8 - Mnogość ostatnich razów
Od tamtego wieczoru minął tydzień.
Cały tydzień, podczas którego Dazai był jednym wielkim kłębkiem nerwów, co udzielało się wszystkim dookoła. Kunikida, który zgarnął go parę ulic od kamienicy Chuuyi całkowicie pijanego, przestał nawet besztać go za każdym razem kiedy przychodziła mu na to ochota. Po swoim koszmarnie długim wywodzie z tamtej nocy, wciąż dotknięty nagłą zmianą zachowania partnera po samobójstwie Higuchi, obserwował go z daleka, gdy ten wypełniał swoje raporty i wykonywał swoją pracę w niespotykanie porządny sposób. I to właśnie zdradzało, że w głowie Osamu działy się rzeczy nieprzewidywalne i zapewne niemożliwie do opisania i pojęcia przez pospolitego zjadacza chleba, bowiem nigdy nie przejmował się niczym na tyle, by poświęcić temu uwagę i wykonywać zadania z tym związane z taką precyzją.
A jednak siedział w swoim i Doppo biurze i przeglądał spisy dusz, wcale nie widząc składających się w potencjalnie istotne słowa liter. Od siedmiu dni, będąc pod uważnym nadzorem okularnika, żył w ciągłym stresie.
Gdyby miał zdolne serce, już dawno byłoby ono w kawałkach. Każde wydarzenie, które ostatnio miało miejsce, każdy aspekt tamtego wieczoru odrywałby jakąś jego cząstkę. Płacz Chuuyi, jego bezsilność i głęboki żal, brak wiary w siebie, brak jakiejkolwiek wizji, ten okropny, tak bardzo ukazujący jego wnętrze wiersz – wszystko to było ogromnym policzkiem dla Żniwiarza, który przypomniał sobie, co to znaczy czuć. Czuł żal, czuł współczucie, był zmartwiony – i nie umiał sobie z tym poradzić. Połowę czasu spędzonego bez światłej osoby Nakahary odsuwał od siebie myśl, że naprawdę, prawdziwie mu zależy na tym człowieku, ale gdy przez resztę nocy nieustannie imaginował sobie jego osobę, leżącą tuż obok niego na jego twardym łóżku, tak kojąco dotykającą jego policzka, ukradkowo stykającą swoje palce z jego własnymi, uzdrawiającą go, zrezygnował z tych bezsensownych działań.
To ludzkie. Chuuya uważał jego działania za ludzkie. Nie miał pojęcia, kim był naprawdę, ale uważał go za człowieka. To więcej niż dość, by je determinować. To więcej niż dość, by pozwolić sobie czuć. To więcej niż dość, by postawić sprawę jasno.
Dazai nie wiedział, jak nazwać uczucie, którym darzył rudowłosego. Nie wiedział i to go przerażało. Nie pamiętał, jak się ono nazywa, nie potrafił go rozpoznać. Nie pamiętał także, by kiedykolwiek miał szansę odczuwać tak wiele różnych emocji w tak niedługim czasie. Troska, smutek, żal, ból, szczęście, fascynacja, ciepło – wszystko ułożyło się w jeden wielki zlepek plasteliny, z której ostatnimi czasy Osamu był ulepiony. On, gnijący Plastuś, chodził po całym Głównym Budynku, kręcił się po korytarzach, umierając po raz kolejny z braku Chuuyi, z braku jego dotyku i możliwości pocieszenia go, możliwości znajdowania pocieszenia w nim.
Przy nim czuł się człowiekiem. Czuł, że komuś na nim zależy, był przydatny, był chciany. Upojony nowym uczuciem, usychał z tęsknoty, a także niszczał poprzez przerażenie. Przerażenie tym, jak bardzo uzależnił się od tego wyjątkowo niskiego baristy. Przerażony odpowiedzialnością, którą był obarczony, nadziejami, które widział w szafirowych oczach. Bał się, że nie będzie w stanie im sprostać. Bał się rozczarować swoje źródło ciepła.
Po raz pierwszy poczuł wątpliwości co do swojego ostatniego założenia. Czy rzeczywiście nic takiego się nie stanie, gdy Chuuya dowie się, kim naprawdę jestem?
Oczywiście, że zauważył. Nawet jeśli był mocno pijany, do czego Bogowie Śmierci mieli szczególną słabość przez swój zagmatwany organizm, zauważył. Widział jego zaniepokojone spojrzenie, czuł, jak się wzdryga pod wpływem jego dotyku i nie chodziło tu tylko o ten swoisty chłód, to było pewne. Na Boga, przytulił go do siebie – Nakahara zauważył braki, a był nim brak bicia serca, które od wielu lat było tylko dodatkiem, wypełnieniem, watą w wypchanym zwierzęciu. Popełnił błąd – nienawidził się za to stwierdzenie – przytulając go. Zasiał w jego umyśle wątpliwość, a jej nie dało się zabić. Zważając na poważnie naruszony umysł mężczyzny, z pewnością siedział i myślał. Dazai był prawie pewien, że właśnie do tego odnosił się, prosząc go o szczerą odpowiedź na swoje pytanie, które miał mu zadać przy następnym spotkaniu.
Dlatego Osamu unikał go jak ognia i cierpiał przez to niewyobrażalne katusze. Bał się tej rozmowy. Bał się tego, jak mogła się ona skończyć. Postępował samolubnie, nierozważnie. Tak wiele razy się obnażył, bardziej lub mniej umyślnie. Całkowicie stracił zahamowania, stracił chęci do wiecznego aktorstwa. Przy Chuuyi czuł się sobą bardziej niż kiedykolwiek w tym czy poprzednim życiu, a to upajało go jakąś dziwną radością, która wyrzuciła z jego głowy coś takiego jak „konsekwencje" i chęć błaznowania. Teraz, gdy miał czas racjonalnie pomyśleć i wyobrazić sobie, że w jakiś sposób Nakahara poznaje jego prawdziwą tożsamość i zostawia go, nie potrafił funkcjonować. Wizja tego, że po tych wszystkich wspaniałych doznaniach znów zostaje sam, cisnęła mu łzy do oczu i, co chyba jeszcze gorsze, powodowała tępy ból w okolicach martwego dodatku. Co więcej, przez myśl przeszła mu jeszcze inna alternatywa i sam nie wiedział, co z tego wszystkiego było tym najgorszym.
Chuuya miał nieodparte zadatki na dołączenie do żałosnego kultu, który odkryli. Wielokrotnie myślał, że to głupie, ale im bardziej analizował jego osobę i ostatnie zachowanie, tym częściej stawał mu przed oczami widok zmieniającej się na szkarłatną czerwień rudości. Obsesyjnie poszukiwał go w każdym spisie, który wpadł mu w ręce. Nie znalazł go. Nie znalazł, a mimo to postanowił uchronić go przed tym upadkiem i był gotowy zrobić wszystko, by zapobiec jego nieszczęściu, nawet jeśli jego własne miałoby się tylko pogłębić.
Jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, odejdzie. Nie mógł pozwolić, aby Chuuya przez niego cierpiał. Był przekonany, że w tej chwili właśnie tak było, że po wszystkim, co dla niego zrobił, pozostawił mu tylko wątpliwości. Nie odzywał się cały tydzień, przerażony i zagubiony w nowej sytuacji. Co jeśli Nakahara pomyślał, że się do niego zraził? Co jeśli pomyślał, że już nie chce się z nim zadawać? Co było dla niego gorsze? Świadomość bycia porzuconym czy wplątanie się w niezdrową, niemającą prawa bytu relację?
Dazai był rozdarty, rozdarty pomiędzy zostawieniem Chuuyi samego sobie, a rzuceniem wszystkiego w diabły i pobiegnięciem do jego mieszkania. To pierwsze mogło poskutkować jedynie pogorszeniem się jego już i tak złego stanu. Mogło też w jakiś sposób uchronić go przed wydarzeniami, których nie sposób było przewidzieć. To drugie zaś z pewnością ukoiłoby ich obu, ale w końcu doprowadziłoby do sytuacji, w której musiałby poznać prawdę. Nieważne, co by zrobił, nic nie mogło skończyć się dobrze.
– Dazai – usłyszał nad głową zniecierpliwiony głos Kunikidy i uniósł zmaltretowany wzrok, spoglądając na jego zmarszczoną twarz. – Uspokoisz ty się wreszcie?
– Słucham?
Właśnie wrócili z kolejnej rundki po Yokohamie. Ścięli dzisiaj ponad dziesięć dusz, z czego jedna zdawała się należeć do tej śmiesznej sekty. Żaden z nich nie skomentował tego w żaden sposób, co wyraźnie przeszkadzało Kunikidzie. Przeszkadzało mu milczenie partnera, którego zwykle obrzucał obelgami przez gadatliwość i nieustannie kazał mu się zamknąć.
– Kiedy widzę cię normalnie pracującego, mam ochotę się rozpłakać – syknął, zakładając ręce na piersi, przedtem poprawiając okulary. – Tyle ostatnio wychlałeś, że ci się trybiki w mózgu poprzestawiały czy co?
Osamu odwrócił wzrok. Bez Chuuyi czuł się chory, nie umiał nawet porządnie przyaktorzyć, by nie sprowadzać na siebie podejrzeń. Tocząc ze sobą nieustającą walkę, nie potrafił się nawet przejąć tym, jak to wszystko wygląda. I nie robił tego, dopóki ktoś w końcu nie zwrócił mu uwagi. Chyba naprawdę wolał, gdy każdy zajmował się swoimi sprawami i nie zawracał sobie głowy innymi, ale widocznie Doppo osiągnął swój limit, tym samym zmuszając umysł Dazaia do pracy.
– Wiesz, Kunikida-kun, mógłbyś się po prostu zapytać, co się stało. To byłoby o wiele milsze niż ciągłe obrażanie mnie – powiedział, splatając ręce za plecami i opierając się o swoje biurko.
Pomieszczenie, w którym przebywali, miało iście szpitalny wygląd. Całe białe, z tykającym zegarem na ścianie, regałami i biurkami, uginającymi się od dokumentów, ustawionymi naprzeciwko siebie. Gdzieś w rogu stała obumarła roślina niewiadomego pochodzenia i nadgryziony zębem czasu kaktus, który też powoli kończył swój żywot. Najwyraźniej wszystko w ich otoczeniu musiało być martwe, dokładnie tak jak oni sami. Osamu wyrwał się z tego miejsca i zaznał trochę życia, dlatego był teraz taki zbolały.
Jego słowa zawstydziły blondyna, który ponownie musiał zderzyć się z rzadko szczerym partnerem. Dazaiowi tak naprawdę nieczęsto przeszkadzało jego zachowanie, bo zwykle sam umyślnie do niego doprowadzał, ale czasami było to drażniące. Teraz jednak chciał go tylko wprawić w dyskomfort, by łatwiej łyknął kłamstwo.
– Co się zatem stało?
– Właściwie to nic.
Kunikida posłał mu groźne spojrzenie.
– Co?
– Chciałem ci odjąć trochę obowiązków – wyjaśnił z uśmiechem niewiniątka. – Wtedy zachowałem się wobec ciebie wrednie i zrobiłeś się upierdliwy, więc pomyślałem, że jak raz na jakiś czas popracuję, przestaniesz się czepiać.
Blondyn zrobił się czerwony ze złości.
– Ciągle jesteś wredny.
– A ty ciągle się mnie czepiasz, nieważne, co zrobię – odparował. – Więc chyba dam sobie spokój i dalej będę miał wszystko gdzieś. Zgoda?
Omal się nie roześmiał na widok wypuszczającego powietrze z płuc Kunikidy. Zdawało się, że odliczał do dziesięciu i na szczęście mu się to udało, bo Dazai nie musiał robić uniku już przy ośmiu.
– Zgoda – mruknął. – Jesteś nienormalny.
Osamu zaśmiał się serdecznie i poklepał go po ramieniu.
– Gdybym był normalny, byłoby niewymownie nudno, nie uważasz? – rzucił i począł kierować się do wyjścia. Skoro skończyli pracę na dzisiaj (co było niecodzienne, gdyż dopiero dochodziła siedemnasta), chciał się odseparować i zamartwiać dalej w samotności, nie musząc już baczyć na każdy swój ruch, odkąd wcisnął partnerowi wymyślone naprędce kłamstwo.
– Wszyscy wokół ciebie są głupcami, co?
Zatrzymał dłoń w połowie drogi do klamki. Głos okularnika był ostry, a jego brzmienie przecięło powietrze, nakazując mu się zatrzymać. Zaskoczony, nie zdradzając się jednak w żaden sposób, zdołał się obrócić w jego kierunku, utrzymując przy tym obojętny wyraz twarzy, który skonfrontował się wreszcie z tym nieodgadnionym. Po chwili jednak się uśmiechnął, stwierdzając, że brak wyrazu był o wiele bardziej podejrzany.
– Obawiam się, że gdybym odpowiedział na to pytanie, do końca życia łypałbyś na mnie spode łba – prawie parsknął na ironię swoich słów. – To znaczy, groźniej niż zwykle.
Ku jego ogromnemu zdziwieniu, Żniwiarz się zaśmiał.
– Rozumiem. Egzystuj sobie dalej w przeświadczeniu, że jesteś taki mądry – powiedział i podszedł do niego. Dazai nie ruszył się z miejsca, ale miał nieodpartą ochotę się cofnąć, onieśmielony spokojną wersją Kunikidy.
– Sugerujesz, że nie jestem?
– Gdybyś był, wiedziałbyś, co należy zrobić – odrzekł z lekkim uśmiechem. Ten uśmiech wprawił Osamu w zdezorientowanie, bo jak kpina była w nim bardziej niż zauważalna, to doszukał się w nim cząstki sympatii, której był świadkiem chyba pierwszy raz od początku ich długiej i zawiłej znajomości. – Wszystko jest o wiele prostsze niż ci się wydaje.
Po tych słowach wyminął go i zatrzasnął za sobą drzwi biura, zostawiając go samego, pogrążonego w głębokiej konsternacji. Nie potrzeba było jednak dużo czasu, by prawda spadła na niego jak grom z jasnego nieba.
Kunikida nie nabrał się na jego kłamstwo, to było jasne jak słońce, ale nie mniej zadziwiające. Zwykle łykał wszystko jak leciało, ujawniając swoją cechę wybitnej naiwności. Czyżby Osamu był tak ślepy i Doppo tylko udawał, czy ten jeden moment był zaledwie wyjątkiem?
