2 - Jesteś do niczego

Mimo wielu ciężkich nocy, żadna nie była dla niego tak męcząca jak ta.

Chuuya zawsze był pewny siebie i bardziej wytrzymały niż reszta ludzi, których znał. To on był osobą, w której szukało się ostoi, kimś, do kogo szło się po radę czy też zwyczajnie znajomym, przy którym można było się odstresować. Rudowłosy nie był zbyt skomplikowany, raczej bezpośredni. Lubił prostotę, a zagmatwane sprawy omijał szerokim łukiem. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

W rzeczywistości, nawet jeśli chciał wieść normalne życie, przedziwne ekscesy uczepiały się go jak rzep psiego ogona. Poza prawie nigdy nieopuszczającym głowy kapeluszem, było to coś charakterystycznego dla jego osoby – czy to odpychający, wszechwiedzący sąsiad, zaczepiający go za młodu, czy to chodząca za nim, dość niebezpiecznie zauroczona koleżanka ze szkoły, znajomy namawiający go do dołączenia do jednej z podlejszych organizacji, przeganianie szemranych typów z wbudowanej w jego kamienicę kawiarenki, utrwalające się w jego głowie, zawsze mądre i adekwatne do sytuacji słowa jej właściciela – wszystkie tego typu rzeczy wydawały się być normą. Tak jak to, że przysłowiową matkę naturę otaczały przyjazne zwierzęta, tak kłopoty i dziwności nie opuszczały Nakahary na krok. Z początku wywoływało to w nim uczucie irytacji, jednak ten stan rzeczy trwał tak długo, że zdołał się już do niego przyzwyczaić. To zapewne dlatego nie mógł się zdobyć na to, by uronić łzę po śmierci przyjaciela.

Wieczór był późny, gdy Michizou Tachihara zapukał do drzwi jego niewielkiego mieszkania. Siedzący wtedy przy swoim biurku, rozwodzący się nad nowym poematem Chuuya wstał od niego niechętnie, wzdychając cicho. Odłożył okulary i z ołówkiem zatkniętym za ucho powłóczył nogami do drzwi, niemal przewracając się o nierówno ułożone buty. Poprawił je kopniakiem, nie mając siły ich odpowiednio ustawić. Nawet jego dusza wiecznego perfekcjonisty była tamtej nocy wykończona.

– Musisz mi pomóc – to były pierwsze słowa młodszego znajomego o krótkich, podobnych jemu kolorem włosach. Michizou wepchnął się do środka wąskiego korytarza, nie czekając na zaproszenie, co podniosło zmęczonemu gospodarzowi ciśnienie, choć do tego zachowania powinien być już bardziej niż przyzwyczajony.

Chłopak z plastrem na nosie był jego częstym, niekoniecznie mile widzianym gościem. Znali się z pracy, której Nakahara podejmował się w czasie, w którym nie spał lub nie pisywał amatorskich wierszy. Jako miłośnik wszelkiego rodzaju maszyn jednośladowych, poduczał się w warsztacie prowadzonym przez ojca siedemnastolatka. Był całkiem wprawiony, praktyki szły mu nieźle, toteż Itsuma Tachihara za wykonanie mniejszej robótki sypnął mu czasem groszem. Kiedy jednak nie było nic, co mógłby zrobić, pomagał właścicielowi swojej kamienicy, Ryuurou Hirotsu, w jego niewielkiej kawiarence na parterze. Staruszek często żartował, że przez swój atrakcyjny wygląd Chuuya przyciągał mu klientów, więc nie śmiał nie prosić mężczyzny o częstą pomoc. On zaś nie narzekał – sam również czerpał z tego niemałe zyski, ponadto rzadko miał coś konkretnego do roboty, więc wypełnienie swojego czasu czymś produktywnym nie było mu nie w smak.

Niebezpieczne sprawy Michizou to było jednak coś całkiem innego.

– Nie – odpowiedział niemal natychmiast i obrócił się do niego plecami.

Skierował się do znajdującego się naprzeciwko sypialni niewielkiego aneksu kuchennego, połączonego z równie małym salonem, wyposażonym jedynie w niedużych rozmiarów kanapę i telewizor. Wiedział, że wykopanie chłopaka było niemożliwe, toteż miał nadzieję, że jego ignorancja go zniechęci. Złotooki niestety poszedł za nim, robiąc pełno błotnistych śladów na niedawno tak starannie czyszczonej podłodze. Zauważywszy przeszywające szafirowe spojrzenie, cofnął się zmieszany.

– Nawet nie wiesz, o co chodzi.

Doskonale wiem, o co chodzi. Sądząc po stanie jego butów, szlajał się po niezbyt przyjaznej części Yokohamy. Najprawdopodobniej był w okolicach portu, wymieniając ukradzione ojcu pieniądze na narkotyki, co robił niemal każdego tygodnia. Chuuya o tym wiedział, bo raz przyłapał go, gdy grzebał Itsumie w torbie podczas jego chwilowej nieobecności. Z niedowierzaniem słuchał jego wyjaśnień, ale nie robił nic poza kręceniem głową. To, że się „przyjaźnili", nie upoważniało go do mieszania się w jego sprawy. Nie miał też ochoty brać udziału w niczym, co mogło naruszyć jego codzienność. Przyzwyczajenie przyzwyczajeniem, ale każda chwila spokoju była na wagę złota.

– Wisisz jakiemuś szemranemu typowi pieniądze za dragi? – zapytał znużonym tonem, zalewając kubek i wdychając uspokajający zapach ziaren kawy. Brak odpowiedzi tylko potwierdził jego przypuszczenia. – Nie mam, a nawet gdybym miał, nie pożyczyłbym ci.

– Chuuya, błagam – Michizou w końcu odważył się do niego podejść. Obrócił go i złapał za ramiona, zaczynając delikatnie nim potrząsać, przez co kubkowy wrzątek niemal pociekł Nakaharze po palcach. – Jak mu nie oddam, to mnie zabije!

