20 - Paradoks

Wszystko dookoła wydawało się Dazaiowi kompletnie rozmyte. Odnosił wrażenie, jakby szedł po chodniku wyścielanym istną nicością – ilekroć spoglądał w dół, jego wzrok tylko się pogarszał, a gdy wznosił go ku niebu, było ono całkowicie ciemne, choć daleko było do wieczora. Wszystkie kontury, ostrości i wypukłości były zupełnie szare oraz zamazane, prawie jakby świat składał się z konstrukcji pyłków i piasków, a wszechobecny wiatr otrzeźwienia zdmuchiwał każdy budynek, każdą rzecz na swojej drodze. Co zabawne, żadnego wiatru nie było. To Dazai przeżywał swój kryzys pamięci i egzystencji tak intensywnie, że jego martwe ciało aż emanowało nieludzkim bólem, zakrzywiając poprawne postrzeganie otaczającej go rzeczywistości.

Nogi ponosiły go same. Nie wydawał im rozkazów, nie zatrzymywał ich ani nie kierował nimi impulsami zwłok. Pozwolił im dać sobą zawładnąć, im i kierunkowi, w stronę którego go prowadziły. Jakaś jego część faktycznie zdawała sobie sprawę, dokąd tak naprawdę idzie, ale inna spychała tą świadomość na dalszy plan, skupiając się tylko i wyłącznie na tym, czego się przed chwilą dowiedział. A raczej, co sobie przypomniał.

Ryuurou Hirotsu. Jak mógł o nim zapomnieć? Jak mógł zapomnieć o swoim jedynym przyjacielu? Przecież od zawsze byli razem. Zawsze – Osamu aż się zaśmiał. Według niego jego życie rozpoczęło się dopiero wtedy, gdy dołączył do mafijnego ugrupowania. Wtedy dopiero faktycznie zaczął coś czuć. I to tam go poznał – Ryuurou wstąpił do nich trochę później. Znudzony brunet potrzebował towarzystwa innego niż doktor Mori, więc postanowił go sobie przygruchać. Pamiętał jedynak wyraz jego fioletowych tęczówek i zawarte w nim dość niepokojące zrozumienie. Już wtedy wiedział, że to nie jest pospolity człowiek, którego może sobie wykorzystać wedle uznania.

Hirotsu dzielnie znosił osobę Dazaia, jego humorki, wybryki, a nawet próby samobójcze. Wielokrotnie go ratował, służył rozmową, pomocą, zupełnie jakby nic z tego, co mężczyzna robił, w ogóle na niego nie wpływało ani go nie zniechęcało. Dużo czasu minęło, nim mafiozo uzmysłowił sobie, iż w istocie jego przyjaciel był osobą niezwykle samotną i niechętną ludziom, ale także wybredną i ciekawską. Osoba Osamu pozwalała mu odnaleźć poszukiwane uczucie braku stabilizacji. To zabawne, bo on szukał właśnie tej stabilizacji, przez co często nazywał ich relację „zbiegiem niepoprawnych paradoksów". Ale nieumyślnie sprawiał, że Hirotsu się przy nim nie nudził. Chorobliwe znużenie było zaś czymś, co już doskonale rozumiał, więc w pewnej chwili udało im się znaleźć wspólny język i, nawet jeśli czasem bywało ciężko, w którejś chwili stali się niemal nierozłączni.

Dopóki Dazai nie postanowił się powiesić. Rozgoryczony życiem, paktem i demonem, z którym go zawarł, z zemsty przyspieszył swój wyrok. Dzień przed tym spotkał się z Ryuurou i to był ostatni raz, gdy go widział. A gdy zaszedł do kawiarni, odnalazłszy Chuuyę, nawet go nie rozpoznał, mimo że wymienili się spojrzeniami, a wyraz jego oczu na moment odebrał mu dech. Choć miał prawo go nie pamiętać, w końcu dawne życie Żniwiarzy ulatywało im z pamięci dość szybko, czuł się z tym źle.

Nieustannie mówił sobie, że nie liczy się dla niego nikt poza Nakaharą, ale gdy teraz pomyślał, co starszy mężczyzna musiał przeżywać, gdy zobaczył swojego przyjaciela po pięćdziesięciu latach od dnia, w którym znalazł jego zwisające z sufitu, sine, ubrudzone śliną i potem truchło... to musiał być dla niego traumatyczny szok. A mimo to utrzymał kamienną twarz i to tak sprawnie, że nawet Dazai niczego nie spostrzegł. Zawsze był w tym dobry... a może Osamu umyślnie zasłaniał oczy i uszy? Czy może był tak zaaferowany swoim obiektem westchnień, że nawet nie zwrócił uwagi na właściciela kamienicy za ladą?

Teraz już sam nie był niczego pewien. Pamiętał uczucie, którego doznał, gdy go pierwszy raz zobaczył. Pomyślał wtedy, że skądś go zna, ale nie poświęcił temu zagadnieniu dużo czasu. To, które go nawiedziło, gdy pomógł mu zająć się zmarzniętym i wygłodniałym Chuuyą, i gdy opatrywał jego szyję, było już bardziej uderzające oraz skłaniające do myślenia, a jednak nawet w tamtym momencie Dazai machnął ręką, skupiając się na czymś innym.

Twoja szyja. Nie będę pytał, ale pozwól mi pomóc.

Nigdy nie pytał. Zawsze, gdy brunet wracał z „pracy" z nowymi ranami bądź gdy po raz kolejny trzeba było go odratowywać, znajdował fioletowookiego przy swoim łóżku. Albo jego, albo Moriego. Ani jeden, ani drugi niekoniecznie zadawał pytania, po prostu robił to, co do nich należało, choć Ryuurou wcale nie miał takiego obowiązku. A jednak pomagał.

Wydaje się pan być wprawiony.

– Nie robię tego pierwszy raz.