Może nie tyle, co sam fakt ich wypowiedzenia, a sens jego słów zachwiał jego rzeczywistość. Blondyn wiedział, że Osamu go okłamał i podejrzewał, że borykał się z czymś o wiele trudniejszym. Wyśmiał go, jego nadmierne analizowanie i zarzucił mu głupotę. Ale co on mógł wiedzieć? Nigdy nie był w takiej sytuacji, nie miał pojęcia o uczuciach Dazaia i całej tej sprawie. Nigdy nie był w jego skórze, nie skosztował jego mentalności, nie wiedział, co działo się w jego głowie i jak ogromny sztorm trwał w niej już od siedmiu dni.
Ale czy faktycznie musiał wiedzieć? Czy głęboko ukryta, a jednak wyrazista mądrość jego słów nie była czasami uniwersalna?
Niepotrzebnie przejmujesz się zbyt wieloma rzeczami. Czy Dazai sam nie wypowiedział tych słów do wiecznie zamartwiającego się wszystkim Chuuyi? Poradził mu wyrzucenie z siebie wszystkich niepewności, powiedział, że to pomoże mu w rozwiązaniu jego problemów, a przynajmniej w ulżeniu swojemu sercu. Serce Osamu było martwe, a mimo to nadal czuło. Zmieniło jego samolubne, egoistyczne nastawienie względem świata w boleśnie tykającą bombę, nieustannie naruszaną z powodu tego jednego wyjątkowego człowieka, będącą wciąż o krok od wybuchu poprzez drżenie na samą myśl o jego nieszczęściu, którego sam mógł być w tej chwili powodem.
Skoro serce Dazaia tak bolało, wprawiając w cierpienie cały jego byt, to jak przez cały ten czas musiał czuć się Nakahara, w pełni sprawny i jeszcze bardziej wystawiony?
Myśl o tym szarpnęła jego ciałem, szarpnęła nim na tyle, że nim się obejrzał, wyszedł z Głównego Budynku i znalazł się znów na ludzkiej ziemi, zaledwie po paru minutach znajdując się tuż przy kawiarni, w której pracował Chuuya.
Ledwo mógł ustać na nogach, gdy zobaczył, że kelner zdejmuje swój fartuch. Kończy mu się zmiana, pomyślał. Gdy obserwował zmierzającego na zaplecze rudowłosego, dostrzegł jeszcze jedną osobę, która nie pasowała mu do całego schematu. Poza nim i Hirotsu między stolikami lawirowała ubrana w fartuch młoda dziewczyna o długich, czarnych włosach. Nieco utykała, a była przy tym bardzo chuda, sprawiając wrażenie, jakby mogła się złamać przy gwałtowniejszym kroku. Dazai nie widział jej nigdy wcześniej, ale poza ogólnymi obserwacjami nie zwrócił na nią większej uwagi. Był zbyt zajęty wszechogarniającym go bólem i kierującym się na tyły Chuuyą, by chociaż zapamiętać jej twarz.
Jak dobrze pamiętał, wejście do kamienicy było z drugiej strony budynku – wchodzili tamtędy do środka po traumatycznej przejażdżce motorem. Naprzeciwko głównych drzwi znajdowały się inne, zagadkowe, prawdopodobnie będące tymi prowadzącymi na zaplecze kawiarni. Stamtąd wyszedł dzierżący worki na śmieci Nakahara, by potem wystawić się na światło dzienne w celu wyrzucenia ich do znajdujących się nieopodal koszy na śmieci. Nie zdołał jednak tego zrobić, bo balansujący na skraju pośmiertnego załamania nerwowego Dazai od razu na niego naskoczył, ujawniając się przy tym.
Ignorując zaskoczony okrzyk i dźwięk upadających na chodnik worków ze szklaną zawartością, schylając się, zamknął Chuuyę w żelaznym uścisku i wbił palce w jego plecy, kryjąc się w jego chudych ramionach, całkowicie roztrzęsiony.
– Co do kur... – rudzielec nie ukrywał swojego zaskoczenia i momentalnie zesztywniał, gotów nawet pobić się z napastnikiem. – D-Dazai? – wydukał, rozpoznając go. – Co ty...
– Trzymaj mnie – przerwał mu błagalnym tonem.
Nad niczym już nie panował. Czuł się kompletnie rozbity, złakniony jego osoby, jego dotyku, jego głosu i uśmiechu, a nawet chmary ulatujących z ust przekleństw. Chuuya był lekarstwem na jego chorobę. Wypleniał rozdrażnienie, wyrzucał z głowy te okropne myśli, a gdy z delikatnością godną samych chmur odwzajemnił jego uścisk, zatrzymał czas i uzdrowił zszargany umysł, uśmierzając ten potworny ból. Sprawił, że Dazai poczuł się żywy, poruszył jego martwe serce, rozświetlił jego wnętrze, ogrzał go i uszczęśliwił. Ukoił Boga Śmierci, on, Chuuya Nakahara, a wszystko to za sprawą przytulenia.
A gdy chude palce zostały wplątane w jego włosy, Osamu prawie zachłysnął się powietrzem. Na moment zapomniał o swoich troskach względem jego osoby i po prostu się nim napawał. Jakaś jego cząstka wciąż niedowierzała temu, że znów go dotyka i znów jest z tego powodu na skraju płaczu, ale odczuwał tak niezwykłą błogość, że nie był jej w stanie wyrazić w żaden inny sposób niż za pomocą łez.
Nie pozwolił im jednak płynąć i by tylko tego uniknąć, oddał się myśli, że Chuuya zauważył jego nienormalną potrzebę bliskości już tamtego wieczora i, nie zadając żadnych pytań, ukoił go z własnej woli. To jednak tylko wzmagało jego chęć histerycznego szlochu, więc poluźnił nieco uścisk, co tamten odczytał jako pozwolenie do jego przerwania, choć Dazai nigdy nie zhańbiłby się wypowiedzeniem tak okropnych słów na głos.
– Wszystko w porządku? – kapelusznik odsunął się od niego na niewielką odległość, by spojrzeć nań bardzo przejęty, kładąc dłoń na jego szyi. Dopiero zmartwiony wyraz szafirowych oczu przypomniał Osamu o jego wątpliwościach, co uderzyło w niego dwa razy mocniej i boleśniej.
Postanowił jednak iść za zawiłą radą Kunikidy i ułatwić sobie życie. Skoro wszystko w zasadzie jest fundamentalnie proste, to wystarczy po prostu być szczerym, ponieważ bezpośredniość zaliczała się do prostoty, prawda? Pokręcił więc głową, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Po prostu potrzebował go dotknąć i na własnej skórze doświadczyć jego istnienia po tak długim czasie rozłąki.
Nakahara, widząc jego minę, przejął się jeszcze bardziej. Aż zionął tym uczuciem i to ono popchnęło go do ujęcia dazaiowej dłoni i poprowadzenia go na niedaleko stojącą ławkę. W drugą rękę wziął wpół rozwalone worki na śmieci i, sadzając go na niej, postawił je obok, by zaraz potem położyć obie dłonie na jego ramionach, tym samym się do niego nachylając.
