9 - Przedmiot
Jego pokojem znów zawładnęła ciemność.
Rolety całkowicie zasłaniały okno, nie pozwalając ani jednemu promieniowi słonecznemu przedostać się do środka. Po tak długim czasie nieustających walk, nawet one zrezygnowały z obdarzenia tego pustego mieszkania swoim życiodajnym ciepłem i światłem. Skreśliły to miejsce, dały sobie spokój. Wiedziały, że na nic się zdadzą ich starania, ponieważ dla osoby, która tkwiła w tym nieustannym mroku ciałem i umysłem, już więcej się nie liczyły.
Dla Chuuyi nie było już światła. Nie było już śmiechu, nie było radości, nie było motywacji, a nawet już samej tej ciemności. Odnosił wrażenie, jakby od momentu ujrzenia ulatującej z Dazaia krwi cały jego świat się zatrząsł i zamknął w sobie, wypalając się w nicości. Nawet jej już nie zauważał – po prostu zlał się z mrokiem i siedząc w nim, stał się bezdusznym, nieumiejętnym cieniem. Gorzej – stał się przedmiotem. Był zakurzonymi książkami, które leżały na półkach zapomniane. Był zgniecionymi kartkami, walającymi się na odstawionym biurku. Był wymiętolonym kocem, pod którym nieustannie się chował. Był materacem, który odkształcał chudym ciałem. Był przepaloną żarówką, niezdolną do zaświecenia się, chociażby najmniejszego zamigotania. Był zamkniętymi drzwiami, obumarłą rośliną, zasuniętymi roletami i skopanymi poduszkami – nie umiał czuć i został przedmiotem, kolejną zbędną rzeczą na tym świecie.
W wieczór tych strasznych wydarzeń, gdy Osamu wyszedł, gdy go opuścił, niemal natychmiast opadł na brudną od jego krwi podłogę i zaniósł się histerycznym szlochem. Płakał, krzyczał, rzucał się, był pewien, że słyszy go połowa Yokohamy, ale mimo to tak naprawdę nikt go nie usłyszał. Nikt nie przybył go uratować. Nikt nie powiedział, że będzie dobrze. Jedyna osoba, która mogła go ukoić, opuściła jego mieszkanie, opuściła jego, a on, nawet po przerażającym odkryciu, o poruszającym serce i miażdżącym jego psychikę widoku, nie potrafił sobie z tym poradzić.
Nie winił Dazaia za to, kim, a raczej, czym był. Prawdę mówiąc, niewiele to dla niego znaczyło. Od pijackiego wieczoru pełnego łez mówił sobie, że nie obchodzi go to, kim jest naprawdę – ważnym było, aby był. Winił go za to, w jaki sposób ukazał mu swoją prawdziwą tożsamość, winił go za ból, który mu sprawił, za ból, który sam czuł, za jego i własne łzy. Winił go za swoje nieszczęście i za to, że otworzył te usilnie domykane wrota w jego psychice, że zrujnował jego plany na wspólną drogę ku wzajemnemu uleczeniu.
Winił go za to, że pokazał mu to, co Chuuya od siebie odrzucał, czego bał sobie wyobrażać. Pokazał mu moment, w którym go stracił.
Osamu zranił się śmiertelnie, a jednak przeżył. Nakahara nie posiadał się z radości, że w gruncie rzeczy nic mu się nie stało, ale te pozytywne uczucia zostały zmiecione w pył przez siłę strachu oraz nieludzkie wycieńczenie.
Nie chciał widzieć go w takim stanie. Nie chciał patrzeć na jego krew, nie chciał widzieć bólu na jego twarzy, nie chciał wyobrażać sobie chwili, w której zostanie sam i to na dobre. W ułamku sekundy, w momencie, w którym Dazai przyłożył nożyk do ręki, zobaczył siebie, trzymającego jego ciało, szlochającego i bezsilnego. W ułamku sekundy poczuł wszystko to, co czuł podczas śmierci Tachihary, tylko że niezliczoną ilość razy intensywniej. Poczuł ból straty, chociaż do niej nie doszło. Poczuł wypalający mu gardło i płuca ogień, choć nic się nie paliło. Topił się w powodzi własnych łez, podczas gdy żadna nie miała miejsca. Zapadał się w sobie pod wpływem uczucia obezwładniającej bezsilności oraz samotności, potwornego, rozrywającego mu głowę oraz serce smutku, chociaż nic takiego się nie stało, a brunet wciąż stał i wciąż oddychał, nie będąc wcale bezwładnym, wykrwawiającym się w jego ramionach ciałem.
Ten krótki moment, ta wizja utraty Dazaia zabiła jakąś jego część i to okazało się dla niego o wiele za dużo.
Nakrzyczał na niego. Wyrzucił mu w twarz swoje uczucia, te, o których wiedział i te, o których nie miał pojęcia, obarczył go winą, kpił z niego, wyrzekł się go. Zrobił tyle strasznych rzeczy, on i Dazai. Obaj usunęli sobie grunt spod nóg, obaj topili się w swoim cierpieniu, którego nie ukrywali w żaden sposób, tak odmiennie do nieustającej troski o swoje samopoczucie, obaj sprawili go sobie jeszcze więcej i obaj czuli je jeszcze intensywniej, gdy zabrakło im tego drugiego.
Chuuya odczuwał tyle emocji podczas tego jednego wieczora, że zdawał się wyczerpać ich limit. Od tamtej pory ogarniała go pustka. Myśli odbijały się w jego głowie tępym echem, każdy dźwięk czy obraz z chwili na chwilę stawał się coraz słabszy, aż w końcu niknął, zapomniany, pozostawiając po sobie nieprzyjemne uderzenia popękanych ścian jego wydrążonego ciała.