To takie oczywiste. Dazai naprawdę bił się w pierś, że nie zwrócił na to wszystko uwagi. Usprawiedliwiał się tym, że miał wtedy coś innego na głowie, ale gdy teraz sobie to wszystko przypominał, czuł się winny i otępiały.

Naprawdę? Czyżby w młodości był pan lekarzem? A może wojskowym?

– Skąd ten wniosek?

Ma pan silne dłonie, a także ukrywa pod koszulą sporo blizn. Zwykli ludzie nie odznaczają się strudzonym ciałem.

– Nie byłem ani lekarzem, ani wojskowym, ale można powiedzieć, że prowadziłem wojnę.

– Doprawdy? Jaką?

– Swoją własną.

Żniwiarz wydawał z siebie zduszone westchnienie. Wspomnienia powodowały w nim tylko większą gorycz i rozczarowanie sobą. Był zbyt zatracony, zbyt ślepy. Teraz jednak wiedział, a to wcale nie poprawiało jego samopoczucia, wręcz przeciwnie.

Zwłaszcza że to nie było jedyne, co sobie przypomniał.

– Hirotsu-san powiedział mi, że tu będziesz.

Dazai poruszył się nieznacznie. Od dłuższego czasu siedział na kolanach i zadzierał głowę do góry, wgapiając się w tą jedną szczególną belkę. Pięćdziesiąt lat temu sam na niej wisiał. Dusił się, charczał, piszczał, szarpał się z bólu i braku powietrza, a potem zamknął oczy na dobre. A przynajmniej tak myślał.

On i Chuuya, który go odnalazł, znajdowali się na trzecim piętrze budynku do rozbiórki, niegdyś będącym hotelem. Był on bardzo stary, nieużytkowany od wielu, wielu lat. Drewniana podłoga skrzypiała przeraźliwie za każdym razem, gdy ktoś postawił na niej stopę, ceglane ściany ukazywały swoje wypełnienie, jako że tapeta schodziła z nich płatami. Mebli nie było tu żadnych – prawdopodobnie wyniesiono je lub pozbyto się ich, gdy przybytek powoli opustoszał. Gdyby skupić się na otoczeniu, można było usłyszeć skrzeczenie mew i odgłosy oceanu oraz pracujących przy wodzie ludzi – hotel stał niedaleko portu.

Dawniej to tutaj przebywały wszystkie szumowiny – te biedniejsze, jak i te bogatsze, ale każda z nich zepsuta do cna. Tutaj odbywała się większość szemranych interesów, spotkania biznesowe, schadzki z prostytutkami, hazard, wymiana żywym towarem, pranie brudnych pieniędzy. Niegdyś to był jeden z największych ośrodków nieprawości w Yokohamie, a teraz pozostał tylko odpychający, pusty budynek, swoim stanem mogący wprawić w śmiech bądź chęć uronienia łzy. Wszystko wydawało się być jedną wielką martwą, powoli rozpadającą się, przesiąkniętą zgnilizną i zapomnieniem konstrukcją, podobną do stanu umysłu rozpamiętującego Boga Śmierci.

– To tutaj umarłem – odezwał się głosem kompletnie pozbawionym emocji. Powiedział to bardziej do siebie niż do stojącego w progu pokoju Chuuyi, jakby mimo tych wielu minut wgapiania się w belkę dopiero teraz w pełni to do niego dotarło.

– Wiem.

– On mnie odnalazł.

– To też wiem. Mori o tym mówił, kochanie.

Urzędnik spuścił wreszcie głowę i wgapił się w podłogę. Nie mógł zdobyć się na ubarwienie swojej osoby w cokolwiek. Teraz był po prostu duchem, zbyt świadomym jak na swój stan żywotności, beznadziejnym duchem, który nie wiedział, co robić.

A mimo to... gdy Nakahara po raz pierwszy zwrócił się do niego pieszczotliwie, coś się w nim poruszyło. Wiedział, że prawdopodobnie zrobił to tylko dlatego, iż doskonale zdawał sobie sprawę, w jak tragicznym jego kochanek był stanie. Dzięki temu całe pomieszczenie zdawało się jakby ożyć, a Osamu na nowo zdołał coś poczuć, a było to nic innego jak znajomy obuch ciepła.

– Prawdopodobnie pytanie, jak się czujesz, będzie szczytem głupoty, ale... jak się czujesz? – odezwał się znów rudzielec, ostrożnie podchodząc do niego parę kroków, jakby bał się, że Dazai zaraz zrobi coś głupiego. Wcale nie zdziwiłby się, gdyby właśnie to chodziło mu po głowie. Jemu oraz Hirotsu, który pokierował go w to miejsce.

– Nie musicie się o mnie bać. Nic nie zrobię. Nie jestem w stanie, przecież wiesz...

– Nie o to pytałem – Chuuya podszedł jeszcze bliżej i ostatecznie położył mu dłonie na ramionach. Żniwiarz westchnął ciężko na ten gest i przymknął znów oczy, napawając się tą malutką bliskością.

– Wiem.

Zmartwiony Nakahara począł delikatnie masować mu ramiona. Przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie odzywał. Dazai klęczał na podłodze, a barista leczył go swoim zbawczym dotykiem, po chwili masażu sunąc dłońmi wzdłuż jego szyi i policzków, aż wreszcie i po włosach, by finalnie uklęknąć tuż za nim i zwyczajnie objąć go od tyłu. Urzędnik był mu za to wszystko niesamowicie wdzięczny – rudowłosy jako jego remedium genialnie sprawdzał się w swojej roli. Wiedział, słyszał, czuł, rozumiał – nic nie trzeba było mu mówić. Robił to wszystko sam z siebie, wykazując się idealnym wyczuciem, które jeszcze bardziej przybliżało obu mężczyzn do siebie. Bo czyż było coś ważniejszego od wzajemnego zrozumienia?

