22 - Złośliwy podmuch

– Osamu Dazai, zgadza się?

Wpatrujące się w swoje własne odbicie w lustrze brązowe oczęta nawet nie przeniosły się na nowo przybyłego. Ich właściciel jednak wyczuwał, że emanował on takim samym spokojem i martwotą jak wszystko w pomieszczeniu, w którym właśnie się znajdowali. Było aż rażąco białe – sufit, ściany, podłoga, kanapa, stoliczki, a nawet doniczki były w tym kolorze. Dazai dziwił się, że nie znaleziono żadnych białych kwiatów, by pasowały do całokształtu wystroju, ale nie, były zielone. Znudzony czekaniem na kogokolwiek oraz zasłuchiwaniem się w aż dudniącej w uszach ciszy sprawdził to dokładnie. Wszechobecna jasność sprawiała, że czuł, iż traci rozum, toteż skupił się na roślince, która zdawała się wykazywać więcej oznak życia niż on sam. I tak była najbardziej interesującym przedmiotem w tym pokoju, który do złudzenia przypominał poczekalnię.

– Gdzie jest Mori–san? – zapytał zamiast udzielić odpowiedzi.

Odkąd dojrzał się w stojącym w rogu pomieszczenia lustrze w (cóż za zaskoczenie) białym obramowaniu, nie potrafił odwrócić od siebie wzroku. Był w tych samych ubraniach, które miał na sobie tuż przed utratą przytomności. Perłowa koszula w czarne paski, czarna marynarka oraz równie takie spodnie nie uległy zmianie w przeciwieństwie do innych aspektów jego wyglądu. Niemniej jednak pierwszym, na czym się skupił, było to, że jawił się niczym bezdenna dziura w tym anemicznym wnętrzu, bezkresna oraz wprawiająca otoczenie w niemalże niekomfortowe mrowienie. Od razu wyczuł, że tu nie pasował i absolutnie nie powinno go tu być, ale gdy skonfrontował się z samym sobą, nabrał co do tego przekonania tylko więcej pewności.

Potem jednak zauważył coś jeszcze. Na jego przedramionach oraz prawym oku nadal spoczywały bandaże, wyczuwał je także gdzieniegdzie na nogach, gdy się poruszał. Klatka była od nich wolna jak zawsze, podobnie jak szyja. Nie była ona jednak w zupełności czysta, a ubarwiona różowo–czerwonym, ściśniętym naszyjnikiem. Z daleka wyglądało to, jakby Dazaia ktoś wymalował farbą albo porzucił po próbie odrąbania mu głowy, choć to była tylko jego wyobraźnia. Gdy tylko zobaczył ten ślad, doskonale wiedział, od czego on pochodzi. Nie mógł się go jednak nadotykać ani na niego napatrzeć, więc już od parunastu dobrych minut stał przy zwierciadle i wodził palcami po odcisku sznura, który sam sobie zawiązał.

– Nie ma tu nikogo o takim imieniu.

– Zauważyłem. Gdyby był, byłby pierwszą osobą, którą bym zobaczył po wybudzeniu się. Pytam więc po raz kolejny, gdzie jest?

– Nie tutaj. I raczej się już z nim nie spotkasz.

– To jakiś żart? – Dazai wreszcie oderwał wzrok od tafli i przeniósł go na nowo przybyłego. Okazał się on być wysokim mężczyzną w garniturze oraz prostokątnych okularach. Jego oczy były szare i spoglądały na Osamu pusto, a długie włosy związane w przerzuconą na plecy, cienką kitkę barwą do złudzenia przypominały przygaszone słońce. – Ach, rozumiem. Jesteś z wrogiego ugrupowania, tak? Aż dziw, że poświęciliście tyle wysiłku, by mnie odratować. Jeśli chcecie mnie użyć jako zakładnika, marnujecie tylko swój i mój czas. Jestem zazdrosny, bo niedługo wszyscy będziecie martwi. Coś cię bawi? – warknął, widząc zalążek uśmiechu na twarzy nieznajomego.

Brunet rzadko groził, nie lubił się do tego zniżać, ale teraz był w naprawdę podłym humorze. Chciał stąd odejść jak najszybciej albo sprowokować swych oprawców do odebrania mu życia w samoobronie. W końcu sam próbował to uczynić, gdy kopał tobołek na bok i krztusił się śliną, wisząc na drewnianej belce. Nigdy nie był w za dobrym nastroju po kolejnej porażce.

– Tak, ale o tym zaraz. Co ci powiedzieli?

– Twoi koledzy? – Osamu prychnął wyniośle i usiadł na białej kanapie niedbale, zakładając nogę na nogę oraz rękę na oparcie. – Całkiem interesujące rzeczy. Nic im to nie dało, wasze narkotyki muszą być naprawdę słabe. Aż tak wydolne, by uwierzyć, że jestem w zaświatach, to nie są. Gdybym był martwy, nie czułbym już bólu, a pięść od uderzenia jednego z twoich zdecydowanie mnie zabolała. Nieładnie tak żartować.

Blondyn założył ręce na piersi i mlasnął z irytacją. Oho, w końcu jakaś konkretna reakcja. Obandażowany od razu pomyślał, że skoro tak łatwo zburzyć jego brawurową postawę, może to on będzie miał ten zaszczyt powzięcia próby ponownego uduszenia go. Musiał go tylko bardziej rozwścieczyć.

– Niech będzie, pogram z tobą – stwierdził tamten. – Więc gdzie ci się wydaje, że jesteś?

– Och, a więc „gramy"? – Dazai udał entuzjazm. – Super, rozrywka. Zdaje się, że jedyna, na jaką cię stać.

– Słucham?

– Tak, słuchaj. To dobra decyzja – brunet wstał i splótł dłonie za plecami, nachylając się nieco do mężczyzny. – Swoją drogą, to niegrzeczne. Nie, nie mówię o porwaniu mnie, choć to też do specjalnie kulturalnych czynności się nie zalicza... mam na myśli raczej to, że nie raczyłeś mi się przedstawić. Nie musisz się obawiać. Moi ludzie i tak cię znajdą, czy zdradzisz mi teraz swoje imię, czy nie. Oszczędzisz mi tym jednak odrobiny wysiłku, więc byłbym wdzięczny, gdybyś się wreszcie zdecydował.

Blondyn wyraźnie tracił cierpliwość. Dazai zaobserwował, jak jego brew drga, a szczęka nieznacznie się zarysowuje. Widocznie jednak silił się na spokój, bo zaraz wypuścił powietrze nosem i poprawił okulary, sprawiając, że jego oczy zostały zasłonięte przez odbijające się w nich światło jarzeniówki.

– Doppo Kunikida.

– Widzisz? Nie było tak źle – Osamu klasnął w dłonie i odsunął się, mimowolnie znów zawieszając wzrok na zwierciadle. – Kunikida–kun, nie wyglądasz na kogoś, kto umie grać, a jeśli próbuje, przychodzi mu to z wielkim trudem. Niemniej jednak doceniam próbę umilenia mi tu czasu, nawet jeśli nie zostało go za wiele.