– Poczekaj tu chwilę – poprosił. – Dosłownie minuta i jestem z powrotem. Pójdziemy na górę i będzie dobrze.
I będzie dobrze. Samo usłyszenie tych słów obudziło w Dazaiu dawną pogardę względem nich i każdego, kto kiedykolwiek powiedział coś tak płytkiego i bezpodstawnego. Fakt, że padły one z ust Chuuyi, zatarł dawne wrażenie i udusił je, nakrywając kotarą błogiego spokoju. Od razu mu uwierzył.
Nie kłamał. Minęła dosłownie minuta, nim wrócił, wyrzuciwszy śmieci i dokończywszy kawiarniowe sprawy. Zupełnie wolny od obowiązków, złapał Żniwiarza znów za dłoń i nie puścił jej aż do momentu, w którym weszli do mieszkania. Potem, zamknąwszy drzwi, gdy Osamu pozbył się wierzchniego odzienia, poprowadził go do salonu i nakazał usiąść na ciemnoczerwonej kanapie.
– Możesz iść do pokoju, jeśli chcesz – powiedział nagle.
Chryste. Dazai mimowolnie począł zastanawiać się, czy aby na pewno Nakahara nie był jakimś boskim bytem, który był błogosławieństwem albo żartem postawionym na drodze Żniwiarza przez samego Boga. Czy Szef tak bardzo się nudził, że postanowił sprawić sobie rozrywkę, czy w swej wszechogarniającej dobroci postanowił wziąć pod uwagę nawet to jedno żałosne istnienie i zdjąć mu z barków nieco łańcuchów, które sam mu założył? Dlaczego? Dlaczego to on został obdarzony tak wspaniałomyślnym miłosierdziem? A może to było tylko złudzenie?
To były pytania, które wiecznie zadawali sobie głęboko wierzący ludzie. On nim nie był. Jak mógł więc doświadczyć bożej łaski?
Pokręcił głową. Nie mógł iść do pokoju Chuuyi, chociaż niewątpliwie tego pragnął. Ostatnim razem poprosił go, by swoje spotkanie kontynuowali właśnie tam, gdyż całe to pomieszczenie tak bardzo nim pachniało. Wszędzie było go pełno. Były tam rzeczy należące do Chuuyi, łóżko, w którym spał, poematy, które pisywał, ubrania, w których chodził, brudne kubki po kawie, z których pił – wszystko to emanowało jego osobą, jego ciepłem i dobrem, które od siebie odrzucał. Każdy z tych przedmiotów oddziaływał na Osamu uspokajająco i intensywnie, ale nie tak bardzo, jak ich właściciel, który nieustannie stał nad Żniwiarzem, nie wiedząc, co począć.
To był moment, w którym brunet postanowił się odezwać pierwszy raz, odkąd go zobaczył.
– Kim była tamta dziewczyna? – zapytał. Sam nie wiedział jakim sposobem to głupie pytanie wydostało się z jego ust, ale gdy uświadomił sobie, że jest zdany na improwizację, poczuł niepokój. Chuuya przekrzywił głowę, zbity z tropu. – Kelnerka – dodał dla wyjaśnienia.
– Ach... – podrapał się po głowie, marszcząc brwi. – To Gin-chan.
– „Gin-chan"? – Dazai nie mógł się powstrzymać przed nutką wrogości w swoim tonie. Nakahara nie wyglądał na kogoś, kto posługuje się zdrobnieniami, a fakt, że użył go w tej chwili i to w stosunku do dziewczyny, przewrócił jego wypchane watą serce do góry nogami oraz nieco rozzłościł.
– Tak na nią mówimy, bo wygląda jak mała dziewczynka.
Brunet spuścił nieznacznie wzrok.
– Nigdy wcześniej jej nie widziałem.
– Złamała nogę i nie mogła pracować... naprawdę zamierzamy o niej rozmawiać? – zdenerwował się nagle. – Chyba nie przyszedłeś nagle tylko dlatego, że zobaczyłeś nową laskę. A może jednak?
Uniósł oczy ku niemu, gdy usłyszał podobny jad w jego pytaniu. Nie miał pojęcia, na co liczył, chodząc naokoło. Na moment został poruszony nagłą złością i myśląc, że doda mu ona odwagi, posłużył się nią. Rudzielec go jednak stłamsił, domagając się wyjaśnień i przyspieszając trybiki mózgowe swojego gościa, który westchnął cierpiętniczo, znów uciekając spojrzeniem.
– Przepraszam... że tak na ciebie naskoczyłem.
Tym razem to zrezygnowane westchnienie Chuuyi przecięło pokój.
– To nic – pokręcił głową, pozbywając się irytacji i nawet ten gest wydawał się być przepełniony łagodnością.
Jak ktoś, kto wciąż starał się przekonać wszystkich dookoła o swojej chłodnej obojętności, mógł wykazywać tak rozpływającą delikatność? To okropne, ale Dazai pomyślał w tamtej chwili, że niewielu osobom ukazywał tą stronę swojej osobowości i poczuł się wyjątkowy.
– I przepraszam, że nie odzywałem się cały ten czas.
– Cóż, byłoby miło, gdybyś dał jakikolwiek znak życia, ale to nie jest teraz ważne – rudowłosy przycupnął na stojącym tuż naprzeciwko kanapy, ciemnym stoliku, jakby chcąc być dzięki temu bliżej niego.
Brązowe oczy wciąż nie mogły skonfrontować się z szafirowymi odpowiednikami. Odpychał od siebie myśl, że być może ostatni raz widziałby w nich przyjazne iskierki, że przez to, co zamierza zrobić, być może ostatni raz przekroczył próg tego przesiąkniętego nim mieszkania, że być może właśnie ostatni raz doświadczył jego dotyku. Sama myśl o tym wprawiała jego ciało w drżenie, jakby Nakahara był jego narkotykiem, od którego zdążył się już uzależnić, a o którego kolejnej dawce marzył już po zażyciu poprzedniej. Nigdy by nie pomyślał, że kiedykolwiek mógłby doświadczyć takich uczuć i to do tego tak silnych. Był tym jednocześnie przerażony i zafascynowany, ale w tamtej chwili zdecydowanie dominowało przerażenie.
– Dazai, nie możesz tak po prostu przychodzić do mnie w takim stanie i nie powiedzieć, co się dzieje – odezwał się znowu rudzielec, zakładając ręce na piersi i lustrując go zmrużonymi oczętami.
Miał rację. Osamu musiał się uspokoić. Musiał, bo inaczej wszystko ciągle będzie mu się przesypywało przez palce. Musiał zamknąć dłonie, zatrzymać piasek, nie pozwolić im drżeć. Musiał przerwać ten marazm, tą walkę, te wieczne rozmyślania. Przecież nigdy nawet nie pomyślałby, by doprowadzić do takiej sytuacji, gdzie się zatem podział jego spokój i chłodna kalkulacja? To zachowanie kompletnie nie było w jego stylu, zupełnie do niego nie pasowało.
To wszystko nie miało jednak znaczenia w obliczu obiektu jego obsesji, na który wreszcie uniósł wzrok.