A jednak nie wiedział wszystkiego. Było coś, o czym Osamu mu nie powiedział i czuł, że to odpowiedni do tego moment. Jeśli już wyrzucał z siebie wszystkie te wspomnienia, pora była na to, by pozbyć się ich na dobre i pozwolić sobie wreszcie odetchnąć.

– Muszę ci się do czegoś przyznać, Chuuya.

– Hm?

– Twój pomysł... bym zranił się Kosą Kunikidy-kuna, by odnaleźć Nobuko... to wiązało się z czymś jeszcze.

Od razu poczuł jak Nakahara się od niego odsuwa i po chwili zobaczył, jak siada tuż naprzeciw niego. Dazai wiedział, że mężczyzna pewnie będzie sobie to teraz wyrzucał i się denerwował, ale nie mógł tego przed nim zataić. Obiecali sobie nie mieć przed sobą tajemnic, toteż miał zamiar trzymać się tej ustalonej zasady, która była jak najbardziej słuszna i zasadna.

– Wiesz, zdałem sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy już miałem to zrobić... wcześniej w ogóle o tym nie pomyślałem, ale... ten pomysł opierał się na tym, bym ujrzał wszystkie dusze, jakie Kunikida-kun kiedykolwiek ściął. Zapomniałem jednak o tym, że... że ja też byłem jedną z nich.

Niemal wyczuł jak serce baristy przyspiesza.

– Czy ty... przypomniałeś sobie swoje życie?

Osamu uśmiechnął się żałośnie i znów wbił wzrok w sufit.

– Gdy uświadomiłem sobie, że mnie to czeka, bardzo się przestraszyłem. Ciągle tylko o nim mówię, rozpamiętuję i rozgrzebuję każde wspomnienie, ale... nie byłem pewny, czy rzeczywiście tego chcę. To tchórzliwe nastawienie, ale chyba się bałem, choć... tak naprawdę nie miałem czego. W końcu to ja, moje życie. To jednak wiąże się z tym, co ci powiedziałem dzisiaj, pamiętasz? Bałem się, że jeśli czegoś zapomnę, to mnie zmieni. Ale czy to nie działa też w drugą stronę? Że jeśli sobie coś przypomnę, to także na mnie wpłynie? – przymknął oczy. – Tak bardzo zamknąłem się na te wspomnienia, że nie otworzyłem im drogi do swojego umysłu, nawet gdy zraniłem się Kosą. Bardzo się starałem, by utrzymać ten stan rzeczy i okropnie mnie to wykańczało, jednak... jednak gdy usłyszałem ich rozmowę... przypomniałem sobie Ryuurou... nie mogłem tego dłużej robić.

– I... i co? Pamiętasz wszystko? – dopytał zmartwiony Chuuya, a brunet wreszcie na niego spojrzał. Aż zionął poczuciem winy. – Boże, przepraszam. Ja... całkowicie o tym zapomniałem. Gdybym tylko sobie przypomniał wcześniej, nigdy bym cię na to nie namawiał...

– Uspokój się, Chuuya. Daj mi skończyć – przerwał mu i uśmiechnął się do niego, jednak w tym geście nie było żadnego uczucia. – To, co chcę powiedzieć, to... chodzi o to, że, tak, pamiętam wszystko. I nic nie czuję.

– Jak to?

– Byłem przekonany, że coś się stanie. Że nagle wszystko będzie inne, poczuję się pełniejszy z tymi wszystkimi wspomnieniami... że wtedy faktycznie będę mógł głośno powiedzieć, że mam duszę i pamięć. Ale nic takiego się nie stało – pokręcił głową i oplótł szyję palcami. – To prawda, gdy to wszystko do mnie wróciło, ja... to było tak jakbym znów umierał. Czułem się, jakbym miał się udusić, jakby ta pętla znów zaciskała się na mojej szyi, a ja nie mogłem nic z tym zrobić. Po prostu wisiałem i się szarpałem, niezdolny do krzyku, do sięgnięcia po cokolwiek, do zwrócenia na siebie uwagi, przerwania tego bólu. Musiałem uciec, od was, z kawiarni. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, nie chciałem, żebyście widzieli moją słabość... no i... nie chciałem, byś znów mnie stracił.

– Dazai, ale... nic się z tobą nie działo. Stałeś jak słup soli, kompletnie bez wyrazu.

– Naprawdę? – Żniwiarz zamrugał kilkakrotnie. – To zabawne, bo naprawdę cierpiałem... widocznie tylko na duchu. Właściwie cieszę się, że nic nie było widać. Nie chciałbym, byś tego doświadczył.

– Co z tego, skoro i tak teraz o wszystkim wiem...? – rudowłosy przetarł oczy, choć nie sprawiał wrażenia, jakby miał się zaraz rozpłakać. – Przepraszam, Dazai. Naprawdę...

– Dlaczego wciąż mnie przepraszasz? – Osamu zdecydował się wreszcie zbliżyć do kochanka i położyć mu dłonie na ramionach. – Nic z tego nie jest twoją winą. Podjąłem decyzję, by się przeciąć, wiedząc, co to dla mnie oznacza. Tylko na mnie spada odpowiedzialność. I, zobacz... cierpiałem tylko przez chwilę. To minęło tak szybko jak się pojawiło i teraz... nic w związku z tym nie czuję. Jasne, pamiętam, co robiłem. Pamiętam, jak dołączyłem do mafii, pamiętam Ryuurou... Hirotsu-sana, moje dzieciństwo, wszystko. Ale nic poza tym. To naprawdę dziwne uczucie po tylu rozmyślaniach – znów zamrugał i odbiegł spojrzeniem. – Zgaduję, że mimo wszystko tego nie potrzebowałem. Wmawiałem sobie, że jest inaczej, ale okazało się na odwrót. Wygląda na to, że miałeś rację – uśmiechnął się łagodnie. – Nieważne, co się stanie, wciąż jestem tą samą osobą. Jeśliby popatrzeć na to z tej strony... gdyby to się nie wydarzyło, zapewne nadal bym się tym zadręczał. A teraz... rozumiem to. Rozumiem wszystko – przytulił mężczyznę do siebie. A może sam się do niego przytulił? Nie do końca wiedział, ale ważne, że dzielili między sobą ten kojący dotyk. – Znów mnie uratowałeś.