– Czy możesz choć na chwilę przestać tyle mówić?

Owinięta bandażem głowa przekrzywiła się nieznacznie, gdy jej właściciel postanowił obdarzyć Doppo kolejnym spojrzeniem. Tym razem skrywało w sobie ono cząstkę zainteresowania.

– Nie, nie sądzę.

– Ty...

– Mówią, że straszna ze mnie gaduła. Istotnie, przejawiam pewną skłonność do zasypywania każdego słowami, nawet jeśli ich mózg niekoniecznie jest w stanie przyjąć do siebie i pojąć choć ich połowę. Skoro prosisz mnie o coś takiego, wnioskuję, że w twoim już nie ma na nie miejsca?

– Uważaj, do kogo mówisz!

– A niby do kogo mówię? – spytał znudzonym tonem. – Do człowieka z problemami z impulsywnością, poświęconemu swojej pracy, a jednak cierpiącemu katusze, że musi tu być.

– A skąd te wnioski? – Kunikida zmrużył oczy. Widocznie bystre spostrzeżenie mafioza nieco go ostudziło.

– Ciągle zerkasz w stronę drzwi, jakbyś chciał stąd uciec. Poza tym ułożenie twoich stóp wskazuje na to, że jesteś gotów ruszyć w ich kierunku i zatrzasnąć po drugiej stronie w każdej chwili. Na dodatek podrygują, a to oznacza, że albo starasz się odreagować inaczej niż krzykiem, albo się nudzisz.

– Naprawdę? – okularnik zamrugał kilkakrotnie i spojrzał na Dazaia tak, jakby widział go pierwszy raz w życiu. Cóż, widział, ale stał z nim już dobre parę minut, a nie wszedł dosłownie przed chwilą, a mimo to zachowywał się, jakby Osamu ukazał mu prawdę objawioną.

– Nie. Po prostu jestem irytujący, a z takimi ludźmi nikt nie chce przebywać w jednym pomieszczeniu. Muszą ci dużo płacić, skoro wciąż tu jesteś.

Kunikida warknął sam do siebie jak rozzłoszczone psisko, co namalowało na twarzy bruneta rozbawiony uśmiech. Musiał przyznać, że denerwowanie blondyna było łatwe i przyjemne, ale nawet jego w obecnej sytuacji nudziło.

– Po co tu przyszedłeś? Nie wydaje mi się, byś zgłosił się na ochotnika do pilnowania zakładnika.

– Za jakie grzechy... – wymamrotał okularnik, przykładając palce do czoła. – To na nic. Jedynie marnuję na ciebie oddech. Muszę na niego poczekać.

– Na kogo? – tym razem Dazai się zainteresował. – I, przy okazji, nie mów sam do siebie. Słyszałem, że ludzie, którzy mają do tego tendencję, podnoszą ryzyko wyhodowania u siebie choroby psychicznej. Co więcej, ci z ich otoczenia często biorą z nich przykład, widząc, że to nie jest nic dziwnego i tym samym osobiście kopią pod sobą dołki!

– Mówisz poważnie?

– Nie.

Kłamał. Denerwowanie go wcale go nie nudziło.

Rozeźlony wrzask został jednak stłumiony (choć nie powstrzymany) przez nagłe otwarcie się drzwi. Obaj mężczyźni natychmiast skierowali swój wzrok w ich stronę i jak Doppo odsunął się na stosowną odległość, tak Osamu nie ruszył się ani o milimetr. Był zbyt onieśmielony białowłosą pięknością, która właśnie postawiła stopę w tej nudnej poczekalni.

Mimo że odznaczał się śnieżną barwą swych sięgających aż do końca pleców pasm, zdawały się być one o wiele bardziej błyszczące i czyste niż wszystko wokół. Dazai nie potrafił obrzucić nowoprzybyłego mężczyzny wzrokiem pełnym pogardy z powodu tego wszechobecnego koloru, ba, przeciwnie – poprzez lekkie rozszerzenie brązowych tęczówek okazał nawet pewien podziw. Rzadko kiedy spotykało się kogoś tak urokliwego, kto swą urodą przypominał wręcz najpiękniejszą z istot, o jakich mogła prawić literatura. Był przekonany, że czerwonooki nieznajomy miał w sobie coś z wampira. Głupiutka i naiwna myśl, ale oczami wyobraźni widział, jak przy szerszym uśmiechu spod wąskich warg wydostają się ostre i równie kredowe kły – czarne paznokcie, które na myśl przywoływały bardziej śmiercionośne pazury, już miał, więc jedynie tego brakowało do pełni szczęścia.

Aura nadnaturalności i martwoty biła od niego o wiele intensywniej niż od Kunikidy, mafioza i całego pomieszczenia razem wziętych. O dziwo, to nie zniechęciło bruneta aż tak bardzo. Po zaprzestaniu podziwiania jego uroku, skupił się bardziej na ubiorze. Mężczyzna miał na sobie coś przypominającego kitel, co od razu przywiodło Dazaiowi na myśl doktora Moriego. Pomyślał, że i on musi być lekarzem, ale jednocześnie coś mu mówiło, że to całkowicie błędny wniosek.

– Przepraszam za spóźnienie – jegomość odezwał się głosem niskim i przesiąkniętym znużeniem. Brzmiał trochę tak, jakby miał zapchany nos, ale to wcale nie spłyciło wrażenia, jakoby był istotą wiekową oraz niewyobrażalnie doświadczoną.

– Chciałbym powiedzieć, że to nic, ale ciężko mi skłamać. Zostało mi to jednak zrekompensowane, mumia chyba zapomniała języka w gębie. Nareszcie – Kunikida pozwolił sobie na przebłysk wrednego uśmiechu, który natychmiast przywrócił Osamu na ziemię i nakłonił do zmarszczenia brwi.

– Tylko dlatego, że tak krzyczysz. Dorosły mężczyzna powinien mieć więcej taktu – skomentował, zakładając ręce na piersi. – Kolejny twój kolega chce dostać w nos? Naprawdę, te wasze podchody są wybitnie nudne.

– Oho, następny? – białowłosy wymienił z blondynem porozumiewawcze spojrzenia, a Dazai aż zacisnął zęby. Nie lubił być ignorowany ani bagatelizowany.

– „Następny"?

– Wybacz mi tą impertynencję. Nazywam się Tatsuhiko Shibusawa – Shibusawa natychmiast namalował na swej twarzy całkiem przyjazny uśmiech i zbliżył się parę kroków. Brunet miał zaś ochotę się cofnąć, z jakiegoś powodu nie chcąc dać się dotknąć wampirowi, ale tego nie zrobił. – Zwą mnie Kolekcjonerem.

– Kolekcjonerem, ta? Mam z tego wywnioskować, że to ty mnie porwałeś i jestem waszą „następną" ofiarą? Jakże oryginalnie.