Czuł się jak porcelanowa lalka, którą ktoś zrzucił z komody. Jego odłamki walały się gdzieś po podłodze, lądując pod meblami, zamiecione pod dywan, zapomniane, zakurzone przedmioty. Dazai stworzył go, tchnął w niego życie, a potem mniej lub bardziej umyślnie zniszczył, ale wciąż był jedynym, który mógł pozbierać go do kupy i nadać tym kilku okruchom sens, cel, w myśl którego zostały na nowo posklejane i złożone w jedną całość.
Dlaczego pomyślał, że to dobry pomysł? Dlaczego przybiegł do niego w celu ukazania mu prawdy?
Nie mogłem już dłużej tkwić w tym kłamstwie. Wiem, że ty, że ja... wiem, że to coś poważnego. Przestraszyłem się, wiedziałem, że kiedyś poznasz prawdę, chciałem ci ją przedstawić sam. Nim się obejrzałem, zaczęło mi na tobie zależeć, jak na niczym innym w życiu... tym i poprzednim. Wiedziałem, że będziesz cierpiał, gdy nagle odejdę.
To wszystko było tak oczywiste, ale Chuuya wciąż nie mógł przyjąć tego do wiadomości. Dazaiowi zaczęło na nim zależeć, więc nie chciał go dłużej okłamywać. Obawiał się następstw tkwienia w kłamstwie, więc postanowił wyznać mu prawdę. Postawił się na szali, przybiegł roztrzęsiony, pełen bólu i gotowy na odrzucenie. Przekalkulował sobie swoje i jego wartości, stwierdził, że prawda będzie mniej bolesna niż porzucenie mężczyzny z dnia na dzień.
Mógł mieć rację. Mógł, gdyby tylko wybrał inny sposób na przekonanie go.
Skąd mógł wiedzieć?, podsunął cichy głosik z tyłu głowy. Skąd mógł wiedzieć, że to wszystko aż tak wpłynie na Chuuyę? Pomijając fakt, że jego czyn, nieważne jak na niego spojrzeć, nie był absolutnie stosowny, normalny, zdrowy, racjonalny czy właściwy, nie mógł mieć pojęcia o tym, co zachodziło w mentalności Nakahary już od dłuższego czasu. Choć z pewnością zdawał sobie sprawę z większości tych beznadziejnych procesów, o tym jednym nie mógł wiedzieć, bo Chuuya ukrywał to przed nim od samego początku.
Rudowłosy nie miał pojęcia, w jaki sposób doznał tego wszystkiego w jednej chwili, ale przeszedł ze skrajnej wściekłości, z okropnego żalu, rozrywającego smutku i chęci natychmiastowego zniknięcia w topienie się w poczuciu winy oraz straty. W jednej chwili miał ochotę wrzeszczeć, pobiec za Dazaiem, błagać go, by wybaczył mu te wszystkie słowa, powiedzieć mu, że to nie jego wina, prosić go, by wrócił, by nie zostawiał go samego. Chciał go jednocześnie pobić, wykrzyczeć mu, jak wielkim idiotą i potworem był przez to, co zrobił, a potem chciał znowu go przeprosić i przekonać, że nie jest bezduszną kreaturą, tylko zagubioną istotą, która, najwidoczniej odzwyczajona od uczuć, nie wiedziała, co się z nią dzieje ani jak wpływa na wszystkich wokół, na niego samego.
Mroczny Żniwiarz. Nazwa żywcem wyciągnięta z taniej opowieści grozy. To jasne, że Nakahara mu nie uwierzył. Jego słowa brzmiały tak absurdalnie, w połączeniu z towarzyszącą im powagą wręcz komicznie. Niebieskooki był przekonany, że brunet sobie z niego kpi, że żartuje, a pewnej chwili, że naprawdę postradał zmysły. Zrozumiał, że Osamu musiał coś zrobić, by udowodnić mu, że jest tym, kim jest.
Naprawdę, Dazai, nie było innego sposobu?
Chuuya porzucił rozważania na temat tego, że oprócz zwykłych ludzi coś innego biega po tym świecie. Nigdy nie wykazywał nim wielkiego zainteresowania, toteż coś takiego nie wpłynęło na niego za bardzo. Kierował się zasadą, że jak jest, to niech będzie i nie interesuje go do momentu, w którym na niego nie wpłynie.
Teraz jednak nadludzkie siły skierowały się ku niemu, zamieszały w jego życiu i koniec końców znów zepchnęły go w ciemnię. Wyjaśniły dazaiową aurę nie z tego świata, jego przedziwne zachowanie, nieludzki chłód, brak bicia serca, brak cienia. Wyjaśniły swoisty niepokój, który czuł od początku, przesadną ostrożność i poczucie niebezpieczeństwa, a wreszcie – wzmocnioną fascynację. A potem pokruszyły ostatki jego tarczy, rozbiły drzwi i wepchnęły się do środka jego głowy, wywlekając wszystkie demony na wierzch. Przyjęły to na siebie, pocieszały, żałowały, płakały, aż wreszcie odeszły, sądząc, że to najlepsze, co mogły w tamtej chwili zrobić, ale nie poskutkowało to niczym innym, jak spowodowaniem palącej tęsknoty, która swoimi płomieniami smagała wnętrze Chuuyi już od momentu, w którym drzwi za nimi się zamknęły.
Od tamtego dnia ani razu nie wyszedł z domu. Zadzwonił do Hirotsu, który był zaledwie piętro niżej, że nie będzie w stanie pojawić się w pracy, wyłączył telefon, by nie musieć przejmować się wiadomościami od Kouyou. Nie wpuścił do mieszkania nawet Bogu winnej Gin, która wróciła do pracy po długiej nieobecności spowodowanej nagłą kontuzją. Biedna dziewczyna, zawsze ponura i milcząca, a jednak troskliwa i empatyczna, chciała pomóc starszemu koledze z pracy, któremu zawdzięczała godziny nauk i masę pożyczek. Chuuya, choć często przez jej naturę aspołecznego milczka zapominał o jej istnieniu, lubił ją, ale nawet nie odpowiedział na jej pukanie. Sporadycznie wychodził do łazienki i coś przegryźć, by wyciszyć irytujący brzuch, a tak to leżał i leżał, cisnąc głowę po poduszki, barykadując okno i siebie samego pod kołdrą, gdzie za towarzysza miał starą, dobrą ciemność.