– Przestań... nie mów tak, gdy mogłem cię na coś narazić... – niebieskooki zacisnął palce na jego koszuli, a jego partner zachichotał cicho.

– No już... daj spokój. Wszystko jest już dobrze, tak?

– Nie, Dazai. Przylazłeś w miejsce, w którym się powiesiłeś, i co najmniej od godziny wpatrujesz się w belkę, z której zwisałeś. Nic nie jest dobrze.

Nic nie jest dobrze. I to denerwowało go najbardziej. Nigdy by się nie spodziewał, że ich codzienność może być tak ciężka. Związując się z Nakaharą, liczył może nie tyle co na natychmiastowy spokój, co po prostu na to, by czas z nim spędzany mógł w pełni nazwać tym, co go koi. I tak w istocie było, jednak wydawało mu się, że bardziej ich relacja trzęsła ich obecnym życiem niż je uporządkowywała. To oczywiście nie była ich wina, w końcu oni tylko chcieli być razem i móc się kochać, jednak nie dało się nie zauważyć, że przeszkód pod ich nogi było rzucane zdecydowanie zbyt wiele.

– Nie jest – przyznał wreszcie i westchnął, odsuwając się od niego. Wyglądał jak balonik, z którego spuszczono powietrze. – Nie wiem, co mam teraz zrobić. To wszystko dzieje się tak szybko, a ja nawet nie mam okazji, by się na to przygotować... Powinienem pójść i z nim porozmawiać, prawda?

– To chyba byłoby najbardziej na miejscu. Chociaż... nikt ci pistoletu do głowy nie przystawia, co i tak zresztą niewiele by dało... Ale czuję, że będziesz się tym zadręczał, dopóki tego nie zrobisz. Ty też tak czujesz, prawda? – Chuuya położył mu dłoń na głowie i pogłaskał go po włosach niczym przydrożnego, zmarzniętego kota, którego zapragnął obdarować miłością.

Osamu kiwnął głową i spojrzał na ukochanego smutno. Był taki nieoceniony. Przyszedł tutaj, w miejsce, gdzie umarł jego kochanek, co z pewnością było również i dla niego traumatyczne oraz ciężkie. Nieustannie się o niego martwił i chciał dla niego jak najlepiej. Szkoda, że zapominał w tym wszystkim o sobie.

– Chuuya...

– Nic nie mów. Odnoszę wrażenie, że chcesz powiedzieć coś, co podniesie mi ciśnienie. Dlatego najlepiej nic nie mów.

– Ale...

– Sza. Wstajemy i idziemy, tak? – barista podniósł się na równe nogi i pociągnął Dazaia za sobą zdecydowanym ruchem. – Nie komplikuj wszystkiego jeszcze bardziej. Po prostu... chodźmy. Im wcześniej to załatwisz, tym lepiej. Szybciej się uspokoisz i szybciej wrócisz do mnie na górę, zrobię ci kawę i obejrzymy kolejny odcinek tego durnego paradokumentu, który tak lubisz. Dazai – położył dłoń na jego policzku, gdy ten odwrócił od niego wzrok, i skierował go znów na siebie. – Potraktuj to jako swój obowiązek. Po obowiązkach zawsze są przyjemności, a to na nich najbardziej nam zależy, mylę się? To konieczność, ale nie niemożliwa do spełnienia.

Osamu uśmiechnął się delikatnie.

– Przerażasz mnie. Pamiętam, gdy płakałeś mi w ramionach z bezsilności, a teraz mnie pouczasz, jak należy żyć i postępować...

– Bo nauczyłem się tego od ciebie. Niezły paradoks, co? No dobra, dzięki tobie, żebyś mi za bardzo w piórka nie obrósł – Nakahara wykrzywił usta w uśmiechu. – Jesteś niesamowity. Raz jesteś najbardziej zaradnym mężczyzną, jakiego znam, a potem nagle zachowujesz się jak dzieciaczek, któremu trzeba podcierać tyłek, bo zasrywa wszystko dookoła, a siebie najbardziej...

– Dobra, wystarczy tego. Zaraz przestanie być miło.

– Miło nie może być w tym miejscu. Im dłużej tu jestem, tym dokładniej wyobrażam sobie, jak... zresztą, sam wiesz. Po prostu chodźmy.

Dazai kiwnął głową, rozumiejąc, co niższy ma na myśli. W końcu zeszli na dół, by opuścić ten okropny budynek pełen paskudnych wspomnień, łez i odczuwalnej atmosfery wszelkiego zepsucia. Nie chciał jednak tracić z nim kontaktu fizycznego. Po tym wszystkim to, że po prostu szli obok siebie, mu nie wystarczało, dlatego też w dość szybkim tempie i bez zbędnego wahania zwyczajnie złapali się za ręce i tak wrócili do kawiarni.

Gdy zaszli w jej okolice, na dworze było już całkiem ciemno. Żniwiarz ociągał się jak mógł, przez co co chwilę był rugany przez partnera, ale musiał to zrozumieć. On po prostu obawiał się tej w pełni świadomej konfrontacji, nie tylko dlatego, że z pewnością będzie niezręczna, ale też dlatego, że jeśli coś pójdzie nie tak, Chuuya może czuć się niekomfortowo w swoim miejscu pracy, jakby już nie było mu mało. Jego kochanek był martwym Żniwiarzem, szwagier demonem, a przełożony dawnym mafiozem. Osamu naprawdę był w szoku, że Nakahara jeszcze nie zwariował albo nie przystanął w miejscu i po prostu nie zaczął płakać i śmiać się na przemian.