– Ofiarą? Nie, nie, nie – Tatsuhiko zachichotał krótko. – Nikt cię nie porwał, Dazaiu. Ty po prostu nie żyjesz.

Nie żyję. Tak, już mi o tym wspominano. Ludzie, których ujrzał jako pierwszych po otwarciu oczu, usilnie próbowali go przekonać, iż znajduje się w zaświatach. Osamu skwitował ich słowa śmiechem oraz ciosem, ale teraz ograniczył się tylko do tego pierwszego. To niemożliwe, bym nie żył. Śmierć tak nie wygląda. Na pewno tak nie wygląda. Powinna być w niej pustka, cisza, spokój i wreszcie brak... brak życia. Te wszystkie otaczające go osoby, ich obecność, a nawet istnienie zielonej i żywej rośliny w doniczce kompletnie nie pasowały do wyidealizowanego obrazu śmierci, jakim kierował się Dazai przez cały ten czas. To zwyczajnie nie spełniało jego nadziei i wymagań, które miały mu zapewnić wieczny spokój, brak obowiązku czucia i robienia czegokolwiek. Wszystko miało zniknąć, jego serce miało pozbyć się tego paskudnego ciężaru, a on już nigdy miał nie otworzyć oczu. To nie tak. To nie tak miało być. To wszystko to kłamstwo.

– Potrzebujesz czegoś więcej niż ładnych oczu, bym się na to nabrał – odezwał się wreszcie, ocierając łezki rozbawienia.

– I tak od samego początku – skomentował Kunikida, kręcąc głową.

– Nic nie szkodzi – Shibusawa splątał ręce na piersi, nie zmazując z twarzy uśmiechu. – To częste. Ludzie nie chcą uwierzyć, że istnieją po śmierci. Pamiętasz, jak było z tobą?

– Jesteście popierdoleni – wciął się Osamu, czując, jak krew mu wrze przez te jawne i bezwstydne objawy ignorancji. – Chcę rozmawiać z waszym szefem.

– To niestety niemożliwe. Mało komu się to udaje, ale wielu nadal próbuje. Cóż... Bóg jest dość nieosiągalny – Tatsuhiko założył kosmyk włosów za ucho. Mafiozowi aż opadły ręce. – Posłuchaj mnie, Dazaiu. Jak już wspominałem, jestem Kolekcjonerem. W chwili, w której udusiłeś się przez zaciśnięty na swym gardle sznur, ten sam, który osobiście zawiązałeś sobie na belce w swym mieszkaniu, w chwili, w której umarłeś, skolekcjonowałem twoją duszę. Zwykle tego nie robimy, a przynajmniej w przypadkach śmierci, które nie występują z intencji danego człowieka. Ty jednak popełniłeś samobójstwo. To grzech ciężki i niewybaczalny, jest karany. Zgaduję, że nawet w pojęciu miłosierdzia bożego istnieje pewna luka – czerwonooki uśmiechnął się ironicznie. – To, co się teraz dzieje, to twoja pokuta.

– Pokuta?

– Tak. Do momentu, w którym nie zostanie uznane, iż zadośćuczyniłeś, będziesz wykonywał pracę Mrocznego Żniwiarza. Polega ona na osądzaniu dusz ludzi, którzy zmarli.

Zabrakło mu nawet siły i chęci na śmiech. Mógł jedynie wpatrywać się w jak najbardziej poważnego Shibusawę, a jego twarz jasno wyrażała myśli. Spotkał na swej drodze wielu szaleńców, ale jeszcze nigdy nie słyszał takiej bajeczki. Umysł tego człowieka musiał być tak samo piękny, jak i zepsuty.

Mimo wszystko targało nim pewne uczucie. Czuł jednocześnie bezsilność, odrazę, irytację oraz swego rodzaju przestrach. Nie rozumiał, skąd wzięło się to ostatnie. Może wiązało się ze świadomością przebywania pośród ludzi skrajnie szalonych? Nie od dziś wiadomo, że tacy zwykle byli wybitnie niebezpieczni i jak Dazaiowi zależało na śmierci, to na bólu niekoniecznie. Ucieczka stąd mogła być trudniejsza niż sądził, ponadto zaskakującym było to, iż odmawiano mu spotkania z ich szefem. Chcieli go albo wykorzystać, albo zrekrutować, a jak inaczej do tego wszystkiego doprowadzić, nie dając mu szansy na nawet najmniejszy kontakt z prowodyrem całego przedsięwzięcia?

Chyba że mówili prawdę. Osamu praktycznie nie brał tego nawet pod uwagę, ale cichy głosik z tyłu głowy, przypominający mu o zastanawiającej, wszechobecnej martwocie, dziwnym uczuciu, które męczyło go od momentu przebudzenia i samych wręcz emanujących nietypowością okolicznościach powodował nieco duszące uczucie w piersi. Zechciał je stłumić, uspokoić, przykładając dłoń do klatki piersiowej i oddychając głęboko. Potrzebował się zastanowić, przeanalizować wszystko na spokojnie i zaplanować, co robić, by wydostać się z tego domu wariatów, ale wtedy zauważył coś, co niemal wmurowało go w podłogę.

– Coście mi podali? – zapytał cicho. Nie mógł w to uwierzyć, ale jego głos prawie się zatrząsł.

– Co takiego?

– Moje serce... nie czuję go. Jest tak... cicho. Co mi podaliście?! – podniósł głos, unosząc także wzrok. Spostrzegł, że wyraz twarzy Kunikidy był niemal współczujący.

Doznanie tej ekspresji ze strony blondyna wryło go w ziemię chyba bardziej niż swoje odkrycie. Nie... to na pewno jakiś narkotyk. Musieli mi coś podać, przecież nie bez powodu czuję się tak... głucho, tępo... Momentalnie zaczął szybko oddychać, by wywołać jakąś reakcję organizmu. Nie zauważył nawet, kiedy te oddechy stały się niemal spazmatyczne, a on siedział na podłodze, nieustannie trzymając rękę w miejscu, w którym powinno być serce. Właśnie. Powinno. A Dazai po upływie wydającego się być wiecznością czasu i wielu starań nadal go nie czuł ani nie słyszał.

Nie, nie, nie... to niemożliwe. To wszystko jakaś chora farsa... ustawione, zmanipulowane, chcą pomieszać mi w głowie...!

– Zrób to wreszcie.

Jakimś cudem słowa Doppo przebiły się przez tą otoczkę totalnego otępienia, ale nie miał pojęcia, czy ten kierował je do niego, czy do Shibusawy. Nie wiedział, co on sam miałby „wreszcie zrobić", więc uklęknięcie wampiropodobnego mężczyzny zaledwie kilka centymetrów dalej wydało mu się na tyle logiczne, na ile jeszcze faktycznie mógł postrzegać to pojęcie. Podobnym zdawało się swoje natychmiastowe odsunięcie się – co Tatsuhiko miał zrobić? Uderzyć go? Ogłuszyć? Uśpić? Ilość myśli, która przebiegała teraz przez do reszty zmaltretowaną głowę Osamu, była niemożliwa do zliczenia, ale niedługo wszystkie zniknęły, każąc mu się skupić jedynie na osobliwym dotyku ozdobionego w czarny lakier do paznokci palca na swym czole.