Odkształcał swój materac od wielu dni, które spędził na myśleniu o Dazaiu. Nie umiał wypędzić go z głowy, nie umiał usunąć z niej obrazu stojącego w jego salonie Żniwiarza, który jest o krok od śmierci, od zostawienia go samego. Nie potrafił opędzić się od złości i duszącego żalu, ale im więcej go czuł, tym więcej czuł także przejmującej samotności. Przypominał sobie delikatność gładzących go, tulących do siebie dłoni, odtwarzał w głowie przepełniony łagodnością głos, niewielki uśmiech, a nawet tą okropną melancholię, tańczącą w zawsze intrygujących oczach. Nie potrafił poradzić sobie z wszechogarniającą go tęsknotą i długo odpychał od siebie myśl o tym, że mimo tego, co zrobił, co mu pokazał, tak bardzo mu go brakowało.
Długo nie potrafił przyznać przed sobą tego, jak bardzo kochał tą istotę nie z tego świata, a gdy w końcu to sobie uświadomił, nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że poczuł coś takiego względem niego po tak krótkim czasie. Dopiero wtedy przypominał sobie, ile Dazai dla niego zrobił, a każda, nawet najmniejsza i najbardziej negatywna myśl o nim uzmysławiała mu, ile dla niego znaczył. Ile znaczyli dla siebie obaj.
Uczucia Dazaia były jasne jak słońce, jakimkolwiek narcystycznym stwierdzeniem by to nie było. Wielokrotnie zapewniał go, że mu na nim zależy, z obawy o jego życie ukazał mu usilnie skrywaną od samego początku prawdę. Jakby tego było mało, o wszystkim świadczył ten przejmujący ból w jego głosie oraz oczach, obu, prawym niezasłoniętym przez bandaże.
Osamu odrzucił tą ścieżkę po tamtym wieczorze, a w każdym razie tak kazał się interpretować brak opatrunku. Pokierował się jego słowami, zawierzył im, wziął je za wzór. To było coś, na co Chuuya również zwrócił uwagę, ale co nie zajmowało mu głowy w tamtej chwili. Im dłużej jednak leżał, tym więcej myślał, aż momentami zastanawiał się, jak to możliwe, że tyle myśli może przebiegać przez głowę w jednej chwili i jakim cudem nie zapadła się ona w sobie od ich natłoku.
Doskonale pamiętał ten dzień. Nieustannie miał go przed oczami, słyszał Żniwiarza, jakby ten był tuż obok niego. Wizualizował go, jakby oglądał film, który znał już na pamięć. Ciągle słyszał jego słowa, widział jego ból, widział jego uczucia, a przede wszystkim, wciąż czuł dotyk jego zimnych warg na swoim policzku. Ten mały, acz wiejący desperacją gest złamał jego serce. Wszystko w nim, począwszy od delikatnego ujęcia jego dłoni, do emanującego niepewnością zbliżenia, aż w końcu do łagodnego muśnięcia, było ubarwione niemożliwym do opisania pragnieniem. Dazai potrzebował tego pocałunku, pragnął tego pocałunku, nie mógł się bez niego obyć. Wyznaczył go sobie jako ostateczne wspomnienie o człowieku, którego pokochał, będąc przekonanym, że jest niezdolny do wyższych uczuć, a potem odszedł, zostawiając go, bijąc się w pierś za to, że popełnił błąd. Zostawił go, ponieważ go kochał, ponieważ dojrzał nienawiść w jego oczach, ponieważ sprawił mu cierpienie i przekazał mu na wszystkie możliwe sposoby to, jak bardzo tego żałował.
Żałuję własnego szczęścia, skoro odbyło się kosztem twojego cierpienia.
Dziękuję, że mogłem się przy tobie znów poczuć jak człowiek. Przepraszam, że musiałeś na mnie trafić.
Ktoś, kto miał problem z własnym mentalnym człowieczeństwem, przypomniał prawdziwemu żyjącemu człowiekowi, co to znaczy nim być. Ktoś, kto pokazał mu szczęście, żałował własnego, gdyż na wskutek tych wszystkich zawiłości sprawiło mu tylko i wyłącznie ból.
Otóż nie.
Po wielu dniach leżenia w ciemnym pokoju, Chuuya nagle wstał. Poczuł się jak robot, który, po latach leżenia odłogiem w kącie, będąc porzuconym eksperymentem, sam tchnął w siebie życie i poruszył się, strzepując resztki kurzu, będąc wykończonym z powodu samej bezczynności.
Nigdy tak nie było.
Podszedł do okna na chwiejnych, nieużywanych od wielu dni nogach. Wycieńczony z braku snu oraz jedzenia organizm dawał o sobie znać, gdy nagle poczuł, jak łamią mu się kolana i się przewraca. Podporą okazał się być parapet, o który się wsparł.
Nie sprawiłeś mi tylko bólu.
Drżącą dłonią chwycił za sznurek od rolety.
Nadałeś mojemu życiu sens.
Odsłonił okno zdeterminowanym pociągnięciem. Słońce natychmiast zaatakowało jego wymęczone oczy, na co on zwiesił głową z przeciągłym jękiem. Po chwili jednak uniósł ją i zmierzył się z oślepiającymi szafir promieniami. Pozwalały mu na wyeliminowanie tej chorej mgły, którą zdążyły już prawie całkowicie zajść.
Pokazałeś mi tak wiele, zarówno dobrego, jak i złego. Nie możesz mnie teraz zostawić. Nie po tym, co mi zrobiłeś. Nie po tym, jak mnie w sobie rozkochałeś. Nie po tym, jak dowiedziałem się o twoich uczuciach.