– Co robisz? – mruknął, gdy ten nagle puścił jego dłoń. Znajdowali się tuż przed drzwiami przybytku, który sprawiałby wrażenie już zamkniętego, gdyby nie światło uchodzące z zaplecza.

– A co, mam iść z tobą? Daj spokój... nie będę prowadził cię za rączkę. Jesteś dorosłym dzieckiem, a to nie moja sprawa, właściwie.

– Jesteś okrutny...

– Dasz sobie radę. Ja się nauczyłem mówić u lekarza sam, co mnie boli, a nie prosić Kouyou o pomoc, więc ty sobie poradzisz w wyjaśnianiu, jak bardzo jest ci przykro.

– A jest?

Chuuya tylko sprzedał mu dość bolesnego kuksańca i odszedł w stronę klatki, dając mu znać, że będzie czekał w mieszkaniu. Gdy Dazai został sam, od razu miał ochotę się odwrócić i uciec. W ogóle nie czuł się gotowy. Barista miał rację – w tej chwili był bardziej dzieckiem niż dorosłym, prawie jakby stał na scenie i przygotowywał się do niebywale stresującej, przymusowej recytacji wiersza. Najgorsze w tym wszystkim było to, że on nawet nie miał nic wykutego na pamięć. Nie myślał o tym, co mu powie, nie wiedział tego nawet wtedy, gdy faktycznie otworzył drzwi i wszedł do środka. Miał kompletną pustkę w głowie i aż poczuł jej pulsowanie, gdy zaciekawiony tajemniczym gościem po godzinach Hirotsu wysunął się zza drzwi.

Przez dłuższą chwilę po prostu stali i wpatrywali się w siebie bez słowa, aż w końcu Ryuurou z uśmiechem odłożył to, co najwidoczniej trzymał. Gdy zdjął z siebie również i fartuch, i zaczął do niego podchodzić, Osamu dałby sobie głowę uciąć, że poczuł, jak serce kołacze mu się w piersi. Nie do końca wiedział, czego może się po nim spodziewać, nie po tylu latach, więc postanowił po prostu zachować kamienną twarz i czekać na rozwój wydarzeń.

Na pewno nie mógł przewidzieć tego, że starszy mężczyzna zwyczajnie go obejmie. Choć jego temperatura była kompletnie nijaka dla Żniwiarza, on sam poczuł rozrost ciepła w klatce piersiowej, który szedł nie ze starszego mężczyzny, co z samej świadomości jego gestu. Zadając się z człowiekiem i kochając go, nauczył się rozeznawać w swoich wrażeniach, emocjach i odczuciach. To z pewnością było niebywałe przyjemne i miłe. Chuuya pomógł mu poczuć się człowiekiem w o wiele szerszym spektrum, niż kiedykolwiek mu się zdawało. Nie wydawało się jednak, by i rudowłosy zdawał sobie z tego sprawę. Żniwiarz czuł się w obowiązku go o tym poinformować. Potrzebował, by Nakahara wiedział, jak wyjątkowy i wspaniały jest, nie tylko ogólnie, ale także i w oczach bruneta. Czuł, że nieważne, ile będzie go o tym zapewniał, nigdy nie będzie to wystarczające.

Przymknął oczy, wzdychając cicho i postanawiając skupić się na tym, co było w danej chwili ważniejsze. Ryuurou... To naprawdę ty. Choć nigdy nie raczyli się podobnymi gestami, gdyż zwykli być wobec siebie zdystansowani, Dazai nie mógł się powstrzymać przed delikatnym odwzajemnieniem uścisku.

– Robisz się sentymentalny na starość.

– A ty sztywny.

Po krótkiej ciszy, która miała uchodzić za poważną, nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Może i miał już dobre siedemdziesiąt lat na karku, ale mimo to wciąż miał w sobie tą iskrę dawnego Hirotsu, który zwykł biegać po barach z bronią za również dwudziestoletnim Osamu.

– Tylko że ty się nie starzejesz – dodał mężczyzna i odsunął się od niego, by oprzeć się ręką o pobliski stolik. Zlustrował go wzrokiem od góry do dołu, jakby widział go po raz pierwszy, ale nie było w tym geście niczego negatywnego. – Nadal możesz wyrywać panienki.

– Wybrałem sobie twojego baristę.

– Zauważyłem.

Brunet splótł ręce za plecami i powiódł spojrzeniem po przybytku, nie wiedząc, co powiedzieć. Miał go przeprosić? Wyznać, jak jest mu przykro z powodu tego wszystkiego? Tak zakładał, idąc tu wraz z Nakaharą, ale teraz nie był pewien, co tak naprawdę było na miejscu w takiej sytuacji oraz co faktycznie było zgodne z jego rzeczywistymi odczuciami.

– Słuchaj, ja...

– Daj spokój – staruszek pokręcił głową, od razu domyślając się, po co jego dawny przyjaciel znów otwierał usta. – Będziesz mnie przepraszał za to, że się zabiłeś, czy za to, że, nie pamiętając mojej osoby, sprawiłeś, że prawie straciłem rozum? – zapytał, uśmiechając się pod wąsami nieco kpiąco, podczas gdy Żniwiarz znów odwrócił wzrok, nieco speszony. – Wszyscy spodziewaliśmy się tego, że kiedyś to zrobisz. Ciągle o tym mówiłeś, ciągle próbowałeś. Prawdę mówiąc, kibicowałem ci. Widziałem, jak się męczysz na tym świecie, liczyłem, że Bóg łaskawie pozwoli odpocząć twojej udręczonej duszy. Tymczasem...

– Tymczasem zakpił sobie ze mnie jeszcze bardziej. Ta, wiem.