Coś nie pozwalało mu oddychać. Zupełnie nagle zaczął łapczywie nabierać powietrza, zupełnie jak nurek, który zbyt długo przebywał pod wodą. Nie mógł nabrać go wystarczająco. Coś mu przeszkadzało, prawie jakby nie miał miejsca.

No przecież! To przez to pomieszczenie. Było mdłe, nie miało okien, ciężko więc było o jakikolwiek tlen. Czyżby wykorzystali unoszący się w powietrzu zapas? Czy może to ta stojąca w rogu roślina zagarniała cały dla siebie? Powszechnie wiadomo, że w pokoju z kwiatem czy świecą oddycha się trudniej, ale...

Jak długo jeszcze będziesz sobie wmawiał te bzdury?

To nie brak okien, nie roślina, nie nawet własne ręce, które podejrzewał o ten dziwny ścisk w gardle – mało razy mu się to zdarzało? Ale nie, to nie żaden atak paniki czy złości odbierał mu dech. Nawet ten subtelny dotyk Shibusawy tego nie powodował. Cóż, zaczął, wprowadził działania w ruch, jednak to nie on ściskał mu płuca. Nie przez niego z ust Dazaia zaczęła toczyć się piana, ślina, nie z jego powodu po czerwonych, niemalże sinych policzkach ciekły łzy. To nie... to wcale nie...

Było ciemno. Nie, jednak było trochę światła. Mrowienie. Czuł je wszędzie, a nawet je widział! Zupełnie jakby był niezwykle śpiący, ale próbował otworzyć oczy. Obraz był niewyraźny, to zanikał, to znów się pojawiał. Chciał go sobie wyostrzyć, ale nie był w stanie potrzeć oczu. Próbował jednak coś dostrzec. Coś było, ale co, Osamu nie był w stanie powiedzieć. Nawet gdyby chciał użyć jakiegoś określenia, przymiotnika, nie mógł się odezwać. Odnosił wrażenie, że wokół rozpościera się okropna, wręcz dołująca i sama spychająca człowieka w przepaść cisza, w której słychać jedynie jego charczenie. Śmieszne. Prawie jak zdychający chory pies czy warkot silnika... W jednej chwili to wszystko wydało mu się tak groteskowe i oderwane od rzeczywistości, że po paru sekundach nie był już pewien, czy to on się dusi, czy właściwie jest tylko naocznym i nausznym świadkiem czyjejś paskudnej, brzydkiej i zdecydowanie nieeleganckiej śmierci.

Świadkiem śmierci.

Widział. Zobaczył siebie. Zobaczył swoje zwisające z sufitu ciało. Bandaż na oku, rękach... czarna marynarka, spodnie... koszula w paski... sznur. Ten odbierający głos i życie artysta, który sprawił mu tak tragiczny naszyjnik. Jego ścisk namalował wcale nie subtelne pociągnięcia czerwieni, fioletu i różu. Były szpetne, niedbałe, prawie jakby ktoś ze złością rzucił pędzlem o płótno. Przypadkiem jednak zdawały się być równe i silne... i tak samo duszące.

To ja. To on. Wisiał bez życia. A obok... jakiś człowiek. Stał i patrzył, również się nie ruszał. Zwyczajnie stał ze spuszczonymi rękami i uniesioną głową, swym fioletowym spojrzeniem niemal wywiercając w truchle dziurę. Dazai znał to spojrzenie. Ryuurou...?

Zapragnął do niego podbiec. Nie mógł się ruszać. Jego nogi były jak przyklejone do podłoża, nie mając już nigdy zrobić kroku wprzód. Zechciał krzyknąć. Nie potrafił. Jego usta były niemal zaszyte grubymi nićmi, z każdą próbą rozwarcia ich powodując rozrywający ból. Chciał ruszyć ręką, chwycić coś, rzucić czymś, zwrócić jego uwagę. Nie był w stanie. Jego kończyny zdawały się być ociężałe, niezdolne do jakiegokolwiek ruchu. Nie mógł niczego podnieść, zmienić otoczenia, wpłynąć na nie. Nie mógł wprowadzić żadnej zmiany, zwrócić na siebie uwagi. Mógł jedynie stać i patrzeć.

Nie mógł już nic zrobić. Stracił do tego sposobność. Odebrał ją sobie sam. Dlaczego? Dlaczego nie mogę?

– Ja... nie żyję – odezwał się w końcu ledwo słyszalnie, a wtedy wszystko zniknęło.

Nie było już ciała, nie było Hirotsu ani jego hotelowego pokoju. Nie było tej bezwładności, bezsilności. Znów mógł się ruszać, mówić. I znów widział klęczącego przy nim pięknego Shibusawę oraz tą rażącą w oczy poczekalnię. Żałował, że nie stracił wzroku. Nie chciał ich widzieć, nawet pomimo olśniewającej i enigmatycznej urody białowłosego.

Gdy się „uspokoił", zaprowadzili go do jego kwatery. A potem długo, naprawdę długo nie przychodzili. Dazai siedział sam w swym, o zgrozo, białym pokoju i wypłakiwał sobie oczy. Ilość myśli, szeptów, krzyków, postanowień, wyrzeczeń, przekleństw i błagań – to niesprawiedliwe. Zabiłem się po to, by umrzeć, nie po to, by znów żyć. Kolejna egzystencja, kolejne kajdany. Nie chcę. Nie chcę tu być. Nie chcę znów żyć. Nie chcę znów robić, znów czuć, uczyć się, pamiętać. Błagam, zabierzcie mnie stąd. Zrobię wszystko. Nie chcę tu być. Tak jasno, tak ciemno. Nie chcę. Nie chcę, nie chcę, nie chcę, NIE CHCĘ – jaka miała ujście w tych anemicznych czterech ścianach była wręcz nieludzka, adekwatnie do okoliczności i otoczenia. Teraz wszystko miało takie być – martwe, męczące, nudne, szare. Nijakie. Prawie jakby nic się nie stało i żył nadal, tylko że tym razem jego piekło miało nie mieć końca.

Po jakimś czasie pojawił się Kunikida. Nie pukał, nie pytał, czy może wejść – zwyczajnie otworzył drzwi i prawie potknął się o pozostałości komody. W swym różnorakim, długim szale Dazai rzucał wszystkim, co miał pod ręką. Robił to całkiem sprawnie i z zaskakującą siłą, wieloma odłamkami próbował się znów zabić, ale jego krew wracała na swoje miejsce, a on wciąż się budził. Tak oto spędził ostatnie dni – siedząc w kącie pośród pozostałości drewna z mebli, szkła z lustra, porcelany z wazonów. Blondyn nie poświęcił temu wszystkiemu uwagi – zdawało się, że rzucił nawet, iż to typowe dla każdego samobójcy, który znów otwiera oczy i nie może się pogodzić z nową rzeczywistością. Możliwe, że podniósł Dazaia, kazał mu się ogarnąć, a potem wziął ze sobą do rażącego w oczy biura, poczynając tłumaczyć mu ich posadę, by zaraz oznajmić, że będą pracować we dwójkę. Chyba nawet poklepał go po ramieniu i wcisnął w dłonie coś podobnego do notesu.