– Ostatnim razem powiedziałeś, że zadasz mi pytanie, gdy znów się zobaczymy – przypomniał mu już opanowany, przynajmniej powierzchownie. Chuuya wyraźnie się zmieszał przez wspomnienie swojej prośby i jego nagłą zmianę. – Poprosiłeś mnie, bym odpowiedział na nie szczerze i zamierzam to zrobić. Zadaj mi je.
– Zapomnij o tym – warknął.
– Zadaj mi je – powtórzył. Uznał, że z pewnością będzie mu dzięki temu łatwiej. Poza tym, musiał się upewnić, że Nakahara rzeczywiście podejrzewał go o to, co sądził.
Gospodarz sapnął ze złości i wstał, by zacząć chodzić w tę i we w tę. Nie ukrywał swojego zażenowania i rozeźlenia całą sytuacją, a Osamu w żadnym wypadku go za to nie winił – przeciwnie, winił samego siebie. Beznadziejnie to wszystko rozegrał i beznadziejnie miał zamiar to rozegrać, ale głęboko zakorzeniona przez Kunikidę myśl nie chciała go opuścić – wszystko jest proste, a żeby jeszcze to uprościć, trzeba pozbyć się kłamstw. Bycie szczerym było jedynym ratunkiem przed zatraceniem się w dylematach, w których z pewnością obaj by tkwili przez wieczność – cóż, Dazai z pewnością. Życie było rzeką, to czy każde inne. Czasami trzeba było dać się ponieść wodzie, a nie próbować ją zwalczyć czy zmienić jej bieg. Maniak nienawidził tego braku kontroli, ale sam doskonale widział, że w tej sytuacji nie miał innego wyjścia.
Obserwował zatem krążącego po salonie kapelusznika wzrokiem cierpliwym acz nieustępliwym. Pobudził się on jeszcze bardziej, gdy ten w końcu prychnął pod nosem.
– Pewnie uznasz, że jestem popierdolony, ale...
Nie dokończył, gdyż wybrał inny sposób na przekazanie tego, co miał do powiedzenia. Podszedł do Dazaia i popchnął go na oparcie kanapy zdecydowanym ruchem. Oparł kolano między jego nogami i przyszpilił go do mebla otwartą dłonią, którą ułożył na jego klatce piersiowej w miejscu, w którym powinno być serce.
Może i było, ale definitywnie nie wykazywało żadnych oznak swojej obecności. Osamu odepchnął od siebie rozpływanie się nad kolejnym (możliwie ostatnim) zbliżeniem i wpatrzył się w jego powoli rozszerzające się oczy, w których kiełkował szok, ale również i pewność. Upewniał się, że nie miał wtedy omamów, to było jasne jak słońce, a więc zastanawiał się nad tym, a podejrzenia Żniwiarza okazały się słuszne. Zdusił w sobie pewien podziw, że gospodarz w ogóle zdobył się na taki czyn, bo gdyby jednak Dazai nie okazał się być tym, kim był i nie był taki, jaki był, z pewnością uznałby go za wariata.
Chuuya jednak był inny niż wszyscy i to w każdej możliwej kategorii. Był wyjątkowy, wyjątkowy dla niego i może też głównie dlatego poczuł tak ogromną gorycz, gdy ten odsunął się z wymalowanym na twarzy niedowierzaniem, niemal przewracając się o stół. Po chwili jednak przejechał po niej dłonią i, odsłoniwszy ją, wydał się maniakowi emerytowanym starcem, wymęczonym życiem oraz jego wymogami.
– Okej, masz jakąś chorobę serca? – wydukał, szukając jakiegokolwiek sensownego wytłumaczenia na to, czego właśnie zaznał. – Jakąś odmianę arytmii, o której nie mam pojęcia? Nie wiem, umierasz przez to, to chcesz mi powiedzieć?
Dazai westchnął ciężko i wstał. Nakahara nie był bojaźliwy, więc się nie cofnął, ale brunet doszukał się w jego szoku pewnego przerażenia.
– Doskonale wiesz, że nie – powiedział tonem pozbawionym emocji. Nie było już odwrotu. Wszystko albo nic. Podszedł do niższego mężczyzny. – Zauważyłeś to – kontynuował, ściągając z dłoni rękawiczkę, by po chwili wystawić ją ku niemu.
Chciał, by ten jej dotknął, by jeszcze raz doświadczył tego charakterystycznego chłodu. Chuuya patrzył na niego, jakby z głowy wystawały mu królicze uszy, a z tyłka zajęczy ogon, ale zdobył się na ten gest. Zrobił to gwałtownie, a jego uścisk był silny, ale mimo to Dazai przymknął powieki i zmusił się do zapamiętania układu jego dłoni i uczucia z niej płynącego. Nie chciał musieć go pamiętać, chciał go doświadczać nieustannie, ale świadomość mnogości prawdopodobnie ostatnich razów kazała mu się do tego zmusić. Potem otworzył oczy i wywiercił w szafirze dziurę.
– Moje serce nie bije, Chuuya. Jestem martwy.
Nie dał mu ujrzeć wyrazu swojej twarzy, bo od razu po usłyszeniu jego słów spuścił głowę. Burza rudych loków opadła na nią, zasłaniając ją i nie dając Dazaiowi możliwości zobaczenia najmniejszej powstałej na niej krzywizny. Podczas gdy jego własne ciało wręcz krzyczało, a jego samego nosiło, w głowie tkwiła najczystsza pustka, jakby w jednej chwili zdołał zrobić sobie w niej miejsce na reakcję Nakahary i był gotów odtwarzać ją sobie już wiecznie. To miała być jego pokuta za chęć poczucia się człowiekiem, której nie zdołał sprostać ani za życia, ani tym bardziej po śmierci.
Nie miał pojęcia o uczuciach, które dominowały teraz w nieustannie ściskającym jego dłoń mężczyźnie. Wciąż stał w bezruchu, w pewnej chwili Osamu przestraszył się, że może dostać jakiegoś zawału, ale wtedy usłyszał z jego strony gromki śmiech i aż cały zesztywniał.
– Naprawdę, w chuj zabawne – Chuuya uniósł wzrok i obdarzył go pełnym drwiny uśmiechem, którego drżenie usiłował nieumiejętnie ukryć. Puścił jego dłoń i wsparł własne na biodrach. – Pierdolenie. To jakaś sztuczka, tak? Nietypowe powitanie po tygodniu nieobecności? I co, może powiesz mi jeszcze, że przez cały ten czas robiłeś projekt trumny na własny pogrzeb albo biegałeś po żałobnikach, strasząc ich za słabe pożegnanie?
Gadał bez opamiętania, wyraźnie nie umiejąc sobie poradzić z tym, czego właśnie się dowiedział, a z tym, co czuł naprawdę. Nie dopuszczał do siebie tej absurdalnej myśli, ale Dazai nie miał mu tego za złe. To nie było coś, w co normalny, zdrowy na umyśle człowiek by uwierzył, dlatego też Żniwiarz musiał mu to udowodnić i tylko Bóg jeden wiedział, jak bardzo nie chciał tego robić.
