17 - Zatracenie

Choć początek listopada nie dawał się mieszkańcom Yokohamy aż tak we znaki, to jego połowa przywitała tęże społeczność w dość nieprzyjemny sposób. Pogoda, jakby wyczuwając przyszłą kalendarzową zmianę, pozbyła się swego październikowego okrycia pełnego deszczu, wiatru i błota już całkowicie, zrzucając na głowy ludności mróz – teraz obok obficie spadających samych anielskich łez, zostali oni uraczeni przeszywającym ich ciepłe kurtki oraz szaliki ziąbem, który wrzucał także w głowy myśli, aby przyspieszyć zamontowanie sobie stolików kotatsu oraz zainwestować w więcej ogrzewającego wierzchniego okrycia. Do zimy pozostało jeszcze trochę czasu (choć jawiła się ona znacznie bliżej niż dalej), a mimo to panowało powszechne poruszenie, jakoby zapowiadała się właśnie jako jedna z chłodniejszych i mniej przyjemnych pór roku ostatnich lat.

Istnieli jednak tacy, których chłód listopadowego popołudnia nie martwił tak bardzo. Lekkomyślnie wybierali się oni w swoje podróże odziani niestosownie do pogody – bez czapek, rękawiczek, szalików, w rozpiętych kurtkach i krótkich, odsłaniających ich wyziębione kostki skarpetkach oraz butach. Może w tym szaleństwie była pewna metoda – gdy się spieszyli, potem byli zmuszeni do tego, by rozbierać się z każdej warstwy, doznając niewygodnych napadów potu spowodowanego wysiłkiem. Gdy jednak nie mieli ich na sobie tak wiele, nie było to wymagane. Co prawda, podwyższało to prawdopodobieństwo późniejszego zachorowania, które w swej powszechności mogło być nawet poważne, ale któż by się tym przejmował?

Kirako Haruno zdawała się być jedną z tych osób, które nie zajmowały sobie głowy czymś tak trywialnym. Przyciskając do piersi wypełnioną po brzegi ubraniami i kosmetykami czerwoną torbę, biegła nierozważnie po oszronionym chodniku, ślizgając się co chwilę. Mając na sobie wierzchnie nakrycie w postaci jedynie choć długiej, to rozpiętej beżowej kurteczki z futerkowym kapturem, nie zwracała uwagi na ogarniający ją chłód – gnając już tak od dobrych paru minut, czuła się rozgrzana.

Celem młodej kobiety był wyczekujący na jej pojawienie się, specjalnie wynajęty autobus. Był to dzień, w którym miała odbyć się zbiorowa wycieczka do gorących źródeł, organizowana przez kilka jej koleżanek z roku studenckiego. Haruno z racji, że była osobą dość wycofaną, gdy uzyskała od nich zaproszenie, nie była w stanie odmówić. Przyjęła je z radością i nadzieją na odpoczynek, toteż świadomość tego, że, tak wyróżniona, może się spóźnić na tak przecież rzadkie w jej życiu przedsięwzięcie, tylko dodawała jej sił w nogach.

– Ileż można na ciebie czekać, Haruno? – gdy tylko zadyszana pojawiła się w wejściu do autobusu, od razu usłyszała zirytowany głos głównej organizatorki.

Studentka założyła kosmyk swoich długich, brązowych włosów za ucho i poprawiła spadające jej z nosa okulary, oddychając ciężko. Weszła po schodkach, kłaniając się wszystkim dookoła i podniosła wreszcie wzrok na tą, która czekała na nią z założonymi na piersiach rękoma i karcącym spojrzeniem.

– Przepraszam, Yosano-san – wymamrotała, wciąż usiłując unormować oddech. Miała wrażenie, że jej płuca płoną żywym ogniem. – Zapomniałam naładować telefon przed snem i budzik...

– Już nieważne – krótkowłosa Yosano o nieskazitelnej urodzie wykonała lekceważący gest ręką. – Po prostu usiądź. Mam nadzieję, że uda nam się ominąć korki – westchnęła i ruszyła w stronę kierowcy, by dać mu znak.