„Chyba" – bo Osamu nie do końca to wszystko pamiętał. Po prostu w pewnej chwili odkrył, że stoi na dachu jakiegoś budynku i dzierży coś przypominającego narzędzie do ścinania liści oraz gałęzi. Wokół latały biało–czarne taśmy ze scenami życia codziennego. Gdy spojrzał w dół, wprost do zaułka, nad którym stał, ujrzał wykrwawiającą się na śmierć kobietę w łachmanach. Jej odkryte ramiona okrywały siniaki układające się w kształt palców. Jucha leciała jej z ust oraz rozcięć na twarzy czy w okolicach brzucha; szmata, którą miała na sobie, była nią niemal przesiąknięta, szczególnie w rejonach ud i podbrzusza. Z oddali było słychać wesołe głosy grupy jakichś mężczyzn, ale to tyle. Prawdopodobnie krzyczała, ale jej lament nie był słyszalny nawet dla nich. Prawdę mówiąc, nie był słyszalny dla nikogo. Osamu jednak miał wrażenie, że wrzeszczała mu wprost do ucha i nie chciała przestać, i to tylko dlatego, że jej oczy były identyczne, co Boga Śmierci, który właśnie skatalogował jej żywot.

Nie raz i nie dwa Dazai lądował koło takich panien czy panów. Zwyczajnie w pewnych momentach jakby wracała mu pełna świadomość tego, co się dzieje i gdzie jest, a mimo to próbował znów umrzeć. W trakcie „pracy" skakał z dachów, boleśnie uwalając się na posadzkę tuż obok trupów. Za każdym razem liczył, że znów ujrzy nic więcej jak słodką ciemność, o której bez końca marzył. Za każdym razem też się przeliczał. Wciąż unosił powieki i natrafiał na gruz bądź niebo, w zależności od pozycji, w jakiej wylądował. Czasem patrzył bezpośrednio na człowieka, który właśnie stracił życie. I po prostu wykonywał swoją pracę, leżąc razem z nim. Wertował notatnik, czytał, stawiał pieczątkę, dotrzymując im towarzystwa. Czy chodziło tylko o ujęcie im w tej smutnej samotności śmierci? Czy chodziło o rozeznanie się, jak bardzo się różnią i jak bardzo Dazai im zazdrości? A może chciał udawać, że jest w dokładnie takim samym stanie? Sam nie do końca wiedział, co tak konkretnie nim kierowało, ale czy deszcz, czy słońce, śnieg, burza, cisza czy hałas, przez wiele lat praktykował to swoje solidaryzowanie się i próby doprowadzenia swoich dni do kresu.

Aż w końcu zaczął się odzywać. Pierwsze lata współpracy z Kunikidą musiały być dla blondyna niczym – co za ironia – istne błogosławieństwo. Zero jakichkolwiek interakcji, zero obowiązku porozumiewania się z kimś. Tylko cisza i spokój. Jego obrażony i zamknięty na świat partner nie wypowiedział do niego słowa przez cały ten czas, ale gdy w końcu przerwał tą ciszę, już nigdy nie wróciła. I to nie tak, że Osamu pogodził się ze swoim losem, o nie. Ot tak w pewnym momencie podniósł się z zaśmierdłego od trupiości gruzu, znudził się i wspiął na budynek. Przypomniał sobie, jak jego współpracownik w ogóle wygląda i że śmiesznie było go denerwować, toteż począł to kultywować i przy okazji zalewać pytaniami. Jedno nie wykluczało drugiego i Doppo przekonał się o tym na własnej skórze po niemal dziesięciu latach milczenia.

– Co jeśli ktoś by mnie zmusił do samobójstwa? – spytał podczas którejś rundki wokół miasta, idąc za usilnie starającym się go ignorować Kunikidą, który zaś kroczył z nosem w dzienniku, jakby to miało mu pomóc się przed nim ukryć. – Teoretycznie nie ginę wtedy z własnej woli. Praktycznie zabijam się sam, ale... jakby z przymusu. Czy wtedy nadal kończę w ten sposób?

– Na Boga, jeszcze jedno pytanie, a...

– Nie wzywaj go nadaremno. Podobno i tak nie odpowiada, tylko się wygłupiasz.

– Mam pomysł! – Doppo zatrzymał się z impetem, przez co nieuważny Osamu na niego wpadł. Blondyn jednak się obrócił, zmuszając go do cofnięcia się parę kroków. – Dlaczego nie pójdziesz do archiwum i sam tego wszystkiego nie wyszukasz, dając mi święty spokój?

– Święty spokój? – powtórzył brunet i aż się zaśmiał. – Nawet moje zniknięcie ci tego nie przywróci. Zabawny jesteś.

– A ty irytujący. Jak to możliwe, że przez dziesięć lat siedziałeś cicho?

– Bo byłem zły. Nadal jestem. To żałosne i niesprawiedliwe, nie godzę się na to, ale... znudziło mi się okazywanie tego. To jest ciekawsze. Ty, choć jesteś zdechlakiem jak tamci, przynajmniej mi odpowiadasz. A ani oni, ani książki tego nie zrobią. Jak już mówiłem, tak jest ciekawiej.

– Jakoś przez cały ten czas byłem niezainteresowany i patrz, żyję! Nie waż się mówić tego żartu – ubiegł go, machając mu przed nosem długopisem, którym wcześniej agresywnie coś zapisywał.

– Daj spokój, Kunikida–kun. Po prostu przyznaj, że czułeś się trochę samotny i miałeś nadzieję, że w końcu się do ciebie odezwę. Miejmy ten chłodny oraz dramatyczny wstęp za sobą.

– Po moim trupie.

Śmiech Dazaia dzwonił mu w uszach do końca dnia.

W końcu jednak odpowiedział na jego pytania, przewidując, że Osamu nigdy nie da za wygraną i nie da mu spokoju. Dzięki temu brunet już wiedział, że nie da się uniknąć tego losu, nieważne, czy człowiek zabija się pod przymusem, czy z własnej woli. Dowiedział się także o tym, że to, czy dana osoba zawarła pakt z demonem, czy też nie, nic nie zmienia. Od jakiegoś czasu, gdy znów był świadomy świata, zastanawiał się, gdzie podziewa się Mori i dlaczego go nie szuka. Ale jest demonem, musiał wiedzieć, co się stanie. Wcale by się nie zdziwił, gdyby to wszystko okazało się jego wrednym planem. Tylko co na tym zyskał?