Chuuya użył wszystkich swoich pozostałych sił w to, by odepchnąć się od parapetu i stanąć normalnie na nogach. Pozwolił słońcu się ogrzewać, zaprosił go do swojej czarnej dziury po tylu dniach słabnącego oblężenia. Poddał się – i po raz pierwszy od wielu dni coś poczuł. Wraz z promieniami spadła na niego dosadna wyniszczająca tęsknota, pragnienie zimnych ust, łaknienie lodowatych dłoni, obecności Dazaia, usłyszenia jego głosu i zapewnienia, że wszystko będzie dobrze.
Znajdę cię. Dazai znalazł go sam i wrócił w niego życie. Teraz Chuuya musiał znaleźć jego i zatrzymać go przy sobie. Musiał pozbyć się jego bólu i pokazać mu choć ułamek tego szczęścia, które poczuł, będąc wraz z nim.
Podszedł do łóżka i włączył telefon. Było parę minut po czternastej, miał trochę wiadomości od Gin oraz Kouyou. Znalazło się nawet połączenie od Hirotsu, ale nic poza tym. Zero wiadomości od Dazaia. Mimo że nawet się ich nie spodziewał, ta cisza niewymownie go poruszyła.
Naprawdę odszedł. Gadzina zrobiła to wszystko i po prostu sobie poszła. Nie mógł się nadziwić jego głupocie, jego i swojej własnej. Nienawidził się za wszystkie słowa, nienawidził się za bezczynne leżenie, ale on przynajmniej doszedł do pewnego wniosku i zamierzał wykonać swój plan. Osamu się na to nie zdobył, wciąż tkwił w przekonaniu, że to, co zrobił, było dla Chuuyi najlepsze. To nie szkodzi, pomyślał. Tym razem okaże się tym silnym. Tym razem podejmie dobrą decyzję i nie uniesie się honorem. Dazai nie był Tachiharą, w żadnym calu. Poza tym, że nie mógł umrzeć, był obiektem jego miłości. Chuuya nie mógł mu tak po prostu pozwolić się porzucić. Znów, dzięki niemu, postanowił zawalczyć o swoje.
Wyjście na zewnątrz było trudniejsze niż przypuszczał. Spędził sporo czasu na doprowadzeniu się do względnego porządku – z powodu zmęczenia szorowanie się zajęło mu dłuższą chwilę. Jego wycieńczony z powodu braku snu oraz jedzenia organizm wciąż pozostawiał wiele do życzenia, ale po wlaniu w siebie nieprzyzwoitych ilości kofeiny zdecydował się w końcu wychylić nos za próg swojego mieszkania, nie chcąc tracić więcej czasu.
Odziany w czerwoną bluzę oraz kurtkę, wyszedł ukradkiem z kamienicy, zakładając kaptur na głowę. Postarał się o to, by nikt go nie zobaczył – gdyby został dostrzeżony przez Hirotsu albo Gin, nie miałby szansy uciec przed pytaniami i zatroskanymi spojrzeniami. Nie miał teraz na to czasu, toteż wymknął się z ulicy, nie przechodząc koło kawiarni. Żeby to zrobić musiał krążyć podlejszymi, wychodzącymi z niewielkiego osiedla uliczkami i wydostać się do bardziej uczęszczanej części miasta. Przypomniał sobie jednak o spostrzeżeniu swojego szefa, którym podzielił się z nim kilka tygodni wcześniej. Dazai szedł, prawdopodobnie z Kunikidą, w stronę portu. Skoro, jak mówił, zajmował się osądzaniem ludzi, którzy umierają, a powszechnie wiadomo, że port jest miejscem zamieszkania niemającej środków do życia biedoty, która często kończy zamarznięta lub zaszlachtowana, ewentualnie wykończona przez przedawkowanie, istniało większe prawdopodobieństwo, że znajdował się właśnie tam, aniżeli gdzieś w środku miasta.
Przy samobójstwie tamtej dziewczyny był w mieście, przypomniał sobie, zapuszczając się w gorsze strony. Teraz, znając wszystkie realia, połączył sobie fakty. Dziewczyna musiała być jego ofiarą. Może nie tyle co ofiarą, co celem. Nieważne, jakiego słowa by nie użył, wszystkie brzmiały dziwnie. Nie wiedział, jak Mroczni Żniwiarze określali tych, których mieli ściąć, niemniej jednak był pewien, że ona do nich należała. Osamu już wtedy miał problem z wykręceniem się z sytuacji, czego przypomnienie sobie tylko bardziej poruszyło serce coraz bardziej zaniepokojonego Nakahary, ale także zmotywowało je. Musiał go odnaleźć. Musiał go opieprzyć, może mu przyłożyć, musiał mu powiedzieć, że jest największym idiotą, jaki chodzi po tej ziemi, musiał mu zabronić się więcej zostawiać, kazać zacząć myśleć i wyznać mu, że go kocha.
Musiał, inaczej zostałby kolejną duszą do ścięcia.
Nie czuł się bezpiecznie, biegając po porcie w swoim obecnym stanie. Po prawdzie to czuł nawet coś na wzór trwogi, bo koniecznie chciał dożyć spotkania z Dazaiem, a że był ubrany lepiej niż połowa mieszkających w tym miejscu szumowin, był potencjalnym celem wyczuwającej pieniądz dziczy. Normalnie byłby w stanie sprostać wyzwaniu, jakie stanowili, ale w tym momencie nie czuł się wcale na siłach do takich zabaw.
Starając odwieść myśli od swojego położenia, wyjął telefon z kieszeni. Może powinien po prostu spróbować do niego zadzwonić? Szczerze wątpił w to, że odbierze, skoro usunął się z jego życia, ale Chuuya nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby nie spróbował w momencie, gdy istniał chociaż cień szansy, że może jednak uda mu się z nim porozumieć.