Spłoszona Haruno umknęła jej z drogi i usiadła szybko przy oknie, kładąc ciężką torbę na kolanach. Reszta jej koleżanek zajęła cały tył i trajkotała między sobą, w ogóle nie zwracając na nią uwagi. Dziewczyna nie była pewna, czy którakolwiek z nich się nią chociaż przejęła – choć cieszyła się na wyjazd, czuła się tutaj jak piąte koło u wozu i to dodatkowo wzięte z litości. Wszystko miałoby się inaczej, gdyby jej zmarła przyjaciółka jechała wraz z nią.

Szatynka zdjęła okulary i zaczęła je przecierać, pogrążając się w rozmyślaniach. Młodsza Naomi Tanizaki była osobą bliską jej sercu, jedyną, jaką miała. Kirako nigdy nie była dobra w kontaktach międzyludzkich, jawiła się jako aspołeczna postać poboczna, która chce po prostu przeżyć, nie wnikając nawet w życie głównych bohaterów. Pewnego razu została dostrzeżona przez Naomi i udało im się wejść w zażyłą relację, która ze strony okularnicy z każdym dniem stawała się coraz bardziej głęboka i poważna. Uczucia zaczęły przeszkadzać dziewczynie i od dłuższego czasu przymierzała się ona do tego, by skonfrontować je z przyjaciółką. Zdawało się, że już osiągnęła ten stan, że była na to gotowa bez względu na wszystko, ale wtedy Naomi zmarła.

Była jej całkowitym przeciwieństwem – znana była ze swojego rozwiązłego trybu życia, bycia duszą towarzystwa i, co tutaj najistotniejsze, z urody. Lgnęło do niej wielu, prawiąc jej komplementy, nieustannie się zalecając, to szarmancko, to nieco niebezpiecznie. Naomi nigdy nikogo nie odrzucała ani nie udaremniała tych zalotów – przeciwnie, przyjmowała każdego bez wyjątku. I to było jej zgubą.

Nikt nie znał jej sekretu. Tanizaki w rzeczywistości była osobą bardzo biedną i utrzymującą się z prostytucji. Wykańczało ją to psychicznie i fizycznie, aż w końcu dobrało się do jej układu odpornościowego, przez którego kompletne zdewastowanie po długich dniach nieobecności na uniwersytecie wypełnionych cierpieniem wyzionęła ducha. Gdyby nie raport policji, do którego Haruno udało się dokopać swoimi desperackimi metodami, nigdy by się o tym nie dowiedziała.

Żałowała, że nie była w stanie jej pomóc. Żałowała, że Naomi nic jej nie powiedziała. Była pewna, że gdyby tylko to zrobiła, jej życie nie skończyłoby się w ten sposób. Nie umarłaby samotnie, krztusząc się własną krwią i wymiocinami, w oddalonym od centrum miasta, wyziębionym i nieopłaconym mieszkaniu, we własnym łóżku. Kirako długo nie mogła pozbierać się po tym wstrząsie. Była pewna, że wyjazd do gorących źródeł pomoże jej o tym zapomnieć albo chociaż rozluźnić się trochę, ale w momencie, w którym weszła do autobusu, zaczęła tęsknić za Naomi tylko bardziej.

– Nie przejmuj się – usłyszała nagle obok siebie i aż podskoczyła z cichym okrzykiem, prawie upuszczając nieustannie czyszczone okulary. – Yosano jest wrażliwą perfekcjonistką, ale zaraz jej przejdzie.

– I-Izumi-san?

– Kyouka wystarczy.

Haruno zamrugała i obrzuciła zaskoczonym spojrzeniem dziewczynkę obok. „Dziewczynka" – tak nazywała ją w myślach przez jej młody wygląd. W rzeczywistości była to młoda kobieta, studentka w jej wieku. Jej wielkie, niebieskie oczy, wiecznie upięte w dwie kitki włosy o kolorze granatu i niski wzrost oraz zamiłowanie do tradycyjnych ubrań mogły wprawiać w mylne wrażenie.

– Coś cię dręczy? – zapytała Kyouka, przyglądając się koleżance.

Szatynka założyła z powrotem okulary. Spokojny głosik dziwnie tajemniczej koleżanki wprawiał ją w drżenie, a jej odkrywcze stwierdzenie nim wypowiedziane obudziło w jej sercu pewien niepokój.

– Nic takiego. Myślę tylko o mojej przyjaciółce, której tu z nami nie ma.

