugie zaś złote – spoglądały łagodnie na Gentę.

– Czego chcesz?- warknął Takeuchi.- Pieniędzy, tak? Mogę ci je dać... ile chcesz? Sto milionów wystarczy?

– Pieniądze – mruknął mężczyzna, przysiadając na jego stole i sięgając do tego, który za sobą przyciągnął. Chwycił jakąś podłużną łyżkę i przyjrzał jej się uważnie, obracając na prawo i lewo.- Pieniądze grają w świecie dużą rolę. W obecnych czasach mając odpowiednią sumę możemy kupić sobie luksusową willę, sportowy samochód pierwszej klasy, własny odrzutowiec... możemy zwiedzić cały świat, kupić dziesiątki kobiet, albo... zabić człowieka.- Spojrzał na niego z uśmiechem.- I tak ujdzie nam to płazem.

– Co...- sapnął Genta.- Nie wystarczy? Miliard, tak? Chcesz miliard? Nie jestem przesadnie bogaty, ale mogę dać ci miliard...!

– Śmiem wątpić, by twoje życie było tyle warte – powiedział chłodno mężczyzna.- Nie targuję się z ludźmi twojego pokroju, tłusta świnio.

– Po... po prostu powiedz, czego chcesz, a ja ci to dam, przysięgam!- wydarł się Genta, czerwony na całej twarzy.

– Zwykłem sam zdobywać to, czego pragnę.- Mężczyzna przysunął się do niego bliżej, uklęknął na stole, by usiąść okrakiem na Takeuchim.

– Co ty...? Co ty chcesz zrobić?

– Widziałeś go, prawda?- zapytał cicho mężczyzna, przesuwając długą łyżeczką po jego torsie.- Twoje nic nie warte oczy patrzyły na niego, widziały to, czego nie mogę dostrzec ja.

– O czym ty mówisz?!

– Jak on wygląda?- szepnął, patrząc mu w oczy.- Jest taki blady, jego skóra wydaje się taka... miła w dotyku. Dotykałeś jej, prawda? Twoje brudne łapska zhańbiły tak piękne, delikatne ciało... Jakie to było uczucie? Jak szybko potrafiłeś się podniecić? Byłeś w nim, prawda? Wiem, że tak, widziałem jak szedł. Ile czasu zajęło ci dojście?- Nagle wybuchł śmiechem, odrzucając głowę.- Ja pewnie doszedłbym od razu! Nie jestem w stanie sobie nawet tego wyobrazić... znów się podniecam – jęknął cicho. Znów spojrzał na Gentę, jego wzrok zmienił się ponownie, tym razem był zimny i groźny.- To takie niesprawiedliwe, że taka gruba, obleśna świnia jak ty mogła widzieć jego nagie ciało, dotykać go i pieścić. Nienawidzę cię za samo istnienie...

– O czym ty mówisz, na litość boską?- jęczał Genta, bliski płaczu.- Zostaw mnie, ty popierdolony psycholu!

– Chcę go zobaczyć – westchnął mężczyzna, kładąc kciuk na górnej powiece lewego oka Takeuchiego.- Nikt więcej... tylko ja... dlatego oddasz mi swoje oczy.

– Co... nie, czekaj, co ty... AGRHH!!!

Przeciągły wrzask rozniósł się po niewielkim pomieszczeniu, kiedy łyżeczka zanurzyła się w gąbczastym białku. Mężczyzna przygryzł delikatnie dolną wargę, wydłubując starannie szare oko, jednak te zostało uszkodzone. Westchnął z zawodem. Dawno nie bawił się w ten sposób, wyszedł z wprawy.

– Pierwsze nie wyszło – powiedział spokojnie, jakby informował swojego pacjenta o nieudanej próbie wyrwania zęba.

– ZOSTAW MNIE! ZOSTAW MNIE, TY POJEBIE!

– Wypraszam sobie, rozmawiasz z dżentelmenem – rzekł chłodnym tonem, zabierając się za prawe oko.- Nie ruszaj się, z łaski swojej, bo znów rozbiję białko.

– NIEEEE!!!

Także i tym razem się nie udało, Genta wyrywał się zbyt mocno, nawet mimo ułożonych między jego głową ścianek, które miały powstrzymać go od poruszania nią.

Zszedł z Takeuchiego i odłożył łyżkę. Obie gałki oczne wylądowały w niewielkim pudełku na drugim stole. Podpierając dłonie o biodra, przyglądał się pozostałym narzędziom, zastanawiając się od czego powinien teraz zacząć. Nie zwracał uwagi na krzyki i pojękiwania swojego dzisiejszego gościa.

– Jeśli najpierw odetnę ci genitalia, to pożyjesz na tyle długo, byś poczuł odcinanie dłoni?- zapytał, spoglądając na niego.

– KURRRWAAA!!! JAK BOLI!!!

– Trudno, żeby nie bolało, właśnie wydłubałem ci oczy.- Zmarszczył lekko brwi.- Pominę kolejność, w jakiej poczynałeś sobie w najlepsze z moim Tetsuyą.

– AAAA!!! ZOSTAW MNIE!!! WYPUŚĆ MNIE!!! DAM CI WSZYSTKO, ROZUMIESZ?! JA UMIERAM!!!

Uśmiechnął się powoli, leniwie, zakładając długie rękawice. Sięgnął po duże nożyce, po czym rozerwał rozporek spodni grubasa.

– O to właśnie chodzi, panie Takeuchi Genta. O to chodzi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top