– Sam się zabij – niewzruszony rudzielec pomieszał kawę, nie patrząc na niego. Nie lubił mierzyć się spojrzeniami, gdy stano tak blisko niego, że musiał zadzierać głowę do góry. – Zagrasz mu na nosie.

Krótkowłosy zacisnął zęby.

– Taki z ciebie kumpel? Gówno rozumiesz.

Kapelusznik zgrzytnął zębami. Kumpel, też mi coś. Nigdy nie chciał się z nim zadawać. Nie przepadał za młodszymi od siebie, a ich różniło aż pięć lat. Rozmawiał z nim tylko dlatego, że był synem jego pracodawcy i często wpadał do warsztatu, akurat wtedy, gdy rudowłosy pracował. Mężczyzna nie nawykł do zawierania znajomości, ale starał się być uprzejmy, ćwicząc swoją cierpliwość, której nigdy nie miał zbyt wiele. Był znany ze swojej nerwowości, toteż Michizou był idealnym workiem treningowym dla jego psychiki. Przez to niestety ubzdurał sobie, że trwają w jakiejś bliższej relacji i zaczynał być częstym nieproszonym gościem w jego domu. Zwierzał mu się też ze swoich problemów, do czego ludzie się z nim zadający się mieli wyjątkową tendencję. Uważali, że Chuuya był dobrym słuchaczem, ale jego po prostu nie bardzo interesowało to, co mieli mu do powiedzenia, toteż poza ogólnikowymi radami nie odzywał się za wiele. Nie chciał mieć do czynienia z niczym, co nie dotyczyło go osobiście.

– Rozumiem – warknął, mając po dziurki w nosie tego, że przerabiali to niemal za każdą wizytą złotookiego i w końcu spojrzał na niego nieprzychylnie, chcąc dać mu do zrozumienia, że kłucie go w oczy niechęcią udzielenia pomocy na nic mu się zda. Starał się być cierpliwy, ale pasożytnicze zachowanie znajomego doprowadzało go do szewskiej pasji. Również przez dodatkowe zmęczenie ani mu się widziało ukrywać swoje zdenerwowanie. – Ale nie mam zamiaru mieszać się w takie sprawy. Poza tym wolę zarobić pieniądze uczciwie, a nie dostawać kasę twojego ojca jako spłacenie żałosnego długu. Albo się do niego zwróć, albo zasuwaj na psy – wyswobodził się z jego uścisku i skierował z powrotem w stronę pokoju.

– Nie mogę tego zrobić! – Tachihara złapał go za przedramię, tym samym go zatrzymując i powodując chluśnięcie ponad połowy kawy o podłogę. Wzburzony Chuuya zawiesił wzrok na kałuży swojego zbawczego napoju, po czym obrócił się ku towarzyszowi, posyłając mu pełne wrogości spojrzenie.

– Kurwa, możesz – wyrwał mu rękę i cofnął się parę kroków. – Wszystko możesz, tylko za bardzo się boisz. Myślałeś, że co? Że twój słodki sekret nigdy się nie wyda?

Chłopak popatrzył na niego nagle rozzłoszczony.

– Co jest złego w tym, że chciałem żyć bardziej?

Nakahara prychnął wyniośle.

– Żeby żyć bardziej, trzeba coś zmienić, posunąć się do przodu, a nie pakować się w gówno, które nie oddziałuje tylko na ciebie – rzucił, wycierając kubek o ubrudzone jego zawartością spodnie. I tak pójdą do prania. – Weź, cholera, zejdź mi z oczu. Nie będę przyczyniał się do tego, żebyś spierdalał sobie życie. Sam nawarzyłeś sobie tego piwa, to teraz je wypij, ale mnie do tego nie zmuszaj.

Michizou miał być jego workiem treningowym i dokładnie tak teraz wyglądał – skopany i pozbawiony wszelkich nadziei. Jego nachalność i głupota spowodowała wybuch wulkanu, którego nijak nie można było powstrzymać. Chuuyi nie obchodziło to, że mógł poczuć się zaskoczony jego zachowaniem – był zbyt zmęczony na granie uprzejmego człowieka. Jego maska topniała wraz ze spływającym na niego wycieńczeniem i chłopak musiał wreszcie to dostrzec, bo pokręcił głową i udał się w stronę wyjścia.

– Jesteś do niczego – szepnął, zatrzymując się na krótko przy drzwiach.

Gospodarz westchnął ciężko, gdy ich trzaśnięcie rozbrzmiało w jego głowie. To nie ja jestem do niczego, tylko ty, pomyślał, kręcąc głową i udał się do łazienki, by wziąć prysznic i zmyć z siebie cały ten brud. Odeszła mu cała ochota i na kawę, i na pisanie.

Ciepła woda usiłowała zmyć z niego negatywne emocje z całą swoją mocą, jednak nijak jej to nie wychodziło. Otumanienie nie przyszło zgodnie z atakującym jego skórę gorącem, przeciwnie, zamiast kojąco ją rozgrzewać i sukcesywnie go uspokajać, podburzało tylko jego złość. Sam nie do końca wiedział, czym była ona spowodowana – całą tą sytuacją czy słowami Tachihary i zawodem w nich zawartym.

Usiłował sobie wmówić, że zupełnie nie obchodzi go los tego dzieciaka i po części naprawdę tak było. Ilekroć jednak o tym myślał, przed oczami stawał mu obraz Nobuko i Itsumy, jego rodziców. To ich było mu najbardziej szkoda. Chuuya zaznał od nich wiele dobroci i choć nie przywiązywał się do samych ludzi, ich uprzejme czyny zachowywały sobie miejsce w jego pamięci na długo. Z jakiegoś powodu nie chciał sobie nawet wyobrażać ich cierpienia, gdyby doszło do czegoś strasznego. Michizou był bardzo nieodpowiedzialny i tak długo, jak Nakahara stał w oknie, starając się go wypatrzeć gdzieś spośród budynków miasta, jakby miał rentgen w oczach, tak coraz bardziej do jego świadomości przebijała się myśl, że może powinien go poszukać. Nastolatek sam jako-tako go nie obchodził, ale pomyślał, że jeśli choć trochę rozezna się w jego sytuacji i chociaż podejmie jakąkolwiek próbę przynajmniej minimalnej pomocy lub okaże zainteresowanie, nie będzie czuł takiego dziwnego poczucia wstydu, gdy następnym razem podejdzie do warsztatu. Poza tym nikt nie będzie mówił mu, że jest do niczego. Jeszcze na tyle, żeby uratować jakiegoś szczeniaka od samounicestwienia, to chyba było go stać, choć rozpatrując swoje nudne i niesatysfakcjonujące życie, rudzielec miał coraz mniej pewności.