W międzyczasie jego paplaniny patrzył na niego oczami pozbawionymi emocji. Pustkę, która w nich gościła, czuł w samym sobie i nie chcąc przekazywać jej właśnie jemu, nagle poczuł nieodpartą chęć obwiązania sobie całej głowy bandażem. Po tamtym wieczorze nie mógł już ukryć prawego oka pod warstwą opatrunku – pobłogosławiona dotykiem Chuuyi strona nie przyjmowała już czegoś tak ograniczającego jego istnienie. Jego głowa zdawała się być niepasującym elementem do reszty jego ciała, bowiem, cudownie uleczona, nie umiała powrócić do poprzedniego stanu. Myśli w niej wciąż kłębiło się wiele, aczkolwiek taka możliwość nie była nawet brana pod uwagę.
Wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki zmienioną w scyzoryk Kosę Śmierci pomyślał, że mimo wszystko powinien był to zrobić. Może wtedy to wszystko bolałoby go znacznie mniej, a on, wracając na stare śmieci, zachowałby choć cząstkę swojego dawnego nastawienia.
Jego tarcza obojętności jednak runęła już nocą, gdy spotkał Chuuyę po raz pierwszy i nigdy nie był tego tak bardzo świadom, jak w tamtej chwili.
– Co ty, kurwa, robisz? – zapytał nagle rudzielec, patrząc na dzierżony przez niego nożyk.
Osamu zerknął na niego spod ciężkich powiek.
– Nie zrobię ci krzywdy – uspokoił go.
– W takim razie na chuj ci ten nóż?
Nie bał się, a jednak w jego tonie słyszalne było przerażenie. Obawiał się następstw poczynań urzędnika, gdyż w tej jednej chwili zestawił sobie całą jego osobę wraz z jego poprzednimi słowami. Mimo wszystkiego, co się właśnie działo, nie bał się o siebie (co byłoby o wiele bardziej logiczne), a o niego.
– Chcę ci udowodnić, że mówię prawdę.
– Dobra, załapałem – Chuuya uniósł otwarte dłonie do góry, przyjmując pozę tresera, który próbuje uspokoić dzikie zwierzę. Teraz już nie ukrywał swojej trwogi jego zachowaniem. – Niczego nie musisz udowadniać. Wierzę ci, okej?
Dazai pokręcił głową ze sztywnym uśmiechem.
– Nie wierzysz – powiedział cicho, podwijając rękaw marynarki. – Myślisz, że oszalałem i właściwie nie jesteś wcale daleki od prawdy. Nie od dziś jestem szaleńcem i sądzę, że to także zauważyłeś – jego głos brzmiał przejmująco nijako, tylko nakręcając przestraszonego Nakaharę, który z szeroko otwartymi oczami obserwował jego poczynania. – Ludziom wydaje się, że tylko racjonalne wyjaśnienia mają prawo bytu, ale gdy tylko wyeliminujesz je wszystkie, nagle to, co jest uważane za niemożliwe, wznosi się na piedestał.
– Dazai, przestań...
Uniósł na niego wzrok, przykładając ostrze do owiniętego bandażami przegubu.
– Nie mogę.
– Możesz – Chuuya zaczął powoli do niego podchodzić, całkowicie roztrzęsiony, dokładnie tak, jak Żniwiarz zaledwie parę minut wcześniej, gdy się w niego wtulił. – Proszę cię, nie rób tego. Cokolwiek się dzieje, damy sobie z tym radę, pomogę ci, przyrzekam – wyciągnął ku niemu drżącą dłoń, drżącą jak jego ton.
– Nie możesz mi pomóc – odrzekł brunet, niemal szalejąc w środku od nagromadzenia się masy najróżniejszych uczuć. Te tańczące w szafirze odbijały się w nim samym, żadnej jednak nie pozwolił wyjść na wierzch. – Ale ja mogę pomóc tobie.
– Niby w jaki, kurwa, sposób?! – Nakahara krzyknął, nie mogąc powstrzymać wyżerających go od środka emocji. – Zabijając się w moim salonie?! Odłóż ten pierdolony nóż – powiedział już nieco spokojniej, jakby bojąc się, że jego ostry ton będzie ostrzejszy niż scyzoryk i sam popchnie go do przecięcia skóry. – Odłóż go i porozmawiajmy.
Dazai uśmiechnął się delikatnie.
– Porozmawiamy.
Wbił nożyk w przegub i przesunął nim w górę po całej długości przedramienia pewnym ruchem, rozcinając i skórę i bandaże. Krew wytrysnęła z rany, a krzyk dopadającego do niego Chuuyi przeciął całe mieszkanie, odbijając się od każdego jego kąta i lądując w uszach krzywiącego się z potwornego bólu Osamu z całą siłą. Odrętwienie ogarnęło całą kończynę, która zaczęła emanować ostrym kłuciem. Zachwiał się lekko i z głośnym sykiem wciągnął powietrze do zakurzonych płuc, natrafiając na boczne oparcie kanapy i opierając się o nie z grymasem bólu na twarzy, podczas gdy Nakahara ostatkami sił powstrzymywał łzy i ujął jego rękę w swoje własne, brudząc je jego krwią. Wyrwał mu z dłoni scyzoryk, kalecząc się przy tym i odrzucił go gdzieś obok, roztrzęsiony.
– Coś ty, kurwa, zrobił?! – krzyknął rozpaczliwie. – Dlaczego?! Czekaj, bandaże... zaraz to opatrzę, usiądź... Boże, Dazai... Telefon, gdzie jest ten jebany telefon?! Muszę zadzwonić po...
– Chuuya – przerwał mu zduszonym głosem. Chwilowy ból minął razem z nagłym szokiem, pozostawiając po sobie jedynie uczucie otępienia w ręce i głowie. Pełne łez szafirowe tęczówki uniosły się ku niemu, a on obdarzył je spojrzeniem pełnym nienaturalnego spokoju. – Nic mi nie jest.
– Co ty pierdolisz?! Przeciąłeś sobie tętnicę, jak nic, krew...
– Spójrz.
Obfite krwawienie powoli ustępowało, by w końcu zatrzymać się całkowicie. Głębokie i długie przecięcie zdawało się niknąć, a czerwona posoka pokrywająca rękę wędrować po skórze i wsiąkać z powrotem do rany, jakby ktoś nagle cofnął czas. Ta, która znajdowała się na rękach Chuuyi czy ich ubraniach jednak pozostała, pozostawiając wszystko wciąż makabrycznym, pomimo usunięcia znacznej ilości juchy.
Teoretycznie powinien już nie żyć i to nie tylko w tym ludzkim znaczeniu, ale również i boskim. Zranił się śmiertelnie Kosą Śmierci, jedynym narzędziem, które było w stanie zabić Mrocznego Żniwiarza. Sęk w tym, że, będąc w swojej ukrytej formie, nie miała tych samych właściwości, co będąc w normalnej. Mogła zatem dotkliwie zranić i wywołać okropny ból, ale nic poza tym. Zdolność regeneracyjna działała i w ich przypadku, co właśnie Nakahara zobaczył na własne oczy, z których ulatywały kawałki jego zszarganej mentalności.
Puścił jego rękę, teraz jedynie okraszoną brudnymi od krwi materiałami i cofnął się. Potknął się o stół i przysiadł na nim gwałtownie, chowając twarz w zakrwawionych dłoniach i trzęsąc się jak osika. Dazai doznał potwornego ukłucia bólu, który tym razem nie był tym fizycznym. Nienawidził tego, jak zmuszony był to rozegrać, ale wiedział, że inaczej Chuuya by mu nie uwierzył. Oddziałało to na niego znacznie gorzej niż sądził i bał się następstw tego okropnego czynu, którego właśnie się dopuścił.