Barista westchnął ciężko i zdecydował się usiąść. No tak, stare kości. Gdyby Dazai się nie zabił, może udałoby mu się dożyć takiego wieku i teraz siedzieliby razem na jakiejś werandzie, popijając kawę i narzekając na ból w plecach oraz biegające po ich trawniku dzieciaki. Zakładając oczywiście, że obaj nie zginęliby gdzieś po drodze, a ich przyjaźń by przetrwała.

Może by pracował w tej kawiarni razem z nim i poznał Chuuyę w inny sposób. Spotkaliby się jako pracujący dorywczo barista i siedemdziesięcioletni dziadek. Nie doszłoby do niczego, co miało miejsce między nimi teraz. Dazai jednak był przekonany, że niezależnie od tego, czy spotkałby go mając lat siedem, czy siedemdziesiąt, nie mógłby nie zakochać się w nim bez pamięci.

– Zawiesiłeś się – odezwał się staruszek, spoglądając na niego wnikliwe. – Usiądź. Przecież wiesz, że nie lubię, jak się nade mną stoi.

– Wiem, wiem... – mruknął, faktycznie odsuwając krzesło, by zasiąść naprzeciw niego. – Po prostu myślałem, co by było, gdybym się nie zabił.

– To nie ma sensu.

– Wiem. Rany, gadasz jak Chuuya – prychnął. – Nie ma sensu, ale wizja ganiania za depczącymi ci kwiatki dziećmi z giwerą już jest zabawna, co?

– Odkąd odszedłem z mafii, jestem pacyfistą.

– Odszedłeś? Myślałem, że się rozpadła.

– Odszedłem, ale potem się rozpadła – Ryuurou podrapał dłonią brodę. – Opuściłem ją niedługo po twoim samobójstwie. Ty zniknąłeś, Mori-san też... nic mnie już tam nie trzymało. Poza tym, sam wiesz, że zaczęliśmy cienko prząść. Miałem jednak wystarczająco dużo pieniędzy na start, by rozkręcić własny biznes, wtedy wszystko było tańsze. Jasne, na początku mnie ścigali i chcieli haracz... ale wybiłem im to z głowy – Dazai uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Przeniosłem się tutaj i...

– Otworzyłeś własną kawiarnię. Zawsze o tym marzyłeś. Pamiętam, jak chodziłeś do naszych specjalistów od importu, by przywozili coraz to nowe rodzaje kawy z różnych krajów, z którymi handlowaliśmy.

– To prawda – Hirotsu również się uśmiechnął. Cieszył się, że przyjaciel pamiętał. – Udało mi się spełnić swoje marzenie. To trochę dziwne, bo gdybyś nie zniknął z mojego życia, prawdopodobnie by tak nie było.

Dazai uniósł lekko kąciki ust. Jakkolwiek przykro dla niego to brzmiało, cieszył się.

– Cóż... twoje marzenie i poznanie Chuuyi to jedyne dobre skutki mojego samobójstwa.

– Nie zrozum mnie źle. Nie chciałem, byś zniknął i myślę, że byłbym spełniony podobnie jak teraz, gdybyś nadal żył. Może namówiłbym cię do ucieczki? Może pracowałbyś ze mną i podrywał klientki jak zawsze?

– Też o tym pomyślałem – przyznał, parskając pod nosem. – Sam przed chwilą powiedziałeś, że gdybanie jest bez sensu.

– Wiem, ale ta wizja nie daje mi spokoju.

– Mnie wiele wizji nie daje spokoju. Nie mówmy o tym... Możesz mi powiedzieć, jak... dlaczego Mori-san...?

Staruszek od razu westchnął ciężko i wyjął paczkę papierosów z kieszeni spodni, by zapalić jednego. Dopiero gdy chuchnął Osamu w twarz jego dymem, zaczął mówić, choć robił to widocznie od niechcenia.

– Od razu zauważył, że wiem. Poznał mnie, więc w końcu postanowił do mnie zagadać. Nie był aż takim zaskoczeniem, odkąd zobaczyłem ciebie i już wiedziałem, że coś jest bardzo nie tak, jednak... znasz moje nastawienie do niego.

– O, tak. Podzielam je zażarcie, nawet bardziej – prychnął i oparł głowę o rękę, od razu robiąc wrogą minę. Wszystko się w nim przewracało na samą myśl o doktorze.

– Dzisiaj... zaczął mi opowiadać, kim jest i wyjaśniać, co się tak naprawdę dzieje wokół mnie – fioletowe oczy rozbłysły niezrozumiale. – Naprawdę zawarłeś z nim pakt?

– Ugh... tak. Pamiętasz mój bandaż na oku? Kiedyś zobaczyłeś mnie bez niego i dziwiłeś się, dlaczego go noszę, skoro nic mi nie jest. Nie wiem, jakim cudem nie zauważyłeś znaku... to tam go miałem. Na oku. Dlatego je ukrywałem.

– Teraz nie nosisz tego bandaża.

– Bo nie ma znaku.

– Ale wcześniej go miałeś.

Dazai wypuścił powietrze nosem i uśmiechnął się delikatnie, mimowolnie zerkając w stronę zaplecza. Wyraźnie wyczuwał znajomą energię, ale także jakby chciał dojrzeć Chuuyę przez zerknięcie w miejsce, w którym znajdowali się w kawiarni wspólnie ostatnim razem.

– To dłuższa historia.

Hirotsu powiódł za nim spojrzeniem i znów się uśmiechnął, zawierając w tym geście to irytujące poczucie wiedzy.

– Ach... rozumiem. Nie będę pytał.

„Nie będę pytał."

– Właśnie... dlaczego nie zwróciłeś na siebie mojej uwagi? – brązowe oczy wróciły do swojego rozmówcy. – Dlaczego tak długo dusiłeś to wszystko w sobie? Nie rozumiem... czy nie łatwiej było podejść od razu i mi o sobie przypomnieć?