Wciągając na siebie ubranie zupełnie odmienne od piżamy, wyszedł na skąpaną w świetle ledwo pracujących lamp ulicę. Rozejrzał się krótko, poprawiając kapelusz w zastanowieniu. Jego włosy wciąż były nieco wilgotne. Wyjście w takim stanie może nie było zbyt mądre, zważywszy na to, że na zewnątrz nie było wcale tak ciepło, ale to nie było czymś, czym Chuuya się w tamtej chwili przejmował. Nie miał czasu, jeśli jeszcze chciał gdzieś złapać Tachiharę i przemówić mu do rozsądku. Miał tylko nadzieję, że nie było za późno na tą wewnętrzną przemianę.

Starał się przypomnieć którąś z jego nadzwyczaj fascynujących opowieści, w której zawarł opis środowiska, w jakim się obracał. Nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy, ale nie zniechęcał się tym. Było tylko jedno miejsce w Yokohamie, w którym można było prowadzić szemrane interesy, oddalone i dość niebezpieczne miejsce. Chcąc nie chcąc właśnie tam się udał.

Krocząc w świetle dziwnie przygaszonego księżyca, rozmyślał nad Michizou. Nie był wcale przekonany, czy poszedł do portu. Równie dobrze mógł wrócić do domu, choć to było mniej prawdopodobne. Pora była późna, a skoro odwiedził go o takiej godzinie, sprawa raczej nie cierpiała zwłoki. Może poszedł do innego znajomego wyżebrać trochę pieniędzy? Wrócił do kryjówki, chcąc utargować jeszcze kilka dni na zebranie kwoty? A może jak raz wykazał się inteligencją i zwierzył się rodzicom? Nakahara bardzo chciał, by sprawdziło się to ostatnie, choć ono było najbardziej wątpliwe. Zważając na porywczy i nieodpowiedzialny charakter nastolatka, najrozsądniej było założyć, że kręci się gdzieś pomiędzy zaniedbanymi kontenerami.

Kapelusznik zjawił się w okolicach portu o wiele później niż mógł się tego spodziewać. Zmęczenie dawało mu się we znaki do tego stopnia, że ledwo powłóczył nogami, co chwilę przecierając oczy, usiłując się rozbudzić. Marzył o ciepłej kołdrze i przyjemnym, pozwalającym mu naładować swoje akumulatory śnie, ale moralniak nie dawał mu spokoju. Wiedział, że nie wróci do łóżka, dopóki nie przemówi zidiociałemu chłopakowi do rozumu.

W pewnej chwili usłyszał podniesione głosy i rozejrzał się, chcąc wyłapać ich źródło. Znajdował się na ulicy, którą zdecydowanie można było nazwać tą podlejszą i mimo iż był wprawiony w samoobronie, nie czuł się wcale bezpiecznie. Idąc między obdartymi budynkami, mając wokół siebie coraz mniej światła, rozglądał się na wszystkie strony, starając się wyostrzyć swoją czujność. Gdy głosy z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze i gdy Chuuya pojął, że nadchodzą z naprzeciwka, skręcił w boczną uliczkę. Dla bezpieczeństwa wcisnął się jeszcze w jakąś zastawioną koszami na śmieci, śmierdzącą szczelinę między sąsiadującymi budowlami, usiłując uspokoić szalejące serce. Bardzo wyraźnie wyczuwał zagrożenie i co chwilę bił się w pierś za to, że w ogóle zapuścił się w te rejony.

Dosłownie moment późnej obok niego przebiegła odziana w znajomą zieloną kurtkę sylwetka. Od razu ją rozpoznał – nie ulegało wątpliwości, że to był Tachihara. Skręcił dokładnie w tą samą stronę, co on, licząc na to, że uda mu się zmylić tych, którzy najwidoczniej go gonili. Dilerzy? Gangsterzy? Chuuya mimowolnie zaczął się zastanawiać nad samym powodem tego pościgu, ale doszedł do wniosku, że nie było na to czasu. Chciał wyjść ze swojej kryjówki i pobiec za synem swojego pracodawcy w celu ostrego zrugania go i może udzielenia pomocy, kiedy coś nie pozwoliło mu się ruszyć. Przeczucie, wypełniające jego uszy biciem własnego serca, zatrzymało mu nogi w półkroku, nakazując mu stać w miejscu i czekać. Nakahara się go posłuchał, co okazało się dobrą decyzją, bo chwilę potem w tym samym miejscu, w którym przed chwilą znajdował się Michizou, pojawiła się czwórka policjantów, sprawiając, że krew w jego żyłach zawrzała. Co ten kretyn zrobił?

– Tam pobiegł! – krzyknął jeden z nich, wskazując palcem w kierunku, w którym uciekał nastolatek. – Łapcie tego złodzieja!

Złodzieja? Kapelusznik przymknął oczy, przykładając dłoń do czoła w bezradnym geście. Ukradł pieniądze, żeby mieć na dług? Mógł się tego spodziewać.

Gdy uliczka znowu stała się pusta, rudowłosy odczekał parę chwil, zanim wyszedł z cieni skrywającej go szczeliny. Przez myśl przeszło mu, by pójść za nimi, ale doszedł do wniosku, że i dla niego mogło się to źle skończyć. Nie znał niestety rozkładu tej części miasta, więc nie miał pojęcia czy było jakieś inne dojście do ledwo stojącego blokowiska, w które zagłębił się uciekinier. Niech to szlag. Nie miał wyboru. Musiał za nim iść.