Niestety jego przypuszczenia okazały się słuszne, bo Osamu nie tyle co nie odebrał, co miał po prostu wyłączony telefon. Nieważne, ile razy rudowłosy się do niego dobijał, na starcie witała go irytująca formułka, kpiącym tonem informująca go, że jego starania na nic się zdadzą. Z głośnym warknięciem schował telefon z powrotem do kieszeni i przyspieszył agresywnie kroku. Krążąc między zatęchłymi kontenerami, zapuszczając się w coraz mniej przyjaźnie wyglądające okolice, topiąc się w rozmokłym gruzie i narażając na utratę węchu, mimowolnie począł się zastanawiać, skąd ktoś taki jak rzekomy Bóg Śmierci mógł posiadać coś takiego jak telefon. Czy Dazai zdobył go tylko po to, by móc się kontaktować z Chuuyą, a teraz, gdy usunął się z jego życia, pozbył się komórki? To by tłumaczyło brak kontaktów, chociaż widocznie jego współpracownik Kunikida także posiadał to urządzenie. Chyba za dużo o tym myślę, przeszło mu przez głowę, a on pokręcił nią z goryczą.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy w pewnej chwili przystanął, zmęczony. Znajdował się we wnętrzu podłego osiedla, nieco dalej od wody. W centrum blokowiska stał stary, ledwo zipiący plac zabaw, który nie wykazywał żadnych oznak tego, by przez ostatnie parę lat bawiło się na nim chociaż jedno dziecko. Przejmująco skrzypiące huśtawki, z trudnością utrzymująca się w zawiasach karuzela oraz zardzewiała zjeżdżalnia tylko nadawały całej okolicy upiornego wyglądu, jakby obdarte, ledwo stojące i przesiąknięte wilgocią mieszkania same tego nie robiły. Zasłonięte roletami czy też wyblakłymi firanami okna sprawiały wrażenie, jakby ktoś za nimi wciąż obserwował każdego przybyłego, który choć trochę nie pasował do otoczenia. Każdy ruch, każdy oddech dochodził do czujnych oczu, wprawiając w niepokój każdego, kto nieumyślnie zapuszczał się w te rejony.
Zrezygnowany i pozbawiony chwilowego zastrzyku kofeinowej energii Chuuya przysiadł na jednej z huśtawek z rękami w kieszeniach i począł kopać zgniłozieloną trawę, która uchowała się gdzieś pomiędzy masami piasku. To na nic. Przeszedł cały port chyba trzy razy, a nie natknął się nawet na najmniejsze oznaki mężczyzny – temperatura była w normie, serce poza promieniowaniem bólem nie szalało pomiędzy niepokojem a czujnością. Nigdzie nie dostrzegł jego owiniętej bandażami sylwetki, nie miał szansy go zawołać, przywołać do siebie. Osamu nie odbierał telefonu, nie kręcił się w typowej dla siebie okolicy. Prawie jakby rozpłynął się w powietrzu, zniknął w cieniach i zwyczajnie po prostu już go nie było.
Przerażony Nakahara objął się rękoma i schylił ku ziemi, nagle zaczynając się trząść. Co jeśli nigdy go nie znajdzie? Co jeśli już nigdy się nie zobaczą?
– DAZAI! – wrzasnął, tknięty tą straszną myślą.
Krzyknął najgłośniej, jak tylko potrafił. Jego głos odbijał się od budowli, sprawiając wrażenie, jakby powtarzające się echo kruszyło te przyprawiające o łzy domki, a z każdym powtórzeniem desperacko wymawianego imienia ulatywało z nich coraz więcej odłamków. Chuuya czuł się podobnie. Miał wrażenie, że jego serce rozdrabniało się na coraz mniejsze części, a razem z nimi uchodziła z niego nadzieja, że jeszcze kiedykolwiek będzie mógł doznać istnienia tej niesamowitej istoty. Tak bardzo tego pragnął. Tak bardzo pragnął ukryć się w jego ramionach, zobaczyć tak przejmujące uczucia w jego oczach, poczuć ten swoisty chłód. Chciał doznać jego prawdziwości, usłyszeć, że będzie dobrze, chciał powiedzieć, że będzie dobrze. Chciał, by wreszcie naprawdę było dobrze.
Szarość ogarnęła miasto, gdy wreszcie znalazł się w okolicach swojej kamienicy. Był kompletnie wycieńczony. Dominowało w nim przekonanie, że od upadku na zimną, twardą posadzkę dzielą go zaledwie szybko mijające chwile. Z każdym krokiem opuszczało go coraz więcej sił, ale doznawał także coraz większej pewności, że w obecnej sytuacji nie obchodzi go to, co się z nim stanie. Był zrozpaczony i gotów ulec swoim domagającym się odpoczynku nogom, gdy nagle zza rogu kawiarni, w kierunku, w którym zmierzał, wysunęła się jakaś sylwetka. Nakahara tknięty myślą, że może to Dazai, który postanowił wrócić, ożywił się znacznie i prawie podbiegł do tajemniczej persony, by rozszyfrować jej tożsamość. Zrobił to pokracznie, jego kroki przypominały utykającego rozbitka, którym może i w tamtej chwili mentalnie był. Liczył jednak, że widok, który zastanie, posłuży mu za podporę, ale jedyne, co uczynił, to wbił go jeszcze mocniej w ziemię.
– Chuuya-kun? – wiśniowe oczy Moriego omiotły jego zmaltretowaną osobę zaskoczonym spojrzeniem.
Rudowłosy odpowiedział mu dokładnie tym samym. Ougai był ostatnią osobą, którą spodziewał się ujrzeć tuż przy swoim domu. Stał tam, przy wejściu do kawiarni, prawdopodobnie wychodząc z klatki po drugiej stronie budynku. Był ubrany w swój zwyczajowy kitlowy płaszczyk, włosy jak zwykle miał w lekkim nieładzie, związane w niewielką kiteczkę z tyłu głowy. Trzymał jakąś reklamówkę i mierzył go badawczym, lekarskim spojrzeniem, stopniowo pozbywając się ostatków zdumienia.