– A po co? – Osamu zmarszczył brwi, doznając beztroski towarzysza. – Słuchaj, Dazai-kun... Tłumaczyłem to już dzisiaj Chuuyi-kun, ale... po prostu nie chciałem. Widziałem, że jesteś z nim szczęśliwy i nie czułem, żebym miał prawo do tego, aby to szczęście zakłócać, choć wiem, że bywało różnie. Jednak... wszystko było dobrze, gdy obserwowałem was z daleka.

– Dobrze? – powtórzył Żniwiarz z drwiną. – Oszalałeś? Najpierw ja, potem Mori-san... sam się wpędzałeś w szaleństwo.

– Niekoniecznie. Wiesz przecież, że lubię nowości. Nie lubię nudy, rutyny, braku wyjątkowości. Może i mam trochę ponad siedemdziesiąt lat, ale wciąż jestem tym samym człowiekiem, co kiedyś. Postarzałem się, mam siwe włosy, zmarszczki, coraz gorzej widzę i słyszę, a także ciągle bolą mnie plecy, ale to się we mnie nie zmieniło, Dazai-kun. Nawet jeśli byłbyś wytworem mojej wyobraźni, tak było dobrze. Przynajmniej tam mógłbyś być spełniony.

Brunet aż zaniemówił. Czy on zawsze był taki... bezinteresowny? Nie przypominał sobie żadnej takiej sytuacji, w każdym razie, nawet nie mógł. Czuł się zbyt onieśmielony jego dobrocią. Okazało się, że wszystkim dookoła na szczęściu Dazaia zależało bardziej niż samemu Dazaiowi. Nawet temu nieszczęsnemu Moriemu. W końcu, postarał się, by sobie przypomniał. Mężczyzna na początku był wściekły, ale teraz doskonale zrozumiał intencje doktora i chcąc nie chcąc był mu w pewnym stopniu wdzięczny za ten zimny prysznic uświadomienia.

– Niech mnie... nie sądziłem, że po śmierci może mnie coś jeszcze zaskoczyć.

– Świat nie kończy się na śmierci, jak widać. Ironicznym, ale trafnym byłoby stwierdzenie, że masz całe życie przed sobą. Nieskończona ilość czasu, możliwości... pozazdrościć.

– Uwierz mi, nie ma czego.

– Wierzę, ale wolałbym, byś wdał się w szczegóły. Nie za bardzo rozumiem... co teraz właściwie robisz?

Dazai mimowolnie się uśmiechnął. Chciałby powiedzieć, że przyjaciel nie był przygotowany na to, co miał usłyszeć, ale gdy przypomniał sobie jego słowa i tendencje, śmiało stwierdził, że zniesie to zdecydowanie lepiej niż Chuuya. Cóż, to pewnie też zasługa tego, że na jego oczach tętnicy sobie nie miał zamiaru przecinać.

Rozmawiali do późnej nocy. Żniwiarz wyjaśniał swoją specyfikę oraz zadania, podczas gdy barista słuchał, czasem wtrącając jakieś uwagi. Potem zaś on zaczął mówić i nie skończył do momentu, w którym to nie zaczął ziewać.

Brunet musiał przyznać, że czuł się dobrze. Na początku był kompletnie załamany i niepewny, ale te emocje szybko odeszły w niepamięć. Teraz odczuwał zupełnie przeciwne i grzechem byłoby stwierdzenie, że nie podobał mu się ten stan. Rozmowa ze starym przyjacielem była pełna nostalgii i poczucia przyjaźni, ale wyszła im obu na dobre. Mimo to obandażowany mężczyzna wciąż miał pewne wątpliwości.

– Hej... – zaczepił go, gdy już mieli się rozejść. – Mogę tu jeszcze przyjść?

Hirotsu zamrugał kilkakrotnie i przerwał szukane kluczy po szufladach.

– Dlaczego o to pytasz? – przekrzywił głowę jak pies, wwiercając w Żniwiarza swe fioletowe oczy, dopóki nie rozbłysły denerwującym zrozumieniem. – Och... no proszę. Zarzucasz mi, że na starość robię się sentymentalny, a to ty tu jesteś bardziej rozlazły... Oczywiście, że możesz. Nie mogę ci tego zabronić, zresztą, nikt nie jest i nigdy nie był w stanie zabronić ci niczego.

– Wiesz, że nie o to chodzi...

– Wiem. Ale jesteś z Chuuyą-kun, a on tu pracuje. Chcę, by czuł się tu dobrze, więc zawsze jesteś mile widziany.

Urzędnik kiwnął głową, dziwnie sposępniały. Nie wiedział, czego tak właściwie się spodziewał, zadając to pytanie, ale doskonale wiedział, na co liczył. Zdecydowanie wyobrażał sobie za wiele. Jak mógł tego wymagać po wszystkim, co zrobił temu człowiekowi?

– Dazai-kun – Ryuurou zatrzymał go w progu drzwi wejściowych do kawiarni. Brunet zerknął na niego przez ramię. – Z chęcią kontynuuję nasz „zbieg niepoprawnych paradoksów".

A jednak. Żniwiarz naprawdę robił się coraz bardziej podejrzliwy, gdy kilka rzeczy naraz szło mu tak gładko.

Drzwi do mieszkania jego ukochanego były otwarte, toteż nie miał problemu z dostaniem się do środka. Wszedł na palcach, w końcu była naprawdę późna godzina i był przekonany, że Chuuya znudził się czekaniem na niego i już od dawna śpi. Zdziwił się więc nieco, gdy został napadnięty przez mniejsze ciało niemal w progu, nie zdążywszy nawet porządnie zamknąć za sobą drzwi. W szybkim tempie usłyszał tupanie, Nakahara dosłownie parę sekund później wybiegł z salonu i do niego doskoczył, zarzucając mu ręce na ramiona, oferując tym samym regenerujące przytulenie.