Posuwał się po ścianie, nie chcąc za bardzo wybiegać naprzód. Co chwilę zahaczał o jakieś uwypuklenia i w pewnej chwili doznał obawy, że budynek za nim za moment zwali mu się na głowę. Że też takie miejsce istnieje w Yokohamie, pomyślał zniesmaczony, przypadkiem wdeptując w rozkładającą się skórkę od banana. Paskudny odór wszechobecnego brudu atakował jego nozdrza, wprawiając go w jeszcze większe otumanienie. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy wieczny plaster na nosie Tachihary nie był czasem zapachowy – nie sądził, by dało się przyzwyczaić do smrodu slumsów, nawet jeśli spędzało się w nich tak wiele czasu jak on.

Na ziemię sprowadziły go o dziwo wciąż dobrze słyszalne głosy, które mówiły mu, że ich właściciele nie są za daleko, co nieco go zdziwiło. Im dłużej szedł, tym były coraz głośniejsze. Zatrzymali się? Zgubili go? A może...

Gdy był wystarczająco blisko, by rozróżniać słowa, zimny pot spłynął mu po przyciskanych do ściany plecach.

– Nie ma sensu, żebyś się opierał – powiedział jeden z policjantów surowym tonem. – Pójdziesz z nami.

– N-nie ma mowy – ten głos z pewnością należał do Tachihary, choć dziwnie było słyszeć go w innym wydaniu, niż przesadnie pewnym siebie.

Mając swoje potwierdzenie co do jego tożsamości, Chuuya odważył się nieco wyjrzeć zza rogu, za którym się chował. Chłopak był otoczony przez czterech funkcjonariuszy. Stał plecami do ściany, zagoniony w kozi róg, nie mając dokąd uciec i wyglądał na przerażonego swoim obecnym położeniem.

– Odłóż broń! – krzyknął inny oficer, przykuwając uwagę rudzielca, który przyjrzał się Michizou. Dopiero teraz zauważył, że chłopak celował do nich z pistoletu.

Skąd, do cholery, ten szczyl ma broń?! Nakahara nie zauważył, by miał ją przy sobie, gdy u niego był, a przecież było to zaledwie godzinę temu. U kogo zdobył ją w tak krótkim czasie? I jakim cudem zdołał dokonać w nim przestępstwa i to na dodatek zwracając na siebie uwagę samej policji?

– Jeden fałszywy krok i już nigdy nie ujrzysz światła dziennego – zagroził trzeci z nich. Czwarty jak do tej pory milczał, choć nie ujmowało to jego stanowi gotowości.

Dokładnie w tej samej chwili Chuuya zdał sobie sprawę z tego, że był świadkiem czegoś znacznie gorszego niż tylko młodzieńczego wybryku. Tachihara miał problemy z narkotykami, prawdopodobnie naraził się jakiejś grubej rybie z portu, na dodatek był w posiadaniu zapewne nielegalnej broni i podpadł policji. Z czegoś takiego niełatwo było się wykaraskać, a wszystkie te czyny już wiecznie będą zapisane w jego kartotece. Chłopak nie miał co liczyć na jakikolwiek dobry start w dorosłym życiu, na wielu posadach będzie od razu skreślony przez swoją własną głupotę. Jakkolwiek kapelusznik nie byłby tym zgorszony, było mu żal chłopaka, który musiał zdawać sobie sprawę z konsekwencji swoich wyborów. Jego wcześniejsze zachowanie, jak i obecny przerażony wyraz twarzy jasno o tym świadczyły. Mężczyzna nie mógł oprzeć się wrażeniu, że może gdyby nie wywaliłby go z domu, nic takiego nie miałoby miejsca.

Nie zdążył się jednak zacząć dobrze nad tym zastanawiać, bo postawa krótkowłosego nagle jakby zwiotczała. Szafirowe oczy omiotły go w niezrozumieniu, a serce zakuło nieprzyjemnym bólem na widok jego zastygłych dłoni. Musiał coś zrobić. Ale co mógł? Nie był tak głupi, żeby bronić młodocianego przestępcy przed samymi stróżami prawa. Poza tym gdyby wydało się, że w ogóle tu jest i to na dodatek w ukryciu, mógłby zostać zamieszany w tą sprawę i niesłusznie oskarżony o współudział. Okoliczności nie sprzyjały żadnemu z nich.

Nagle twarz Michizou rozświetlił delikatny uśmiech. Z czego rżysz, kretynie? Lepiej bądź uległy i nie rób głupot. Tylko w ten sposób mógł sobie chociaż minimalnie pomóc. Niewerbalne rady były jedynym, do czego Chuuya mógł się w tamtej chwili posunąć. Nastolatek nie mógł jednak ich usłyszeć i nic nie było na to większym dowodem niż jego następny czyn.

Chłopak przystawił sobie broń do skroni, a serce Nakahary podeszło mu do gardła, współgrając z lodowatym, oblewającym jego ciało potem. Nie rób tego, idioto, nie rób, przestań, odłóż to!, chciał krzyknąć, ale żadne słowo nie wydostało się w jego ust. Zastygły mu w gardle, tak samo jak całe jego ciało jakby wrosło w obrzydliwie zanieczyszczony gruz.

– Mam go dosyć – powiedział Tachihara, zawierając w swoim tonie nieadekwatną do swojej sytuacji wyższość. – Noc służy tym, którzy chcą ukryć się przed światłem dnia – uśmiechnął się w równie taki sposób, dając policjantom do zrozumienia, że uważa ich za głupców, jakby przekazywał im, że zupełnie nie rozumieją idei, którą chłopak się kieruje i że ich przechytrzył. Nakahara mógłby przysiąc, że na moment złote oczy spotkały się z jego wstrząśniętymi i zaraz potem się zaszkliły, ukazując ukłucie żalu.