– Mori? – gdy Chuuya się odezwał, zamiast normalnego, od dawna nieużywanego głosu z jego gardła wydobyło się nieprzyjemne charczenie, którego od razu się pozbył, chrząkając. Wyprostował się nieznacznie i wyjął ręce z kieszeni. – Co ty tu robisz?
– Kouyou prosiła mnie, bym do ciebie zajrzał.
– Że co? – rudowłosy nie ukrywał swojego zdziwienia. Po co siostra miałaby posyłać narzeczonego do jego domu? Z powodu zmęczenia ledwo kontaktował, a także nie mógł pozbyć się goryczy, że możliwy Żniwiarz okazał się lekarzem.
Zauważywszy jego kiepski stan, Mori uśmiechnął się lekko. To był rodzaj uśmiechu, którego Chuuya nie znosił, ale w tamtej chwili nawet nie zwrócił na niego większej uwagi.
– Od paru dni nie odbierałeś od niej telefonów, zaniepokoiła się. Pracuję w tutejszym szpitalu, więc poprosiła, bym wpadł zobaczyć, czy w ogóle żyjesz, gdy będę wracał z pracy.
Niebieskooki przeczesał rude loki palcami z cierpiętniczym westchnieniem na ustach. Wziął pod uwagę to, że Ozaki może zacząć się zastanawiać nad jego milczeniem, ale nie sądził, że skutki tej ignorancji dopadną go tak szybko. A już szczególnie nie było mu to w smak z powodu obecności Ougaia, który w kwestii wszechwiedzy wykazywał się zaskakującym podobieństwem do pewnego czekoladowego spojrzenia.
– Możesz ją uspokoić – powiedział. – Wszystko u mnie w porządku. Zgubiłem ładowarkę do telefonu.
Starszy mężczyzna przekrzywił nieco głowę, wciąż nie zmazując z twarzy uśmiechu.
– Zatem po co nosisz go ze sobą? – wskazał podbródkiem na wystającą z kieszeni kurtki Nakahary komórkę, która nie tyle co po prostu tam była, co jasno i zdradziecko świeciła, ukazując na wyświetlaczu godzinę.
Chuuya natychmiastowo oblał się rumieńcem, przyłapany na kłamstwie. Poczuł się podwójnie idiotycznie z powodu osoby, która go tym faktem upokorzyła i zacisnął pięści, zdenerwowany.
– Bo znalazłem – wydukał. – Ale nie oddzwoniłem, bo musiałem wyjść...
– Dobrze, nie musisz mi się tłumaczyć – Mori poszerzył swój uśmiech, usuwając z niego drwinę. Teraz, o dziwo, pozostała jedynie sympatia, niepasujący do niego element. – Każdy ma problemy i sprawy, z których nie chce się zwierzać.
– Kto powiedział, że mam problemy?
– Ty. W każdy możliwy sposób poza słowami.
Niebieskooki zacisnął zęby, przez co jego szczęka wyraźnie się zarysowała. Cholerny, wszechwiedzący dupek. Nie znosił jego arogancji i tego głupiego unoszenia się. Ougai nigdy nie robił tego wprost, ale w każdym słowie i spojrzeniu Chuuya doszukiwał się tego poczucia, że jego rozmówca jest jedynie nierozumnym robakiem, którym można pokierować wedle uznania. Odnosił wrażenie, że gdzieś już się spotkał z podobnym nastawieniem, tyle że o o wiele łagodniejszej odmianie.
Nagle lekarz westchnął głośno.
– Wiem, że za mną nie przepadasz – odrzekł, a rudowłosy momentalnie zrobił się jakby mniejszy. Nie lubić go to jedno, ale kiedy on jawnie ukazał, że zdaje sobie z tego sprawę, poczuł się zawstydzony swoim zachowaniem. – Ale niepotrzebnie się złościsz. Tutaj – uniósł reklamówkę – mam dla ciebie rzeczy od Kouyou. Pomyślała, że pewnie nie masz głowy do gotowania, więc zapakowała ci trochę, jak to ujęła, „jedzenia bardziej odżywczego niż puszkowe pomyje".
Wciąż stłamszony Chuuya przypatrywał się jego wyciągniętej ręce. Było mu wstyd to przyjąć. Bił się w pierś za to, że zmartwił siostrę i że został przejrzany oraz w pewien sposób upokorzony przez Moriego na własne życzenie. Mężczyzna nie zdawał się tym specjalnie przejmować, wyglądał raczej jakby niechęć przyszłego szwagra zupełnie go nie obeszła, mimo to Nakahara czuł się zmieszany. Był jednak zbyt zmęczony na jakieś większe słowne potyczki, więc bez słowa wziął od niego reklamówkę. Jego ręka momentalnie poleciała w dół.
– Ale ciężkie – wykrztusił, odnajdując pewną trudność w dzierżeniu podarku.
– Kouyou nie szczędziła patelni – Ougai uniósł palec wskazujący do ust i mrugnął do niego. – I ja dorzuciłem coś od siebie.
Tym razem uderzyło w niego poczucie winy. A niech was wszystkich diabli.
– Dzięki – wymamrotał.
A teraz już sobie idź. Chuuya o niczym tak nie marzył, jak o powrocie do tak długo okupowanego łóżka i, w odróżnieniu od ostatnich dni, zaśnięciu choć na parę godzin. Potem miał zamiar ponownie wszcząć poszukiwania. Nie miał zamiaru odpuszczać. Musiał znaleźć Dazaia, to była jego ostatnia deska ratunku. Jeśli mu się nie uda, był przekonany, że jedynym wyjściem na zaznanie choć chwili spokoju będzie skończenie ze sobą.
– Nie wyglądasz najlepiej – odezwał się Mori po chwili ciszy. Z jego twarzy zniknął uśmiech, a zastąpiła go stanowczość oraz popierany latami nauki i pracy autorytet. – Może nie jestem najlepszą osobą do udzielania ci rad, ale powinieneś porządnie wypocząć. Mam wrażenie, że chodzisz nieustannie zmęczony.