– Jestem martwy – powtórzył głosem tym razem ubarwionym w skruchę. Przepraszał go za to, że był martwy. Gdyby tylko był żyjącym człowiekiem, nic z tego nie musiałoby tak wyglądać, a oni mieliby szansę na całkiem zdrową, poprawną relację. – Nie mogę umrzeć drugi raz.
– Co to wszystko ma być? – wykrztusił rudzielec spod palców. – Jak to w ogóle jest możliwe?
– Wy, ludzie, nie jesteście jedynymi istotami, jakie chodzą po tej ziemi – odpowiedział cicho, schylając się po boski scyzoryk, by schować go z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– „Wy, ludzie"? – Chuuya podniósł wzrok pełen niedowierzania. Jego twarz była nieco brudna od krwi urzędnika, ale żaden z nich się tym w tamtej chwili nie przejął, a w każdym razie, Żniwiarz starał się tego po sobie nie okazywać. – To stąd te wszystkie rozważania na temat człowieczeństwa? To stąd ten chłód, ten brak serca, brak cienia?
– Serce mam, tylko...
– Czym ty, kurwa, jesteś? – Nakahara wstał, odtrącając stół. Osamu również stał, ale miał nieodpartą ochotę się cofnąć pod wpływem jego pełnego szoku, strachu i poczucia zdrady spojrzenia.
Westchnął ciężko i poprawił rękaw marynarki, zasłaniając makabryczny widok, który jednak już z pewnością zostanie w głowie niższego na wieczność.
– Jestem Mrocznym Żniwiarzem, Bogiem Śmierci, zwał jak zwał.
– Że co proszę?
– Osądzam dusze ludzi w momencie, w którym umierają – sprecyzował. – Za pomocą nagrania ich życia decyduję, czy powinni dalej żyć, czy nie. Jeśli mogą przysłużyć się światu, daję im spokój, jeśli nie są przydatni – ścinam ich.
– Zabijasz ich?
– Nie zabijam, tylko osądzam – powtórzył zmieszany. Gdy sam siebie słyszał, tłumaczącego swoją funkcję zwykłemu człowiekowi, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to wszystko brzmiało może nie tyle co irracjonalnie, co zwyczajnie idiotycznie.
Chuuya chyba doszedł do podobnego wniosku, bo nagle na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, ale nie był on w żadnym wypadku pozytywny. Dazai pokusiłby się o stwierdzenie, że był obłąkany, a niczemu w tym nie ujmował po chwili rozbrzmiewający w pokoju, wyprany z emocji śmiech.
– Kurwa, oszalałem – wplątał dłoń w swoje włosy. – Wiedziałem, że to się kiedyś stanie, po prostu wiedziałem.
– Nie oszalałeś.
– Ach, tak? – podniósł ton i spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. – W moim salonie jest gość, którego do niedawna uważałem za przyjaciela. Przeciął sobie tętnicę i nadal żyje, regeneruje sobie łapę i sprzedaje mi bajeczkę, że jest chodzącą kostuchą. Gdybym komuś o tym powiedział, resztę życia spędziłbym w wariatkowie!
Dazai usiłował nie pokazywać po sobie tego, jak bardzo zabolały go jego słowa, choć wszystko to przychodziło mu coraz trudniej, tak, że w pewnej chwili samo ustanie na nogach było ogromnym wysiłkiem. Gość, którego do niedawna uważałem za przyjaciela. Stało się. Przekreślił go. Mimo że się tego spodziewał, niewyobrażalne cierpienie spadło na niego wraz z tym zdaniem i tylko resztkami sił powstrzymał się przed zgięciem w pół, bo czuł się, jakby ktoś uderzył go z całej siły w brzuch, robiąc z wnętrzności jajecznicę, a kości krusząc w drobny mak.
– Chuuya...
– Dlaczego mi to zrobiłeś? – zapytał, wyplątując dłoń z włosów.
Gdy Osamu na niego spojrzał, aż się wzdrygnął. Spod poplątanych rudych loków spoglądały na niego szafiry pełne gniewu. Kiedy szok minął, przyszła pora na złość, złość, która wzbierała się w nim już od dawna, a teraz została uwolniona przez całą tą sytuację i to, że ktoś, komu zaufał, okazał się nie być nawet człowiekiem.
– Przepraszam – wykrztusił, dotknięty jego nastawieniem względem siebie. Nie był już zdolny do ukrywania drżenia swojego ciała. – Nie mogłem już dłużej tkwić w tym kłamstwie. Wiem, że ty, że ja... wiem, że to coś poważnego – zacisnął dłonie w pięści. Sam nie wierzył w to, jak się teraz czuł. Czuł skruchę, dławił się poczuciem winy i ledwo powstrzymywał się od łez. Takie stany nie okiełznywały go nigdy, a teraz miał wrażenie, że będzie miał z nimi do czynienia do końca swoich dni. – Przestraszyłem się, wiedziałem, że kiedyś poznasz prawdę, chciałem ci ją przedstawić sam. Nim się obejrzałem, zaczęło mi na tobie zależeć, jak na niczym innym w życiu... tym i poprzednim. Wiedziałem, że będziesz cierpiał, gdy nagle odejdę, więc...
– Więc postanowiłeś mi wyznać, że jesteś chodzącą śmiercią, przecinając sobie tętnicę na moich oczach. Jesteś popierdolony.
– Chuuya – powtórzył i podszedł do niego. Chciał go dotknąć, potrzebował go dotknąć, musiał go dotknąć. – Nie znienawidź mnie, błagam, ja już nie umiem...
Przerwał mu drwiący śmiech. Nakahara odtrącił jego wyciągniętą rękę.
– Na co liczyłeś? – warknął. – Sądziłeś, że rzucę ci się w ramiona i zapomnimy o całej sprawie? Coś ty sobie myślał?! – złapał się za głowę. – Mam dosyć umierających ludzi, mam dosyć patrzenia na to wszystko, rozumiesz?! Nic nie mogę zrobić! To się po prostu dzieje, a ja muszę z tym żyć! – gdy uniósł na niego wzrok, Dazai miał wrażenie, że zaraz się popłacze. Był tak zniszczony, tak naruszony, rozbity, że nie mógł już powstrzymywać niczego. Słowa i ból ulatywały z jego ust, z jego oczu, z jego ciała. Emanował nieludzkim cierpieniem i zmęczeniem, a Osamu swoim istnieniem i czynami tylko pogorszył jego stan. Zabijał go przez swój egoizm i sam miał ochotę umrzeć w najbardziej bolesny sposób, jaki tylko znał. – Gówno rozumiesz. Jesteś martwy, nigdy tego nie pojmiesz. Nie pojmiesz tej bezsilności, że nie możesz nikomu pomóc, tego, że tracisz umiejętność życia, że wszystko się sypie. Ciebie to już nie dotyczy i masz kompletnie gdzieś to, że przez to, co robisz, jest jeszcze gorzej!