Nie zdążył dobrze zapamiętać ich wyrazu, bo sekundę później po Tachiharze pozostała tylko krwawa plama. Strzał rozniósł się po całej uliczce. Nie, Chuuya był przekonany, że usłyszała go cała społeczność Yokohamy. Przeciągły pisk rozległ się w jego głowie i wydawało mu się, że nie tylko w niej. Noc oraz jego własny umysł zostały rozdarte przez obrzydliwy dźwięk, który sam w sobie był wypełniony szpetną desperacją, a budynek za plecami chłopaka został naznaczony pozostałościami jego mózgu, już na wieki będąc decydującą ścianą klatki, która uniemożliwiła mu ucieczkę, a która zmusiła go do tego dramatycznego czynu.

Rudowłosy gapił się tępo w miejsce, w które upadło bezwładne, ubrudzone błotem i czerwoną posoką ciało nastolatka. Rozjuszeni i przerażeni funkcjonariusze przekrzykiwali się nawzajem, przerażeni obwiniając się o to, co właśnie zaszło, zupełnie nie zwracając uwagi na przejmującą pustość zaledwie chwilę wcześniej wypełnionych życiem oczu o kolorze złota. Chuuya nie słyszał ich słów. Był zbyt zajęty obserwowaniem futerkowego kaptura, w który z każdą chwilą wsiąkało coraz więcej krwi. Sam również nie był w stanie skrzyżować spojrzeń z trupem, którego głowa była zwrócona idealnie w jego stronę, jakby obwiniając go za to, co się stało.

W pewnej chwili szafirowe oczęta zostały przykryte coraz bardziej ciążącymi powiekami w geście pełnym niezdrowego zrezygnowania. Ich zdewastowany właściciel obrócił się powoli i po dłuższej chwili stania w bezruchu po prostu odszedł, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Był pusty jak skorupa. Odwrócił się od tego strasznego widoku i nie był w stanie odczuwać absolutnie nic oprócz narastającego poczucia winy, które wkradało się w jego serce z każdym stawianym na cywilizowanej ulicy krokiem – czystej ulicy, zapełnionej zadbanymi budynkami, skąpanej w świetle dobrze działających, ulicznych lamp, tak odmiennej od tej, w której Michizou zdecydował się odebrać sobie życie.

Odebrać sobie życie.

Po krótkiej tułaczce Chuuya przystanął, opierając się całym ciężarem ciała o jedną z kamienic. Zsunął się po ścianie i opadł na kolana, nie czując się na siłach, by chociaż ruszyć palcem. Wbił wzrok w chodnik. W tej jednej chwili, gdy był już z dala od miejsca zbrodni, wszystko spłynęło na niego najbrudniejszą sztormową falą, zalewając jego organizm, wlewając się w płuca i dusząc go, nie pozwalając wziąć najmniejszego oddechu. Czuł się paskudnie, miał wrażenie, że okropny odór ciągnie się tuż za nim, nie odstępując go na krok i przypominając o tym, co zaszło w jego otoczeniu. Topił się w odpychającym gruzie wymieszanym z krwią nastolatka, krwią, która nigdy nie powinna wypłynąć. Nie mógł opędzić się od wrażenia, że to wszystko było jego winą, że gdyby nie odmówił chłopakowi pomocy, wcale nie skończyłby w ten sposób. Przecież mógł zadzwonić do jego rodziców i opowiedzieć im o jego dramacie. Mógł zatrzymać go w domu, nie pozwalając mu wyjść. Mógł już wtedy starać się przemówić mu do rozsądku.

Mógł, a jednak nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Nie czuł smutku. Nie rozpaczał. Był po prostu rozczarowany sobą, dotknięty zawodem, którego doszukiwał się w martwym spojrzeniu. Wzgardzał swoim zachowaniem, swoją bezdusznością i tym, że nie dał rady zapobiec tragedii. Był tak słaby, tak żałosny, że nie był w stanie pomóc drugiemu człowiekowi. Ale jak mógł, skoro miał problem nawet z samym sobą?

Żałosność własnej sytuacji doprowadziła do tego, że na usta wpłynął mu pełen pożałowania uśmiech. Przegrał kolejną rundę, grając z samym życiem. Po raz kolejny dowiódł swojej beznadziejności i nie wiedział, co przerażało go bardziej – poziom swojej obojętności i to, że nie mógł się zmusić do odczuwania żalu czy sam fakt, że pośrednio doprowadził do śmierci człowieka.

Westchnął ciężko, wznosząc oczy ku niebu. Nie dał rady pomóc Tachiharze. To nic. To tylko kolejna przeszkoda, o którą obił się na swojej drodze. Poboli, poboli i przestanie, a on już niedługo znów podejmie się swojej wędrówki. To było to, co zawsze robił, gdy w jego życiu działo się coś niepożądanego – podnosił się i szedł dalej. Tak musiało być i tym razem.

Jakoś zmusił się do wstania z lodowatego chodnika, choć sprawiło mu to niemałą trudność. Podpierając się o kamienicę, powrócił na główną drogę. Chciał wreszcie wrócić do domu. Chciał zanurzyć się w swojej kołdrze, gdzie mógł się poczuć chociaż względnie bezpieczny. Nie chciał mieć nad sobą tych drwiących gwiazd i księżyca, który rażąc go w oczy dziwną, szarą i nieprzychylną poświatą, zdawał się go oceniać. Pragnął ukryć się w ciemności i pozostać tam do czasu, w którym nie nabierze dość sił, by znów stawić czoła światłu.

Ta myśl szarpnęła jego ciałem. Noc służy tym, którzy chcą ukryć się przed światłem dnia. Czy to miał na myśli Tachihara, wypowiadając te słowa? W takim razie przed czym tak bardzo chciał się ukryć? Co takiego bolesnego odnalazł w świetle, że tak desperacko chciał się od niego uwolnić? Jak bardzo musiał czuć się zniewolonym, że był w stanie nawet zatruwać własny organizm i diametralnie zmienić swoje życie, by tylko zostać częścią nocy? I, najważniejsze, co takiego odnalazł w nocy, że był w stanie porzucić dla niej dzień? Ukojenie? Poczucie bezpieczeństwa? Spokój?