Nienawiść i złość nałożyły Dazaiowi klapki na oczy, których jeszcze długo nie ściągnął. Zamiast tego zaczął się zastanawiać, czy istnieje jakiś niezawodny sposób na uśmiercenie Mrocznego Żniwiarza. Doppo przekonywał go, że nie, ale Osamu i tak drążył. Zaczepiał innych współpracowników, którzy słysząc to, o czym ten z taką lekkością rozprawia, uciekali w popłochu i chowali się po pokojach, by tylko na niego nie natrafić i nie musieć z nim rozmawiać. Uważali go za nawiedzonego i nienormalnego, na co ten zawsze reagował śmiechem. „A kto tutaj jest normalny?", mówił wtedy. „Wszyscy jesteśmy samobójcami. Nikt z nas nie jest zdrowy na umyśle."

Oni jednak zrezygnowali z zadawania pytań. Zrezygnowali z dochodzeń, eksperymentów, ze wszystkiego. Tylko Dazai przetarł oczy i pozbył się tej irytującej mgiełki; nigdy nie lubił, gdy nim kierowano. Zawsze był panem własnego losu i nawet jeśli w kwestii śmierci odebrano mu tą sposobność, przez upór i zamiłowanie do zwycięstwa oraz bycia ponad postanowił robić Bogu na przekór. Bywało to zabawne i niekiedy satysfakcjonujące, nawet jeśli nie widział rezultatów. Ubzdurał sobie jednak, że to jego nowy cel i tak długo, jak dzięki temu trzymał się w ryzach, tak zamierzał to kultywować.

A czerwone oczy obserwowały go z daleka. Ten sam Shibusawa, który uświadomił mu jego obecne położenie, ten, który zdawał się tkwić w tym piekle najdłużej, zainteresował się żółtodziobem. Rzadko kiedy doznawał tego uczucia, toteż nic dziwnego, że w końcu któregoś razu zaprosił go do siebie na herbatę, by zgłębić jego interesujący umysł. Napakował w niego tylko więcej informacji i Dazai wyszedł od niego będąc pełnym wiedzy, której pragnienia wcześniej nikt nie chciał zaspokoić.

– Jest sposób na śmierć Żniwiarza – Tatsuhiko dzielił się nią z nim chętnie. – Kosa, którą dzierżysz, którą ma każdy z nas. To jedyne, co może nas zabić. Uważaj jednak – ostrzegł, widząc już błysk nadziei w dwóch kostkach czekolady. – Powiedziałem „zabić", ale tak naprawdę nikt nie wie, co się wtedy dzieje. Czy faktycznie przestajemy istnieć? Czy może spotyka nas o wiele gorsza kara za kolejny grzech, za jego powtórzenie? Niektórzy mawiają, że to najkrótsza droga do samego piekła, a tam boskie miłosierdzie już nie sięga.

– Dlaczego mi to mówisz? – spytał Dazai.

Nie mógł tego zrozumieć; nie dość, że białowłosy tak swobodnie rozmawiał na temat, którego wszyscy unikali, to jeszcze go przestrzegł. Wtedy jednak Shibusawa wykrzywił swe usta w delikatnym, acz nostalgicznym uśmiechu. To był pierwszy raz, gdy w klatce bruneta coś się poruszyło.

– Ponieważ kiedyś byłem taki sam jak ty.

Nie powiedział nic więcej. Nigdy więcej też go do siebie nie zaprosił. Zwyczajnie podzielił się z nim wiedzą niemalże tajemną i zniknął, zajmując się swoimi sprawami, jednocześnie zostawiając w głowie Dazaia mętlik, który męczył go przez wiele lat. Czy był na tyle odważny, by znów uczynić to samo? Gdy wieszał się w swoim pokoju hotelowym, nie myślał za bardzo o tym, co go może czekać. Miał pewne oczekiwania i wierzył w nie z całego serca, toteż niczego się nie bał. Robił to także ze złości, zemsty oraz przez to, że nie mógł już wytrzymać. Czy teraz, mając świadomość, że może skończyć o wiele gorzej, spróbowałby przystawić ostrze do swej szyi lub przedramion? Cóż, próbował. Wiele razy. Nigdy jednak nie przeciął skóry na tyle, by sobie zagrozić. Nie odnalazł w sobie tej odwagi.

Szalenie po tym spochmurniał. Nie mógł umrzeć, nie mógł też żyć. Stąd nie było ucieczki. Musiał zrobić to, czego nie znosił najbardziej – podporządkować się. Nie dało rady się w żaden sposób zbuntować. Mógłby nie chodzić i nie ścinać dusz, pewnie – ale co innego by wtedy robił? Gdyby tylko podjął się czegoś nielegalnego i poczynił wbrew zasadom, szybko by go odnaleziono. W jaki sposób by go ukarano? Jeśli czegoś Dazai się przez ten czas nauczył, to tego, by nigdy sobie nie mówić, że nie może być gorzej. Życie miało uszy, wiecznie nadstawione uszy. Słyszało to doskonale i ze złośliwym uśmiechem podstawiało człowiekowi nogę, udowadniając, że jednak może.

Przez wiele lat Osamu nie znalazł niczego wartego podjęcia się ryzyka, ani celu, ani motywacji. Stał się nadąsanym urzędasem z lekkimi odchyłami, gdy akurat był w nastroju. Właśnie to odróżniało go od innych, ale poza tym był tylko sługą. Tylko sługą.

Aż pewnego dnia coś nowego wpadło mu do głowy.

– Mam pytanie.

Wiedząc, co nadchodzi, Kunikidzie ledwo udało się stłumić jęk.

– Jakie znowu?

Obandażowany mężczyzna stanął na skraju dachu. Spojrzał w dół, jednak nie zamierzał już skakać. Wiedział, że to bezcelowe. Zamiast tego wyciągnął swój dziennik z wewnętrznej kieszeni marynarki i zaczął go wertować w zastanowieniu, jedynie niecierpliwiąc stojącego za nim kolegę.

– Każda osoba, którą mamy ściąć, ma wpisany w rubryce sposób, w jaki umrze. Mayo Shimoda, wyciek gazu, czternasta dwadzieścia osiem... Kazunari Miura, zawał serca, piętnasta dwie... nawet przy dzieciach jest napisane, że któreś potrąci samochód bądź utopi się w morzu.

– No i?

– Ale samobójcy tego nie mają – Osamu zerknął na blondyna przez ramię. – Spójrz. Motojirou Kajii. Jego rubryka jest pusta.

– Dopiero to zauważyłeś?

– Nie. Ale dopiero zaczęło mnie to zastanawiać. Czy to oznacza, że można kogoś ocalić od samobójczej śmierci?

Na ułamek sekundy ekspresja Doppo stała się zmieszana. Zaraz potem ten poprawił okulary i nieco spuścił głowę, wgapiając się w beton jakby w zastanowieniu. To od razu dało Dazaiowi znak, że coś jest ewidentnie nie tak i tym razem miał zamiar dowiedzieć się, o co chodzi, w trybie natychmiastowym.