– Hej... co się stało? – Żniwiarz poczuł się nieco zbity z tropu. Oczywiście skorzystał i przytulił się do partnera, nie potrafiłby tego nie zrobić, nie chciał nawet myśleć o takiej grzesznej możliwości.

– To ja się pytam, co się stało. Tyle cię nie było... no i... pomyślałem, że będziesz tego potrzebował... no wiesz, po tym wszystkim.

– Och, Chuuya – Dazai wzruszył się i od razu uścisnął go mocniej, prawie go podnosząc. Barista był wprost fenomenalny w natychmiastowym rozczulaniu bruneta. – Jesteś taki kochany... poczekaj, daj mi chociaż buty zdjąć i w ogóle...

– Zdjąć? Zostajesz u mnie?

– Dzisiaj robię sobie wolne od pracy.

– Kunikida cię zabije.

– Uwierz mi, chciałbym to zobaczyć.

Od wygarnięcia mu małego naruszenia prywatności, które wyczuł wcześniej, na razie powstrzymywała go ta mała radość, którą zdążył dojrzeć na jego twarzy. Rudzielec zawsze się cieszył, gdy Osamu zostawał z nim na noc. Ukochał sobie zasypianie z mężczyzną, przytulając się do jego chłodnego torsu i czując obejmujące go w pasie ręce. Wtedy czuł się bezpieczny i ukojony, a wszystko wokół wydawało się takie płytkie i nieważne. Dazai także to uwielbiał. Gdyby tylko miał na to wpływ, zostawałby z ukochanym każdej nocy i sprawiał tym samym im obu tą niezwykłą przyjemność.

Od razu ruszyli do sypialni gospodarza. Nauczył się on bowiem, że to ulubione miejsce Żniwiarza, poza tym tam zawsze rozmawiało im się najlepiej. Miła atmosfera przytulności oraz intymności towarzyszyła im za każdym razem i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić.

– Wiem, że byłeś na zapleczu – wypalił w końcu Dazai, przyglądając się Chuuyi tak, jakby miał do niego o to pretensje, co oczywiście nie było prawdą. Lubił się jednak z nim droczyć.

Niziołek od razu drgnął i nadął się nieznacznie, również patrząc na wybranka ze zmarszczonymi brwiami. Od razu też zaczął się tłumaczyć.

– Dziwisz mi się? Byłeś taki zdenerwowany, Boże, myślałem, że padniesz na jakiś zawał czy coś! Daruj sobie żarty, wiem, że byś nie mógł... Poza tym miałeś skonfrontować się z kimś, kto znalazł cię martwym, a kto był kiedyś twoim przyjacielem! Wiedziałem, jaki to dla ciebie stres... żartujesz sobie ze mnie? Miałbym się nie przejąć i nie sprawdzić? Ale z ciebie beret.

– Chuuya.

– No czego?

– Kocham cię.

Kelner od razu zrobił się czerwony jak burak i nie zdołał w żaden sposób odpowiedzieć czy zaoponować, bo urzędnik rzucił się na niego i przyszpilił go do materaca, by mocno go do siebie przytulić. Tym samym przygniótł go i tłamsił jego głos, ale, w przeciwieństwie do niebieskookiego, w niczym mu to nie przeszkadzało.

– Ej!

– Naprawdę, jesteś niesamowity... „Nie, to nie moja sprawa", „Idź, sam sobie poradzisz", „Nie przesadzaj, nie będę z tobą szedł"... A zakradłeś się na zaplecze i mnie pilnowałeś, dopóki nie zaczęliśmy rozmawiać o dawnych czasach... Chryste, jak ja cię kocham...

– Weź przestań...

– Nie. Nie mogę – Dazai odsunął się nieco od mężczyzny, by móc spojrzeć mu prosto w oczy. – Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wspaniałą jesteś istotą, a to mnie denerwuje. Ja... Ja po prostu... dzięki tobie tyle się nauczyłem. Zawsze byłem beznadziejny w uczuciach, nigdy nie radziłem sobie z emocjami, z niczym... a ty... pokazałeś mi, jak to robić, co to tak naprawdę znaczy. Dzięki tobie czuję, jakbym narodził się na nowo. Jakbym... jakbym naprawdę był człowiekiem – uśmiechnął się nieco nieśmiało, jednak nie odwracał wzroku. – Moje życie nie jest już wegetacją, nie jest marazmem, o którym marzę, by się wreszcie skończył... nie czuję pustki. Mimo że nie żyję, że mówiłem dziś, że nie mam duszy... przy tobie jest inaczej. Gdy tylko z tobą jestem, gdy cię słyszę, widzę, dotykam... mam ją. Mam duszę. Mam uczucia, doznaję ich, odczuwam je, rozróżniam... to takie wspaniałe. To wszystko dzięki tobie.

Szafir, który się w niego wpatrywał, miał najpiękniejszy z odcieni. Czysty, nieskazitelny, błyszczący... wprawiający w fascynację, wręcz obłąkańczą fascynację. Gdy się w niego zagłębiło, można było dostrzec w nim tak wiele... zwyczajnie zapierał dech w piersiach, niemal czarował. Zwyczajnie nie było możliwości się od niego oderwać, przestać się nim zachwycać. Emocji było w nim bez liku, zarówno Chuuyi, jak i tych należących do Dazaia. Odnosił on wrażenie, że wręcz odbijają się one w tych przejmujących tęczówkach i poruszają go od żywego. Jednak to nie było wcale nic złego. Wszystko było na swoim miejscu. Wszystko było dobrze.

W końcu został on przykryty powiekami, a ich właściciel wypuścił z ust powietrze, które najwyraźniej wstrzymywał podczas tej krótkiej, ale jak najbardziej szczerej i nacechowanej uczuciami mowy. Zaraz potem odsłonił się ponownie i wyraz, jaki przybrał, namalował na twarzy Żniwiarza szeroki uśmiech.

– Po prostu... chodź tu do mnie – wymamrotał i przyciągnął go do pocałunku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top