W tym jednym Chuuya mógł go zrozumieć. Ciemność była zdecydowanie wygodniejsza. Służyła za kryjówkę zagubionym, dawała ukojenie zadręczonym, ale nikt nie powiedział, że nie będzie chciała nic w zamian. Zatracając się, trzeba zachować świadomość i siłę, by wydostać się w odpowiedniej chwili. Tego Tachihara nie miał, a i sam Nakahara zdawał się tracić tą zdolność.

Szedł zamyślony przez długi czas, nie patrząc na drogę i nie zwracając uwagi na to, gdzie idzie. W swoim roztargnieniu niemal całkowicie odciął się od otoczenia, przez co zupełnie nie zauważył nadchodzącego z naprzeciwka mężczyzny, na którego nagle nieumyślnie wpadł. Dopiero uderzenie, jak i dająca o sobie znać twardość chodnika, sprowadziły go z powrotem na ziemię.

– Kurwa mać, uważaj jak łazisz! – warknął machinalnie, zupełnie mając za nic to, że sam również przyczynił się do tego małego wypadku. Wstał szybko, doznając niewielkiego zastrzyku energii przez nagłe zdenerwowanie, ale gdy tylko obrzucił spojrzeniem drugiego winowajcę, cała złość momentalnie go opuściła.

Jego oczom ukazał się chudy brunet ubrany w czarny garnitur. Na plecy miał narzucony płaszcz tego samego koloru, który w związku z upadkiem osunął mu się nieco z ramion. Nic z tego nie było niczym nadzwyczajnym, ale w jego wyglądzie był jeszcze jeden dość istotny i rzucający się w oczy szczegół – ręce, szyję oraz prawą stronę twarzy wraz z okiem miał pokryte bandażami. To sprawiło, że Chuuya umilkł skruszony, choć nie ukrywał, że doznał ukłucia irytacji. Jeszcze tego mi brakowało.

– Cholera, nic ci nie jest? – zapytał. Nie chciał, by ktoś jeszcze doznał z jego powodu większych obrażeń.

Niezakryte materiałem oko o kolorze gorzkiej czekolady wierciło w Nakaharze dziurę, dopóki jego posiadacz nie począł kręcić głową i rozglądać się dookoła.

– Nie, w porządku. Przepraszam, zagapiłem się.

Jego głos był zaskakująco łagodny, choć rudzielec nie wiedział skąd u niego taki wniosek. Brunet wyglądał nadzwyczaj poważnie w swoim ubiorze, a bandaże tylko dodawały mu tajemniczości. Z jakiegoś powodu spodziewał się usłyszeć może nie tyle co barytonu, co zwyczajnie nieco bardziej stalowego brzmienia.

– To też moja wina – wystawił ku niemu dłoń, oferując pomoc. Kto wie, może i nogi miał całe w opatrunkach? Chuuya mimowolnie zaczął się zastanawiać, co takiego skrywały. Pomyślał o bliznach po oparzeniach, choć zważywszy na nieprzyjemny eksces, którego był świadkiem, nasuwały mu się jeszcze inne, równie nieprzyjemne, możliwe wyjaśnienia. Nagle spostrzegł na twarzy nieznajomego łzy, przez co jego serce szybciej zabiło. – Ej, płaczesz?

Mężczyzna dotknął swojej twarzy opuszkami palców i natrafiając na łzy, wyglądał na równie zdziwionego, co on.

– Nie płaczę – burknął głupkowato i wytarł je wierzchem dłoni, pociągając nosem.

– Przecież widzę – Nakahara był uparty. Naprawdę nie chciał mieć na głowie kolejnej osoby, której w czymś zawinił. Poza tym, brunet wyglądał na cherlawego. Gdyby był na siłach, zapewne zawlókłby go do szpitala, jeśli sytuacja by tego wymagała. W chwili obecnej jednak chciał tylko konkretniejszego potwierdzenia, by mógł położyć się do łóżka z jednym zmartwieniem mniej. – Na pewno nic ci się nie stało? Nic cię nie boli?

– Na pewno, wszystko jest cacy, jedyne, co mnie boli, to trochę dupa, ale chyba jakoś sobie z tym poradzę – odpowiedział szybko, chyba już nieco zirytowany jego ciągłymi pytaniami. Wyglądał również na opornego, by skorzystać z jego pomocy, ale po chwili westchnął cicho i chwycił wyciągniętą ku niemu dłoń.

Jego własna była zimna jak lód. Chuuyę momentalnie przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Wzdrygnąwszy się, pomógł mu wstać, ale niemal od razu się odsunął, czując atakujący jego serce dziwny niepokój. Nie był to pierwszy raz tego dnia, nie był to pierwszy raz w jego życiu, ale z całą pewnością mógł stwierdzić, że był to pierwszy raz, gdy odczuwał go tak intensywnie. Chłód dłoni nieznajomego był aż nienaturalny, jakby mężczyzna trzymał wcześniej ręce w zamrażarce albo tarzał się w wyjątkowo dużej zaspie śniegu. Nie było to jednak jedynym, co wprawiło go w poczucie dyskomfortu – cała aura roztrzepanego bruneta wydawała się być dziwna, pokusiłby się nawet o stwierdzenie, że jakby nie z tego świata. W połączeniu z jego niecodziennym wyglądem, sprawiał wrażenie przesadnie enigmatycznego, jakby był jakąś tajemniczą postacią z powieści, taką, która zawsze stoi w cieniu i daje wskazówki głównemu bohaterowi, ewentualnie podkłada mu kłody pod nogi. A może to Chuuya był po prostu tak wykończony, że zaczął widzieć i wyobrażać sobie niestworzone rzeczy?

– Ale masz zimne łapska – skomentował, chcąc rozładować krępującą atmosferę, która nastała po jego dość niegrzecznej reakcji. Różni ludzie chodzili po tym świecie, to, że jeden różnił się od innych trochę bardziej, nie znaczyło, że należało go gorzej traktować.