Ciemnowłosa zdawała się zrozumieć, o kogo chodzi. Śmierć Naomi i jej okoliczności oczywiście nie pozostały bez echa, ale chociaż ona miała na tyle taktu, by nie roztrząsać tego tematu, zauważając, jaki wpływ miał on na nową osobę w ich specyficznym towarzystwie.

– Już niedługo opuścimy Yokohamę – powiedziała zamiast tego i chwyciła ją za dłoń w pocieszającym geście. Kirako zarumieniła się na ten gest głupiutko i nieznacznie. Wróciła spojrzeniem do nieuśmiechniętej, choć w pewnym sensie uspokajającej twarzy. – Gorące źródła to idealne miejsce na wypoczynek. Gdy tylko zanurzysz się w wodzie, od razu poczujesz się lepiej.

Wyższa spuściła wzrok, ale uśmiechnęła się lekko. Kilka głupich, pozornie nic niewnoszących zdań nieco podniosło ją na duchu, choć bardziej przyczyniło się do tego to, że przez ich wypowiedzenie i samą obecność Izumi poczuła, że nie jest sama.

Obróciła się nieznacznie, zerkając na siedzącą z tyłu resztę. Grupka studentek zebrała się wokół Yosano i rozmawiała o czymś ożywienie. Każda z nich zadbana i piękna, wyglądająca na swój wiek i przyciągająca wzrok. Każda wyglądająca, jakby miała coś sobą do zaoferowania. Nie to co Haruno.

– Dlaczego z nimi nie siedzisz, Iz... Kyouka? – zapytała, wbijając wzrok w ich nadal splecione dłonie.

– Są nieco za głośne.

– Czyż się z nimi nie przyjaźnisz?

Kyouka przekrzywiła głowę.

– To, że się z nimi przyjaźnię, nie sprawia automatycznie, że muszę z nimi ciągle siedzieć. Wiem, nie o to pytałaś – odwróciła wzrok, nieco zamyślona, a Haruno na nią spojrzała. – Wyglądam nieco inaczej i zachowuję się nieco inaczej, ale to nie ma dla nich za dużego znaczenia. Dla mnie zresztą też nie. To, co naprawdę się liczy, to głębia człowieka – popatrzyła znów na nią tymi swoimi dużymi oczami, które zdawały się skrywać w sobie wiele mądrości. – Kiedy się na kimś poznasz, dopiero wtedy możesz go prawdziwie ocenić. To, co widzimy, jest tylko powierzchownym wrażeniem. Musisz dać komuś szansę na to, by mógł cię poznać. I oni również muszą dać ją tobie – uśmiechnęła się nieznacznie, sprawiając wrażenie małego aniołka, który przyleciał specjalnie do strudzonej Kirako. Przez to znów poczuła się wyróżniona. – Nie obawiaj się ludzi, Haruno. Daj im szansę.

Daj im szansę...?

Zielone oczy długo nie odrywały się od tych niebieskich, nieco poruszone przemową ich właścicielki. Zaiste w tej młodziutko wyglądającej kobietce skrywała się wielka roztropność. Tęczówki pełne samoświadomości skierowały się akurat na nią, na tą pogrążoną w żałobie, wyniszczoną dziewczynę i postanowiły obdarzyć ją tą rezolutną logiką, chcąc i w niej tą samoświadomość obudzić. Szatynka była im wdzięczna. Dzięki tym słowom poczuła się pewniej w swojej, jak uważała do tej pory, patowej sytuacji, jakby nagle zobaczyła słuszne wyjście.

– Masz rację – powiedziała, posyłając jej wdzięczny uśmiech. – Dam im szansę. Tylko... może jak dojedziemy na miejsce? Muszę zebrać w sobie odwagę – roześmiała się nieco nerwowo, nadal będąc zestresowaną. To nic jednak, Kyouka rozumiała. W każdym razie tak jej się wydawało.

Szkoda tylko, że sposobność dania tej szansy miała nigdy nie nastąpić.

Połowa listopada przywitała społeczność Yokohamy w nieprzyjemny sposób. Wszechobecny chłód, porywiste wiatry, zapełnione ulice i oszronione podjazdy od paru dni były tutaj normą. Wystarczyła chwila nieuwagi, za szybkie wciśnięcie gazu, zbyt wolne zorientowanie się w sytuacji i użycie hamulca, ewentualnie za duża ilość rozgrzewającego organizm alkoholu, a wszystkie szanse mogły zostać zaprzepaszczone.