– To nie tak, że można kogoś ocalić – odezwał się w końcu. – Nie znam szczegółów, ale podejrzewam, że bardziej chodzi tu o samego człowieka, jego psychikę. Sam wiesz, a może nie wiesz, ale to trudny moment, ciężka decyzja. Mało razy zdarza się tak, że umierający człowiek nagle szuka ratunku? – brunet kiwnął głową. – To całkiem zabawne, ale myślę, że chodzi tutaj o zmianę nastawienia. Gdy ktoś z całego serca pragnie umrzeć i udaje mu się to, rubryka się wypełnia przed dokonaniem tego niewybaczalnego czynu. Gdy jednak ktoś liczy jedynie, że jego „próba" okaże się efektywnym wołaniem o pomoc... cóż. Czasem udaje się tego uniknąć, ale jest to bardzo wybiórcze. Człowiek może nie wybrać śmierci, ale śmierć może wybrać jego. I nikt z tym nie dyskutuje.

Mocne słowa... ale jakie prawdziwe. W tym świecie nawet śmierć jest rozczarowująca.

– A co gdy ktoś zechce coś wpisać w pustą rubrykę? – dopytał. Zobaczył, że głowa partnera obraca się ku niemu, zapewne z zamiarem zrugania go za taką myśl. – Albo... co jeśli w normalnych przypadkach śmierci skreśli się jej przyczynę? Czy można ją zmienić? Czy przez to można kogoś wybawić?

– „Wybawić"? Dobre sobie – Kunikida prychnął. – Nie. Nie można. Poza tym, że coś takiego nie działa, to jakiekolwiek działanie w tym kierunku jest zakazane. Każdy taki proceder kończy się straszliwymi konsekwencjami...

– Wszyscy tak mówią – wciął się Dazai znudzonym tonem. – „Straszliwe konsekwencje", „tragiczny los"... a nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, co się wtedy dzieje.

– I uważasz to za coś dziwnego? Sądzę, że nikt nawet nie chce wiedzieć. Każdy z nas liczył na to, że już się nie obudzi, Dazai. I wszyscy otworzyliśmy oczy. To dla nas piekło, pokuta, z definicji. Nawet Bogowie Śmierci się czegoś boją. Jesteśmy żywym – tutaj sam parsknął i Osamu, choć na niego nie patrzył, to aż uniósł brwi – przykładem na to, że zawsze może być gorzej.

Otóż to.

– Chyba rozumiem – wymamrotał i zerknął znów w dziennik. Wszelkie ostatki nadziei czy chęci, jakie jeszcze miał, od razu go opuściły. – Więc... naprawdę nie ma żadnego sposobu?

– Nie ma. I nawet nie próbuj go szukać. Narobisz mi tylko kłopotów i będę się musiał tłumaczyć dyrektorowi...

Brunet już go nie słuchał. Był zbyt zajęty rozmyślaniem.

Więc śmierci nie da się oszukać, zmienić lub uniknąć. To jedyna pewna w życiu rzecz. Nie ma nic bardziej stałego i niemożliwego do przeskoczenia od niej. Nieważne, jak bardzo będziemy płakać, krzyczeć, błagać o litość, jeszcze choć chwilę... jej to nie wzruszy. Nigdy się nie ugnie, nigdy nie pozwoli się zbagatelizować czy zlekceważyć. Możemy ją nawet idealizować – ale czy te pochlebstwa, te wyobrażenia jakkolwiek na nią wpłyną? Zmienią ją, sprawią, że będzie nam przychylna? Naiwne myśli. Kompletne głupstwa. Nie ma nic potężniejszego na tym świecie od śmierci. Jest nieodwracalna. To ona zarządza czasem, to ona włada bólem. Dzieli go i rozdaje – zabiera jednym, daje drugim. Jest wszechpotężna i nieważne, jak bardzo jest się jej przeciwnym, nic nie można zrobić. Pragnienie życia – swojego czy obcego – nie ma prawa jej przezwyciężyć.

– Nie ma żadnego sposobu... – powtórzył Dazai pod nosem. Z jakiegoś powodu tylko ta myśl odbijała się echem w jego głowie, tylko te słowa. Były o wiele bardziej duszące i odbierające siłę w kończynach niż wtedy, gdy wypowiedział je na głos pierwszy raz.

Wtedy...?

– Dazai! Wróć na ziemię! – usłyszał czyjś wrzask, a potem poczuł silne uderzenie na policzku.

To Kunikida. Nadal tu z nim był. „Nadal" czy może „znów"? Przez te parę chwil Osamu zdążył się zgubić, zagłębiony we wspomnieniach, które spadły na niego znienacka. Ale właśnie, dlaczego? Gdzie właściwie byli i co się działo? Dlaczego Doppo był tak roztrzęsiony i uderzył go w twarz?

– Kunikida–kun...

– Jesteś. Do jasnej cholery, co w ciebie wstąpiło?! – blondyn westchnął i przeczesał włosy palcami, prostując się. Wyglądał, jakby naprawdę bardzo się czymś zdenerwował... czymś, czyli swoim partnerem. Niby nic nowego, a jednak wszystko wydawało się jakieś inne. – Nie możesz tak robić. Nie możesz tak odlatywać, nie teraz. Znów masz zamiar snuć się po Głównym Budynku jak duch?

– O czym ty mówisz? – brunet spojrzał na niego z niezrozumieniem. Jeszcze nie do końca doszedł do siebie.

Rozejrzał się. Tak jak wcześniej, stał na skraju dachu. Nie był jednak w żadnych podłych okolicach Yokohamy, wręcz przeciwnie. Znajdowali się w bardzo cywilizowanej części miasta, tej części, którą znał. Chuuya. To dwie ulice od mieszkania Chuuyi. Zaledwie kilka skrętów dzieliło go od kawiarni oraz ukochanego, do którego szedł. Dlaczego jednak go tam nie ma? Usilnie starał się sobie przypomnieć. Kunikida. Dogonił mnie, zatrzymał. Ale po co? Przecież już skończyliśmy pracę. Urzędnik spojrzał w dół. Podobnie do swych wspomnień, trzymał w rękach dziennik. Swój notes osądów, którego używał do katalogowania dusz.

Przekrzywił głowę, przyglądając się otwartej stronie. Trzymał ją tak, że palcami i długopisem zakryte było zdjęcie oraz godność następnego człowieka. Poza tym wszystko było widać jak na dłoni. Wypadek samochodowy, śmierć z powodu utraty zbyt dużej ilości krwi na skutek uderzenia i ran wewnętrznych. Ale zaraz... to dopiero za pięć dni. Po co miałby tak bardzo wybiegać w przyszłość i oglądać przyszłych truposzy? Nigdy nie był ani specjalnie zapobiegawczy, ani nie wychodził przed szereg jeśli chodziło o pracę. Skąd więc zainteresowanie oddalonym terminem i przejęty Kunikida?

Nie ma żadnego sposobu.