Brązowooki zdawał się jednak nie zwrócić na to uwagi, bo uniósł delikatnie kąciki ust, co zdziwiło rudzielca. Jego uśmiech był aż do przesady łagodny, prawie jakby sam anioł zszedł na ziemię i postanowił obdarzyć go namiastką boskiego miłosierdzia. Nie można było jednak powiedzieć tego samego o wyrazie jego oczu. Kostka gorzkiej czekolady była przejmująco ciemna i pusta, co tylko przypomniało Nakaharze o martwym spojrzeniu Tachihary, przez co jego ciało przeszedł kolejny dreszcz.

– Taka moja przypadłość – odpowiedział, odchodząc. Chuuya myślał, że zamierza pójść sobie na dobre, ale ten tylko przeszedł kilka kroków, by sięgnąć po zagadkowy przedmiot. Okazał się on być dziennikiem, który musiał mu upaść przy zderzeniu.

Obserwował go, jak czyścił notatnik rękawem marynarki. Z jakiegoś powodu nie mógł oderwać od niego wzroku. Wyższy od niego co najmniej o głowę, dziwnie wyglądający towarzysz o sprzecznej aparycji zajął się swoją własnością, a Nakahara mógł tylko stać i mu się przyglądać. Niecodzienna aura i wciąż utrzymujące się dziwne uczucie sprawiało, że wszystkie komórki w jego ciele krzyczały, by uciekał i to jak najprędzej. Nieomylne przeczucie próbowało uświadomić mu, że to kolejny niepożądany element, który mógłby zatrząść jego codziennością, jakby samobójstwo Michizou i wyjątkowy pech w życiu nie robiły tego nieustannie. Brunet aż kipiał niebezpieczeństwem, ale Chuuya nie był w stanie ruszyć się z miejsca. To konkretne niebezpieczeństwo zdawało mu się być nieuchronnie przyciągające i nic nie mogło sprawić, by mężczyzna przejął się tym choć trochę.

Poza tym przebieg tego przypadkowego spotkania sprawił, że niebieskooki poczuł coś więcej niż chłodną obojętność czy rozczarowanie. Zaciekawił się, co więcej, poczuł się onieśmielony anielskim uśmiechem, którego obraz odbijał się w jego głowie, podobnie jak głos. To było prawie jak schronienie się pod daszkiem podczas ulewy – w jednej chwili wszystkie te nieprzyjemne wydarzenia mające związek z młodszym znajomym wydały mu się bardzo odległe, jakby wcale nie miały miejsca tej samej nocy. Spotkanie enigmatycznej osoby poruszyło go bardziej, niż paskudny incydent i jakaś część rudowłosego poczuła się jeszcze gorzej, ale druga zechciała pociągnąć tą pełną dziwności chwilę. Pomyślał, że chwila rozmowy mogła pomóc mu w dojściu do domu i dotarciu do łóżka. Po prostu musiał z kimś porozmawiać, nawet jeśli na najgłupszy temat.

Wtem do głowy wpadł mu jeszcze jeden pomysł.

– Masz – podszedł do bruneta i wyciągnął ku niemu dłoń z wygrzebanymi z kieszeni kurtki rękawiczkami. Z pewnością były na niego za małe, ale Chuuya pomyślał, że poczułby się jeszcze lepiej, gdyby zrobił niewielki, dobry uczynek. Poza tym dłonie mężczyzny były tak żałośnie zimne, że Nakahara pod wpływem zwykłego ludzkiego odruchu poczuł się niemal w obowiązku podarować mu ocieplającą je część ubioru. – No weź, przynajmniej w ten sposób mogę ci to jakoś wynagrodzić – dodał zachęcająco.

Wyższy patrzył to na niego, to na rękawiczki z niezrozumieniem. Wyglądał na naprawdę zdezorientowanego i kapelusznikowi wydawało się, że w pewnej chwili spojrzał na niego jak na idiotę, co potwierdził jego późniejszy, o wiele szerszy od poprzednich uśmiech.

– O co chodzi? – zapytał ostrym tonem. Nie lubił, gdy się z niego naigrywano.

– Wybacz, pierwszy raz jestem w takiej sytuacji – obandażowany zaśmiał się serdecznie, co poruszyło serce niższego. Nawet jego śmiech był wręcz przesycony jakąś dziwną łagodnością. Odsunął się niepewnie, czując, jak pieką go policzki. Pod wpływem tego anielskiego dźwięku, jak i powodu jego brzmienia, poczuł się głupio. – Ale z chęcią przyjmę rękawiczki – chuda dłoń, otoczona materiałem aż po sam nadgarstek wysunęła się, jasno dając do zrozumienia, że oczekuje, iż Chuuya położy część odzienia na niej.

Teraz to on był tym, który nic nie rozumiał. Zmarszczył brwi, lustrując go podejrzliwie, ale już po chwili wzruszył nieznacznie ramionami i oddał mu swoją własność. Myślenie sprawiało mu coraz większy trud.

– Dzięki, ale chyba raczej już się nie spotkamy, bym mógł ci je oddać.

– To nic, weź je sobie – znów wzruszył ramionami. – Mam od groma identycznych par.

Nie było to prawdą, ale kłamstwo było wygodniejsze od krótkiej, nic nie wnoszącej odpowiedzi. Po tym zaległa niezręczna cisza, podczas której obaj wpatrywali się w siebie, nie wiedząc, co powiedzieć. Chuuya czuł się skrępowany pod wpływem wiercącego brązowego spojrzenia, wciąż nie mogąc wyjść z podziwu, jak to możliwe, że kompletny nieznajomy wzbudził w nim tak wiele uczuć w tak krótkim czasie. Chciałby spędzić z nim jeszcze trochę czasu, zanim znowu zostanie sam. Samotność nigdy mu nie przeszkadzała, ale wiedział, że to spotkanie na długo zostanie mu w pamięci, a rozpamiętywanie go będzie czymś, co będzie zajmowało jego głowę podczas którejś z kolei bezsennej nocy.