Huk roznoszący się po wyjazdowej dzielnicy Yokohamy był tak potężny, że nie ulegało wątpliwości, iż było go słychać nawet w centrum. Sam wypadek wydarzył się dosłownie w mgnieniu oka – wjeżdżający do miasta tir nie zdążył zahamować i w desperackich próbach spowolnienia pojazdu zataczał półkola na śliskiej nawierzchni. Kierowca autobusu zdawał się go nie zauważyć, gdyż nierozważnie ruszył do przodu po postoju na światłach, w rezultacie czego nadjeżdżająca z boku ciężarówka wjechała prosto w niego. Środek transportu w wyniku ogłuszającego, solidnego uderzenia odleciał paręnaście metrów i, zahaczając o pobliski samochód, przewrócił się, koziołkując jeszcze przez pewną odległość, wszędzie pozostawiając pełno odłamków oraz czerwonych plam.

Sceneria iście dantejska. Gdy tylko opary i dym opadły, wszechobecny krzyk i rozpacz wypełniły zdewastowaną ulicę. Gdzie okiem sięgnąć było pełno ciał, nie – szmacianych lalek, porozrywanych kukiełek, które w niczym nie przypominały ludzi. Ich wypełnienie wypływało, wata barwiła się na szkarłat, a scalające wszystko razem szwy zostały pozrywane. Wymalowane uśmiechnięte twarze straciły na swej radości, wykrzywione w ekspresjach zdecydowanie niepozytywnych. Oczy pełne mądrości, oczy pełne wyższości, te pełne nadziei, zbawienia i zdecydowania – wszystkie zostały zamknięte. Głowa pełna żałoby, głowa pełna roztropności, wspomnień i planów, życie w nich zawarte – wszystko zostało wymazane. Wspomnienia zatarte, szanse zaprzepaszczone, plany zniweczone.

Co było straszniejsze? Widok tych wszystkich zmasakrowanych ciał czy świadomość tego, jak wiele te ciała nosiły w sobie uczuć i marzeń, a w jak krótkim czasie zostały one zmiecione w pył? Parę minut wcześniej przygotowywały się one do ich wyrażenia. Moment wcześniej sprawiały wrażenie gotowych do powzięcia kroków w celu ich spełnienia. Teraz jednak nie miało to już absolutnie żadnego znaczenia. Żadne z nich nie mogło się poruszyć, pomyśleć. Nie mogło krzyknąć, zapłakać z żalu, pretensji. To wszystko skończyło się w zaledwie chwilę, bez wysłuchania ich zdania. Bez baczenia na uczucia i marzenia.

– Okropne pobojowisko.

Dwóch mężczyzn w czerni już od jakiegoś czasu podążało za autobusem. Byli oni jedynymi, którzy byli świadomi nadchodzącej tragedii – w ich notatnikach wyraźnie tkwiła szczegółowa rozpiska na jej temat już od paru dni. Nie zdziwili się zatem ani specjalnie nie zgorszyli ekscesem, który rozgrywał się na ich martwych oczach, choć zdawało się, że jeden z nich doznał uczucia dyskomfortu.

– Czyżbyś się przejął, Kunikida-kun? – zapytał Dazai, zerkając na swojego kolegę, który przyciskał wierzch dłoni do ust i obserwował rozwaloną ulicę zza swych szkieł.

Stali na dachu kamienicy, najbliżej roztrzaskanego autobusu. Przejechał on parę metrów na swoim boku, pozostawiając po sobie krwawe ślady niczym śluz ciągnący się za ślimakiem. Z niektórych wytłuczonych jego otworów zwisały bezwładne kończyny, gdzieniegdzie walały się własności ofiar, takie jak torby czy też okulary. Dookoła leżały odłamki busa, zmiecione uliczne lampy, ławki czy też rozniesione hydranty, razem z kolejnymi nieboszczykami lub tylko poważnie rannymi uczestnikami wypadku.