Mylił się. Dazai doskonale rozumiał jego uczucia, rozumiał je jak nikt inny. W końcu, to one popchnęły go do samobójstwa. To przez nie był teraz tym, kim był i piastował funkcję Boga Śmierci. To przez nie stracił człowieczeństwo, stracił zdolność odczuwania. Codziennie popadał w coraz większy obłęd, coraz większą rozpacz, a kiedy nagle znalazł coś, dla czego warto było ciągnąć te monotonne, nieszczęśliwe dni, co przypomniało mu o jego ludzkiej naturze, co zdołał pokochać, to wymknęło mu się z rąk i patrzyło na niego oczami przepełnionymi bólem i gniewem, oczami zdradzonymi i nieludzko wycieńczonymi.
Nie mógł wykrztusić słowa. Wybuch Chuuyi złamał jego martwe serce, przeciął je na pół i po chwili Osamu nie czuł nic innego, tylko ból. Odsunął się od niego, robiąc parę kroków w tył i spuszczając głowę, przygnieciony ciężarem świata.
– Żałuję – powiedział cicho. – Żałuję własnego szczęścia, skoro odbyło się kosztem twojego cierpienia.
Nigdy nie powinien był przychodzić na drugi dzień do kawiarni. Nie powinien był go szukać, nie powinien był o nim myśleć. Powinien o nim zapomnieć, zignorować go, jak zawsze robił i dalej egzystować w swoim nieszczęściu, rżnąc dusze i wyczekując końca. A jednak egoizm popchał go na ludzką ziemię, zapragnął czegoś więcej, zechciał sobie przypomnieć, poczuć ułamek szczerej radości.
Nigdy nie pomyślałby, że konsekwencje jego czynów będą tak katastrofalne.
Położył dłoń na rozkwaszonym sercu. Nigdy nie miał do niczego prawa i nigdy nie powinien wmawiać sobie, że w ogóle jeszcze się liczy, że coś może. Był sługą, tylko i wyłącznie sługą, bezdusznym pozagrobowym potworem. To, że skrzywdził Chuuyę, tylko bardziej ujmowało jego istnieniu.
Powinien był wybrać pierwszą opcję – lepiej było mu go zostawić, nie słuchać Kunikidy. Z pewnością Nakahara miałby ogrom cierpienia mniej. Sam Dazai miałby go choć ułamek mniej.
Żałował wszystkiego, co się wydarzyło.
Uniósł wzrok. Chuuya patrzył na niego z otwartymi ustami, przejęty. Wydawał się być dotknięty jego wcześniejszymi słowami, choć w ciągu ostatnich paru minut został przygnieciony tak wielką ilością uczuć i emocji, że Osamu zrezygnował z interpretacji. Było ich tyle, że nie sposób było się w nich już rozeznać, niemniej jednak istniała pewność, że każde z nich było negatywne i każde z nich było tylko i wyłącznie jego winą, winą tego głupiego, irracjonalnego, zupełnie niepoprawnego i nienormalnego czynu, którego się dopuścił na jego oczach. Pozwolił temu obrazowi zakwitnąć naprawdę, odcisnąć swoje piętno w umyśle rudowłosego. Pozwolił mu to zobaczyć, zmusił go, by to zobaczył i wszystko to z powodu swojego spowodowanego chorym egoizmem strachu.
– Chuuya Nakahara – wymówił jego imię z namaszczeniem, ledwo powstrzymując się od płaczu. Załamany, podjął bardzo trudną decyzję, którą powinien pokierować się od samego początku. Uśmiechnął się lekko, a w tym uśmiechu przekazał wszystkie swoje uczucia do mężczyzny, który stał tak blisko niego, a był jednocześnie tak daleko, iż Dazai nie był w stanie po niego sięgnąć. Zdawało się, że szafirowe oczy znów się zaszkliły, napotykając tak ludzkie emocje w tak nieludzkich oczach. – Dziękuję, że mogłem się przy tobie znów poczuć jak człowiek. Przepraszam, że musiałeś na mnie trafić.
– Dazai...
Zawahał się przez moment, ale postanowił znów do niego podejść. Z racji, że właśnie kończyło się ich ostatnie spotkanie, pozwolił sobie na jeszcze jeden, ostateczny przejaw egoizmu. Chciał zapamiętać tą chwilę na wieczność, która go czekała, a którą miał spędzić w niewyobrażalnym cierpieniu, które zmuszony będzie znosić po kres swojego istnienia, o ile takowy istniał. Chciał mieć coś, posiadać wspomnienie. Chciał zagarnąć ostatnią iskrę, ostatnie uczucie ciepła. Obiecał sobie, że będzie je pielęgnował już zawsze, że nigdy, przenigdy nie zapomni, nawet jeśli jego katusze miałyby się tylko pogłębić.
Bóg nie obdarzył go błogosławieństwem. Zakpił z niego i zabawił się nim, przydeptując jego kurczowo trzymające się urwiska palce i zrzucając go w bezdenną przepaść.
Gdy się zbliżył, rudowłosy wcale się nie cofnął. Wydawało się, że wciąż zszokowany, pozwolił mu na delikatne ujęcie swojej dłoni. Nawet nie drgnął, gdy Dazai się schylił i przytrzymał jego ramię, dotykając je tak, jakby mężczyzna był porcelanową lalką. Zesztywniał dopiero wtedy, gdy Żniwiarz złożył na jego policzku delikatny pocałunek. Muśnięcie lodowatych warg było krótkie, łagodne niczym trzepot skrzydeł motyla, a jednak pozostawiło na obu mężczyznach ogromne piętno, a ciche cmoknięcie rozniosło się po salonie, sprawiając wrażenie, jakby omiotło cały świat. Ich świat, świat Dazaia, znajdował się jednak w tym pomieszczeniu i nie wykraczał poza nie. I choć siła tego jednego gestu była tak ogromna, że mogłaby zmieść wszystko wokół, stłumiła się sama, w końcu odnajdując miejsce do rozładowania się w pustym Osamu.
Uderzony niezmierzonym ciepłem wypuścił spod przymkniętej powieki nigdy nienaruszonego bandażem oka małą łezkę, która zetknęła się z gorącą skórą wstrzymującego oddech Chuuyi. Dotknął własnym policzkiem jego odpowiednika, chłonąc ciepło i rozkoszując się w nieopisanej przyjemności, która z chwili na chwilę powodowała tylko większe katusze, już i tak szarpiące jego rozpływającym się oraz tracącym nad sobą kontrolę ciałem i umysłem.
Doskonale wiedział, jak nazwać uczucie, którym darzył Chuuyę. W ciągu całej swojej egzystencji nie zaznał go ani razu. Słyszał o nim, czytał o nim, patrzył na nie, oglądał je, ale nigdy go nie doświadczył. Teraz jednak, gdy emanował nim cały, a gdy zostało mu one odebrane, nienawidził go jak żadnego innego.
Wyznanie go Nakaharze nie było jednak możliwe, tak samo jak pozostanie z nim, więc ostatkiem jakichś wyjątkowo szatańskich sił puścił mężczyznę i odsunął się od niego.
– Żegnaj – powiedział i wyszedł z mieszkania, nie obracając się ani razu i nie spodziewając się już nigdy więcej ujrzeć swojej miłości.
To było najlepsze, co mógł dla niej zrobić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top