– Przepraszam, muszę wracać do pracy – brunet westchnął ciężko i poszedł na drugi koniec chodnika, pod schody okolicznej kamienicy. Chyba znowu coś podniósł, ale stojący w świetle lampy Nakahara nie mógł zobaczyć co.

– Pracy? – zapytał, ukradkowo sprawdzając godzinę w telefonie. – O trzeciej w nocy?

Ta informacja w zestawieniu z jego wyglądem przywiała mu na myśl kogoś pokroju bogatszych, stałych bywalców portu. Lustrując go jednak po raz kolejny, stwierdził, że był zbyt zadbany na kontenerową szumowinę, niemniej jednak był niemal przekonany, że gdziekolwiek pracował, zajmował wysoką pozycję. Ktoś z tak czarującą aparycją nie mógł być przeciętnym urzędasem ani zwykłym sprzedawcą promocyjnych produktów.

– Biznes biznesem, jak chcesz mieć robotę to nie możesz wybrzydzać.

– Nie jest niebezpiecznie pracować w nocy? – zagaił niepewnie, naprawdę nie chcąc się z nim jeszcze rozstawać. Jego desperacja zaskoczyła jego samego, mimo to starał się zachować niewzruszoną minę.

– Tak samo, jak kręcić się po mieście w roztargnieniu – wyższy wzruszył ramionami.

Nakahara dopiero po chwili zrozumiał, o co mu chodzi.

– Właśnie idę do domu – powiedział, zmieniając swój wyraz twarzy na lekceważący, przez co anielski uśmiech został poszerzony. Poczuł się jeszcze bardziej onieśmielony, zwłaszcza, że zagadkowe spojrzenie zawisło na nim dłuższą chwilę.

– Zdradzisz mi swoje imię?

Zamrugał, upewniając się, czy aby na pewno się nie przesłyszał. Był niemal pewien, że swoją nachalnością tylko irytuje nieznajomego, ale najwidoczniej i on był chociaż w minimalnym stopniu zainteresowany. Miał tylko nadzieję, że nie potrzebował jego imienia po to, by potem go znaleźć i zamordować w jakiś wymyślny sposób, choć kapelusznik nie był do końca pewien tego, czy ta wizja naprawdę napawała go aż takim niepokojem.

– Chuuya. Chuuya Nakahara.

O ile to możliwe, uśmiech został jeszcze bardziej poszerzony. Chude palce poprawiły płaszcz na ramionach i oparły coś wyglądającego na wyjątkowo długi kij o jedno z nich.

– Lepiej idź do domu, Chuuya – w momencie, w którym wypowiedział jego imię, mężczyznę przeszedł kolejny dreszcz. Ten jednak nie należał do tych nieprzyjemnych. – Nie wyglądasz najlepiej.

– Odezwał się typ cały w bandażach – odciął się niemal natychmiast i odruchowo nieznacznie skulił się w sobie. Wyglądał źle i tak też się czuł, choć nie mógł zaprzeczyć, że to osobliwe spotkanie, jak i cichy chichot sprawiły, że poczuł się nieco podniesiony na duchu. – Ej, zaczekaj! – zawołał, gdy nieznajomy zaczął odchodzić. – Ja ci powiedziałem swoje, a ty?

Brunet zatrzymał się i zerknął na niego przez ramię. Obdarzył go długim spojrzeniem spod kurtyny długich rzęs, podczas którego czekoladowa tęczówka zdawała się przestudiować każdy element jego twarzy, przez co, o ile to w ogóle możliwe, rudowłosy poczuł się jeszcze bardziej skrępowany.

– Może następnym razem – odpowiedział i po chwili już go nie było.

Zdawał się dosłownie zniknąć. Odszedł parę kroków i schował się w cieniach nocy, jakby stapiając się z nimi i nie pozwalając niższemu więcej się zobaczyć. Ten jednak stał w miejscu jeszcze przez dłuższą chwilę i wgapiał się w obszar, w którym widział go ostatni raz. Choć atmosfera wokół niego wróciła do normy wraz z jego odejściem, niebieskooki nieustannie czuł elektryzujące uczucie, które spowodował u niego tajemniczy nieznajomy.

Może następnym razem. Westchnął cicho, wznosząc oczy ku niebu. Następnego razu z pewnością nie będzie.

– Dziwak – mruknął pod nosem, nie do końca wiedząc, czy miał na myśli jego, czy siebie, ale najprawdopodobniej obu.

Po krótkiej chwili w końcu ruszył się z miejsca i skierował się w stronę swojego mieszkania, choć nie mógł opędzić się od poczucia, że był obserwowany.

I ono i dziwne podekscytowanie minęło wraz z opadnięciem na przyjemnie miękki materac. Zegar wskazywał parę minut po czwartej, gdy w końcu ukrył twarz w tak długo wyczekiwanych poduszkach. Możliwość doświadczenia ciepła po tym zimnym wieczorze obezwładniła jego ciało. Układając się wygodnie i zakopując pod kołdrą, nie mógł ruszyć palcem. Nie robił sobie nic z tego, że wciąż miał na sobie jeansy i bluzę, zamiast piżamy – w swoim obecnym stanie byłby zdolny do zaśnięcia w stalowej zbroi, za miejsce spoczynku mając żelazną dziewicę.

Przysłaniając przygaszony szafir, nie zaznał ukojenia. Momentalnie przed oczami pojawiło mu się martwe, oskarżycielskie spojrzenie Tachihary i nawet wspomnienie anielskiego uśmiechu nie zdołało go odgonić. Chuuya nie chciał o nim myśleć. Nawalił w tej sprawie, zdołał się już z tym pogodzić, dlaczego więc wciąż czuł się tak źle?

– Zostaw mnie, Tachihara... – wymamrotał zdławionym głosem. Miał już po dziurki w nosie wszystkich przeciwności, które nie pozwalały mu czerpać przyjemności z życia. – Ukryj się w tej swojej nocy i daj mi spać.

Kto by pomyślał, że po półgodzinie ciśnięcia głowy w poduszkę zjawa wykaże się miłosierdziem i wreszcie mu się to uda.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top