Osamu oglądał to wszystko opierając się o swoją Kosę. Brązowe oczy śledziły usiłujących wyswobodzić się spod pozostałości masakry, płaczących czy wyjących ludzi ze znużeniem. Tyle lat spędził w swym pozagrobowym zawodzie, że takie obrazy nie robiły na nim absolutnie żadnego wrażenia. Mimo to bawił się palcami w pewnym zniecierpliwieniu, które było mimo wszystko spowodowane czymś innym, zupełnie niezwiązanym z koszmarnym zajściem sprzed chwili.

– Mówię tylko, że to okropne pobojowisko.

– Zaiste, jest okropne – powtórzył znudzony Dazai. – Takie rzeczy dzieją się na co dzień, ty widzisz je na co dzień. Nie widzę sensu w roztrząsaniu tego, chyba że twoje małe, naszprycowane zatwardziałością serduszko nagle zabiło?

Kunikida spojrzał na niego jakby ze wstrętem, ale nie skomentował jego słów. To zdziwiło Żniwiarza, bo zwykle już dawno zostałby obrzucony masą wyzwisk i oskarżeń. Odnosił wrażenie, że, paradoksalnie, to jego własne serce zabiło, gdy nagle poczuł się jeszcze bardziej zestresowany.

– Jestem zszokowany, że zgodziłeś mi się pomóc – pociągnął swoje paplanie, chcąc ukryć ten fakt. – Zawsze mówisz, jak to wspaniale jest mnie nie widzieć, a tu proszę. Czyżbyśmy się wreszcie zaprzyjaźnili?

– Nic bardziej mylnego – Doppo poprawił okulary i westchnął. – Jak sobie pomyślę o bajzlu, jaki narobisz tu, na miejscu i w raportach... chyba naprawdę wolę tu być i zająć się tym osobiście, a nie zostawać po godzinach i po tobie sprzątać, bo ty magicznie sobie znikasz i masz wszystko gdzieś.

Magicznie sobie znikasz i masz wszystko gdzieś. Nawet typowe odzywki blondyna teraz były jak wbijające mu się w głowę szpile, które kazały mu myśleć i być ostrożnym.

– Szkoda. Jednak nie możesz poszczycić się zażyłą relacją z najpopularniejszą anomalią w japońskim oddziale.

– Wcale nie jesteś taki popularny, jak ci się wydaje. Dobrze pamiętają cię tylko ci, którzy się ciebie obawiają – tutaj parsknął śmiechem – lub ci, którym nadepnąłeś na odcisk. Zdaje się jednak, że tych drugich jest znacznie więcej niżbym przypuszczał.

– No, jesteś jednym z nich – Osamu przeciągnął się ze stękiem godnym emeryta. – Nie ciesz się, nie jesteś wyjątkowy, będąc w większości.

– No to faktycznie wielka szkoda – rzucił sarkastycznie jego partner i znów westchnął cierpiętniczo. – Zabierzmy się do roboty, mamy szesnaście dusz do ścięcia. Mam nadzieję szybko się uwinąć.

– Spieszy ci się gdzieś?

– Tak, do miejsca, w którym cię nie będzie – warknął i zeskoczył z dachu tuż na ostatki czegoś, co parę chwil temu można było nazwać autobusem.

Dazai obserwował go z góry, chcąc uporać się ze swoim zadaniem z dala od brudu i swądu trupów. Nagrania życia tragicznie zmarłych ukazywały mu się, a on przeglądał je bez poświęcania im większej uwagi. Bardziej był skupiony na biegającym pomiędzy ludźmi blondynie, który z chwili na chwilę stawał się dlań coraz bardziej podejrzany.

Sprawdził godzinę w zegarku na nadgarstku. Dochodziła piętnasta. Od wypadku minęło już prawie dwadzieścia minut – za około kolejne dwadzieścia powinni skończyć pracę, jeśli Osamu prawdziwie wziąłby się do roboty, a nie ciągle ociągał, zdenerwowany. Potem miał przystąpić do realizowania planu, który ustalał z Chuuyą od dłuższego czasu.

Musiał wreszcie dowiedzieć się, co stało za niecodziennymi słowami i zachowaniem Kunikidy. Musiał dowiedzieć się, czy Doppo na pewno wie o nim i o Nakaharze, o ich relacji, a jeśli tak, to od kiedy i jak dużo, co więcej, dlaczego podzielił się z nim informacją, iż jest tego świadomy. Co chciał tym osiągnąć? Co chciał z tym zrobić? Ostrzegał go? Groził mu? Zagrażał Chuuyi?