Śmierć jest nieodwracalna.

Pragnienie życia – swojego czy obcego – nie ma prawa jej przezwyciężyć.

Kunikida–kun...

– Albo... co jeśli w normalnych przypadkach śmierci skreśli się jej przyczynę? Czy można ją zmienić? Czy przez to można kogoś wybawić?

– „Wybawić"? Dobre sobie. Nie. Nie można. Poza tym, że coś takiego nie działa, to jakiekolwiek działanie w tym kierunku jest zakazane.

– Przykro mi, Dazai – blondyn spojrzał prosto w te niedowierzające oczy, które jeszcze zaledwie parę minut temu błyszczały radośnie. Teraz były tylko czarnymi dziurami, w których niknęło nawet światło. – Niech mnie cholera, naprawdę. Naprawdę mi przykro.

Osamu ponownie zerknął na dziennik. Bardzo powoli. Jego zakrywające zdjęcie denata palce drgnęły nieznacznie. Potrzebował się upewnić. Musiał to zobaczyć. Widział to już wcześniej i najwidoczniej było to tak traumatyczne, że natychmiastowo wyrzucił to z pamięci, uciekając do wspomnień, bezpiecznych wspomnień. Co jeszcze się stało? Patrząc na stan Kunikidy, musiał wpaść w jakiś chory szał. Nigdy nie widział partnera tak rozgorączkowanego, toteż musiało być bardzo źle. Dlaczego? Z powodu kolejnej ofiary? Przez człowieka, który miał zginąć za pięć dni w wypadku samochodowym? Nie, to niemożliwe. Niemożliwe, by Dazai przejął się jakimś pospolitym człowiekiem. Co go on obchodził? On i jego los? Jedyna osoba, na której mu zależało i go obchodziła, to...

Chuuya.

Te śliczne, szafirowe oczęta. Na pierwszy rzut oka wydawały się kompletnie proste, niewymyślne, bez połysku, ale tak naprawdę skrywały w sobie tak wiele ciepła i światła. Wystarczyło je choć odrobinę sprowokować, by zaczęło się ono wprost wylewać i zalewać prowokatora. Często przy tym procederze policzki na szczupłej, choć tak naprawdę mięciutkiej i gładkiej twarzy miały kolor wspaniałych, opadających na lewe ramię włosów. Mężczyzna pocałowany przez ogień, najpiękniejszy i najznamienitszy na tym świecie płomień – nieskalany i idealny byt, wbrew pozorom pełen życia, życzliwości i miłości. Ten byt jawił się na zdjęciu. To jego dane były powypisywane szyderczo pięknym i równym pismem. Jego przyczyna śmierci jawiła się jako nieunikniona i niepowstrzymana.

To ten promyk życia, to słońce, ten płomień miał zostać przyćmiony. Miał zostać zdmuchnięty niczym świeczka na urodzinowym torcie bądź zapałka w wietrzny dzień. Jubilatem lub złośliwym podmuchem miał być nikt inny, jak wieczny towarzysz Dazaia, który postanowił zdradzić go po raz kolejny. Śmierć.

Nie miał pojęcia, ile stał tak w milczeniu i który już raz czytał od nowa całą stronę. Kunikida coś do niego mówił, uspokajał go, prawdopodobnie pocieszał, ale on jakby w ogóle go nie słyszał. Wciąż czuł ucisk w piersi, czuł, jakby miał się zaraz rozpaść, ale, co dziwne, ani jedna łza nie spłynęła po jego policzku. Z jego gardła nie wyrwał się także krzyk, choć czuł, że z jakiegoś powodu ma je zdarte. Wcześniej. Musiałem krzyczeć wcześniej.

Szybko zrozumiał, co miało miejsce. Wylał już rozpacz, a potem uciekł w odmęty wspomnień. Teraz już jednak pojmował – wcale nie zrobił tego po to, by się w nich ukryć, bo teraźniejszość była zbyt bolesna i nie do zniesienia. Owszem, była, jednak nie cofnął się, by jej uniknąć. Cofnął się, by znaleźć sposób, by jej zaradzić. Przypomniał sobie swoje pierwsze dni od momentu śmierci – teraz, gdy odzyskał pamięć całkowicie, mógł to zrobić. Przypomniał sobie pierwsze lata, swoje rozterki, wszystkie wydarzenia. I w końcu zrozumiał.

Nie ma żadnego sposobu.

Chuuya umrze. Za pięć dni umrze straszną, tragiczną śmiercią. Zostanie uderzony przez samochód i Dazai, nawet o tym wiedząc, nic nie może zrobić. Jeśli temu zaradzi, obaj zostaną skazani na wieczną karę w męczarniach. Osamu nie miał serca skazywać ukochanego na bezkresne cierpienie. Lepiej, by zniknął, niż by katowano go do końca świata. Nie można było igrać ze śmiercią. Każdego, kto się na to odważy, czekają nieludzkie konsekwencje.

Chuuya umrze. Już nigdy nie ujrzy światła dnia. Nigdy nie wypije kawy, nigdy go już nie przytuli, nie pocałuje, nie wypowie jego imienia, nie zarumieni się na całusa bądź komplement. Nigdy nie wytłumaczy mu już aspektu swojej codzienności, nigdy rozkosznie nie zachrapie nad ranem, nie rozciągnie się podczas wybudzenia. Nigdy więcej nie przeczesze włosów, nie zwiąże ich w kitkę, nie założy okularów, nie napisze wiersza, nie nazwie Dazaia „zdechlakiem", nie powie do niego „kochanie". Nigdy nie...

Co za absurd.

– Co takiego?

Dazai zamrugał. Nie zdał sobie sprawy z tego, że wypowiedział te słowa na głos.

– Absurd – powtórzył. Jego głos był cichy i jakby odległy, a jednak on był tutaj, na miejscu. Teraz na pewno tu był całym sobą. – „Nie ma żadnego sposobu". Absurd.

– Co masz na myśli?

Zamknął dziennik. Tak. To jedyne wyjście. Nie ma innego. Jeśli tego nie zrobi... wszystko stracone.

– Ja nie mogę zmienić zapisu. Ty nie możesz, nikt nie może. Poza nim samym – rzekł, spoglądając w niebo. Jak raz jego spojrzenie nie było drwiące czy prowokacyjne, a jednak rzucał Bogu wyzwanie. Przebijając się przez chmury do Królestwa Niebieskiego, swym pustym, znudzonym brązem gapił się wprost na Stwórcę. Znów podkładasz mi kłody pod nogi. Znów chcesz mnie złamać. Myślisz, że po raz kolejny ci się uda? To się robi nudne. A ja nienawidzę nudy. – Nie zgadzam się z tobą. Śmierci można uniknąć, a w każdym razie jej ostatecznej formy. W końcu, sam to powiedziałeś... jesteśmy żywym dowodem na to, że może być gorzej, prawda?

– Chyba nie mówisz...

– Chuuya musi się zabić. Wtedy nie umrze nigdy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top