– Daję sobie radę.
Ougai parsknął cicho, acz serdecznie.
– Oczywiście. Zawsze byłeś nieugięty. Całe szczęście, że sprawdza się to też w tej sytuacji – Chuuya zamrugał zaskoczony. Jakiej znowu sytuacji? Zanim zdążył go o to zapytać, lekarz zerknął na okalający jego nadgarstek zegarek i westchnął cicho. – Cóż, muszę iść. Powiem Kouyou, że masz się dobrze. W końcu, nie chcemy jej martwić, prawda? – rudowłosy pokręcił głową, a na twarz przyszłego szwagra wpłynął delikatny, znów pozbawiony kpiny i wyższości, uśmiech. Mężczyzna podszedł do niższego i położył mu dłoń na ramieniu. – Jeśli będziesz czegoś potrzebował, możesz zwrócić się do mnie – nachylił się do niego. – Mimo wszystko zależy mi na tym, byśmy pozostali w dobrych stosunkach... przynajmniej tak długo, jak jeszcze możemy.
Potężny dreszcz wstrząsnął mniejszym ciałem. Nie, to było coś gorszego niż dreszcz – Chuuya poczuł się, jakby ktoś oblał go kubłem lodowatej wody, a ta zamiast spływać po nim i stopniowo się ulatniać, zaczęła dostawać się przez otwarte pory jego skóry do wnętrza ciała i zamieniać krew w lód, sukcesywnie dochodząc po wszystkich żyłach aż do serca i mózgu. Wstrząs poruszył jego nerwami i jakby zatrzymał działanie całego organizmu, a on nie był w stanie ruszyć się z miejsca, dopóki zagadkowo uśmiechający się narzeczony jego siostry nie zniknął gdzieś za rogiem. Kiedy tylko zaprzestał odczuwania jego obecności w najbliższej okolicy, kolana się pod nim ugięły, a on nareszcie opadł na posadzkę, mocno uderzając nimi o równie zimne płyty chodnika.
Długo nie mógł się ruszyć i otrząsnąć z tego, czego właśnie zaznał. Słowa Moriego odbijały się w nim, wprawiając jego w serce w ten paskudny niepokój. To uczucie jednak zdawało się dalece odbiegać od tego przyjętego za normę – zdawało się być czymś znacznie gorszym, znacznie bardziej mrocznym i dołującym.
Po jakimś czasie, gdy zauważył, że wokół niego robi się coraz ciemniej, uniósł nieznacznie głowę. Kiedy tylko to zrobił, poczuł, jak coś cieknie mu po wargach. Nie musiał nawet sprawdzać, by wiedzieć, że była to krew. Jego organizm domagał się jedzenia i odpoczynku, domagał się zadbania o siebie. Jego potrzeby jednak były niczym w porównaniu z tym, czego sam Chuuya się domagał – rozpaczliwie potrzebował w tamtej chwili Dazaia. Potrzebował rąk, które by go uniosły, rąk, które, mimo że zimne, tchnęłyby w jego nogi siłę. Potrzebował jego dotyku, który ożywiłby jego zmarznięte, pozbawione sił kończyny i pomógłby wejść na górę, do mieszkania, od którego dzieliło go tak niewiele. A co najważniejsze, potrzebował zaznać jego uśmiechu, tego uspokajającego tonu i delikatnego głaskania. Musiał zaznać choć trochę tego poczucia, że wszystko jest już dobrze. Chciał go u boku, chciał świadomości stabilizacji. Nie chciał być już sam, nie mógł już być sam.
Gwałtownie uniósł głowę wyżej, gdy nagle usłyszał kroki, przez co ulica zawirowała niebezpiecznie. Przez pierwszą chwilę nie mógł rozszyfrować, kto idzie w jego stronę, ale spodziewał się natknąć na jakiegoś miłego przechodnia, który w swojej wspaniałomyślności pomógłby mu chociaż dojść do mieszkania. Niczego innego by od niego nie chciał – tylko chwilowej, niewielkiej pomocy, która, wbrew pozorom, znaczyłaby dla niego w tamtej chwili naprawdę wiele.
Jego oczom ukazało się dwóch mężczyzn. Obaj byli odziani w te same czarne garnitury, które Nakaharze przywodziły na myśl tylko jedno. Jeden z nadchodzących przechodniów był niski i miał ścięte na boba włosy w kolorze blondu, drugi był zaś nieco wyższy. Niezwykłym szczegółem w jego wyglądzie były dwukolorowe oczy oraz odcień nierówno ściętych włosów odznaczający się siwizną. Gdy podeszli bliżej, Chuuya stwierdził, że nie są to mężczyźni, a zwykli chłopcy, jedynie odziani w wyjątkowo eleganckie stroje, kompletnie nie pasujące do osób w ich wieku i wyglądające dość komicznie w zestawieni z ich dziecięcymi twarzami.
Nakahara nie zaprzątał sobie jednak w tamtej chwili głowy kwestią ich wyglądu. Usiłował wyciągnąć do nich rękę, by poprosić o pomoc i był już w połowie sukcesu, gdy stało się coś nieoczekiwanego. Chłopcy po prostu go ominęli. Będąc na tyle blisko, by dojrzeć każdy krzyczący o pomoc element twarzy wyczerpanego rudowłosego, nawet nie zaszczycili go spojrzeniem, ba, zdawało się, że nawet go nie zauważyli.
Chuuya niedowierzał. Klęczał na chodniku, gdzieś obok walała się darowana reklamówka z pachnącym jedzeniem. Wyglądał jak siedem nieszczęść i ledwo trzymał się na samych kolanach, tym samym zajmując większą część chodnika, więc jakim cudem żaden z nich go nie zauważył? Minęli go, jakby był hydrantem na ich drodze, nie zwrócili na niego uwagi, jakby Chuuya był niczym innym a przedmiotem, zwyczajną, zupełnie niemającą nic wspólnego z człowiekiem przeszkodą.
Nawet nie podążył za nimi spojrzeniem. Oszołomiony, z mętlikiem w głowie, po prostu spuścił ją, opierając zaciśnięte pięści o chropowatą, zdzierającą mu skórę z dłoni płytę. Miał dosyć. Miał wszystkiego dosyć. Był wycieńczony, niedożywiony i na skraju przytomności. Nie był w stanie się podnieść, znikąd pomocy. Nie mógł już krzyczeć, nawet przestało być mu już zimno. Mógł tylko pozwolić łzom złości i bezsilności sączyć się z wymęczonych oczu i plamić chodnik, uderzając o niego z siłą godną bomby atomowej.
Gdy przechylił się na prawą stronę, coś znacznie głośniejszego uderzyło o posadzkę. Chuuya zerknął w kierunku zagadkowego przedmiotu, by zaraz dostrzec swój telefon. Niewiele myśląc, sięgnął po niego ostatkami sił. Nie widział napisów na rażącym mu oczy ekranie. Wszystko stawało się coraz bardziej rozmazane, jedyne, co rudowłosy mógł w tamtej chwili uczynić, to kliknąć jedyny klawisz, który dobrze pamiętał. W końcu, przez ostatnie kilka godzin nie robił nic innego, tylko ponawiał jego wciskanie, licząc, że za każdym następnym razem osoba, do której próbował się dodzwonić, wreszcie odbierze.
I w tamtej chwili ostatkami sił żył tą nadzieją. Dławiąc się łzami, liczył na to, że może jednak tym razem chociaż usłyszy sygnał. Tak bardzo pragnął jego następstw. Chciał chociaż usłyszeć głos Dazaia w tej chwili, w tym strasznym, tak bolesnym dla niego momencie. Przykładając słuchawkę do ucha, a tak naprawdę kładąc telefon tuż obok głowy na chodniku, modlił się do wszystkiego, co mogło zarządzać tym okrutnym światem, by choć raz zwróciło na niego swój wzrok i choć raz ulżyło mu w tym nieludzkim cierpieniu, którego nieustannie doświadczał.
Gdy usłyszał sygnał, uświadomił sobie, że jego modły zostały wysłuchane. Świadomość powtarzającego się co parę sekund dźwięku, który obwieszczał jedynie tyle, co wykonywanie połączenia, sprawiła, że jego zmaltretowane ciało natychmiast zesztywniało. Przez ten czyn stracił jedynie równowagę i już cały opadł na chodnik, nie mając siły kiwnąć palcem. Czy będzie ją miał, gdy Dazai odbierze? Czy będzie w stanie wypowiedzieć choć słowo? Powiedzieć mu, gdzie jest, wyznać mu, jak bardzo go kocha, przeprosić za wszystko, co się wydarzyło?
W jego głowie jak na złość rozległa się żałosna pioseneczka operatora sieci, którą Osamu miał ustawioną na dzwonek. Oczekując na moment, w którym mężczyzna przestanie go torturować i wreszcie odbierze, odezwie się, uroił sobie ten dźwięk. Doskonale pamiętał swoje zażenowanie z chwili, w której zadzwonił do niego Kunikida w tamten pamiętny wieczór. Pamiętał, gdy Dazai powiedział, że ma tylko jego, że nie interesuje go nikt inny poza nim. Pamiętał swoje uczucia z tamtej chwili i pamiętał tą cholerną melodyjkę, która, mamiąc jego umysł, z chwili na chwilę stawała się coraz głośniejsza i coraz bardziej nie do zniesienia. Nie chciał jej słyszeć. Chciał tylko i wyłącznie tego nad wyraz łagodnego, anielskiego głosu. Nawet jeśli miała to być ostatnia rzecz, jaką usłyszy w życiu, był gotów słuchać jej jak najpiękniejszej muzyki.
– Abonent nie odpowiada. Po sygnale nagraj wiadomość.
Jego ciało zwiotczało. To koniec. To była jedyna, ostatnia szansa. Dazai był daleko, poza jego zasięgiem. Nie mógł go już usłyszeć, nie mógł z nim porozmawiać, nie mógł mu niczego wyznać. Wyglądało na to, że już nigdy nie będzie mógł.
Poczuł, że odpływa. Szyld kawiarni nie był już nazwą, a jedynie zlepkiem barw, które, walcząc ze sobą zawzięcie o dominację, poczęły się ze sobą mieszać. Nie było szyb. Nie stłukły się, a zdawały się całkowicie rozpłynąć, dokładnie tak, jak pomieszczenie za nimi wraz z całym asortymentem. Cały budynek w jednej chwili runął, zniknął, przyćmiewając swoje istnienie, dokładnie tak jak Chuuya w tym momencie. Niknął, omijany przez świat. Jak przedmiot.
Zdawało się, że udało mu się poruszyć. Nieustannie miał jednak wrażenie, że spada, więc równie dobrze mogło to być jego kolejnym urojeniem. Kiedy nagle wyraźniej poczuł, że się unosi i nie jest to kwestia stopniowej utraty przytomności, zrozumiał, że to nie on się rusza, ale ktoś bierze go w ramiona.
Ktoś emanujący nieludzkim chłodem. Ktoś, kto, podobnie jak on, prawie dławił się łzami. Ktoś o dotyku tak delikatnym, że Nakahara miał wrażenie, że jest układany na najwygodniejszych poduszkach, a nie brany na ręce i niesiony na nich. Ktoś tak prawdziwy i swój, tak bezpieczny, że wszystkie siły i trybiki Chuuyi skumulowały się na jego twarzy i nim odpłynął całkowicie, wykrzywiły na niej kąciki ust. Zdążył jeszcze pomyśleć: wszystko jest już dobrze i oddać się cieniom, nie wiedząc, czy rzeczywiście jest ratowany, czy umiera, ale mając świadomość tego, że wreszcie może prawdziwie odpocząć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top