Żniwiarz zacisnął palce na dzierżonej Kosie. Zaczęły się one pocić. Nie zamierzał wypytywać blondyna jakimiś zawiłymi inteligenckimi odzywkami, które mogły tylko wzmóc jego podejrzenia – miał przyprzeć go do muru i, jeśli okaże się, że jest ich wrogiem lub że nic na ten temat nie wiedział i po prostu głupio gadał, zabić go, by ich nie zdradził. Był na tyle zdesperowany, że zdecydował się na ten krok bez mrugnięcia powieką, bez najmniejszego zawahania. Potem miał zmyślić szefostwu jakąś bajeczkę, że natknęli się na demona, który go sprzątnął, do tego dodać kilka informacji o powoli popadającym w niepamięć kulcie, na którego temat wiedział już sporo, by uwiarygodnić swoją pozycję i wreszcie mieć spokój.

Najgorszym aspektem całego tego „planu" było to, że zawierał on sobie obecność Chuuyi. Mężczyzna ostatnim razem zarzekał się, iż kategorycznie pragnie być przy przesłuchaniu czy wydawaniu wyroku, co więcej, zamierzał się do tego przyczynić. Dazai nie zmienił swojego nastawienia od tamtej pory – udzielił na to zgody i cieszył się z tego, że dokonają tego razem, a mimo to był zatrwożony, że coś może pójść nie tak i Nakahara może zwyczajnie na tym ucierpieć.

Wzmocnił uścisk na Kosie. Umówił się z nim trochę po piętnastej, z racji, że od dawna wiedział o tym wypadku. Chuuya miał przyjść w ustalone miejsce nieco dalej, by nie musieć tego wszystkiego oglądać. Osamu miał jedynie nadzieję, że rudzielec się go posłucha i nie będzie kręcił się po okolicy, chcąc zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Nie uważał go za głupiego, ale doskonale wiedział, jak silnym bodźcem jest zwykła ludzka ciekawość. W końcu była ona jednym z tych, które jego samego pchnęły w odmęty szaleństwa i piekielnego niespełnienia.

– Może byś ruszył swoje szanowne dupsko na dół?! – usłyszał wrzask swojego rozjuszonego partnera i przewrócił oczami.

– Doskonale radzę sobie stąd – odkrzyknął, ale zeskoczył z budynku tuż przed Kunikidę i wsparł dłonie o biodra. – Co jest?

Doppo wskazał na czerwoną torbę. Była rozpruta, a rzeczy w nią zapakowane wysypały się na ulicę. Pośród ubrań, klapek, ręczników i kosmetyków ich oczom ukazała się również... broń.

Dazai zamrugał kilkakrotnie i podszedł bliżej z ciekawości. Obejrzał pistolet z każdej strony, chcąc upewnić się, czy jest on choć trochę podobny do tego, który należał do Higuchi, a który podstępem został podrzucony Chuuyi. Szybko zorientował się, że to ten sam model. Westchnął cicho. Jedna z owieczek Moriego-sana?, zapytał sam siebie, sprawdzając przywieszkę przy torbie. Kirako Haruno. Pokręcił głową. Osobiście ją ściął.

– Myślisz, że należała do kultu? – spytał blondyna, wstając.

– A nie? To ta sama broń, którą miała Ichiyou Higuchi. Ten sam model. Zresztą, po co dziewczyna miałaby brać ją na wycieczkę do gorących źródeł?

Brunet obrócił się i popatrzył na partnera. W akompaniamencie gniewu i podejrzeń prawie zapomniał, że ten jest spostrzegawczy i nie przez przypadek jest jedną z najbardziej poważanych person w ich oddziale.

– Nie sądzę, by chciała się zabić.

– A co? – Kunikida oparł dłonie o biodra i przekrzywił głowę, aż kipiąc sceptycznością. – Co widziałeś w jej nagraniu?

– Była wyniszczona żałobą – odparł Dazai i mimowolnie zaczął szukać jej truchła spojrzeniem. To była jedna z niewielu osób, na której faktycznie się skupił. – Żałobą po przyjaciółce, w której obsesyjnie się zakochała. Co zabawne, ściąłem ją kilka miesięcy temu – w noc, w którą pierwszy raz spotkałem Chuuyę. – Nie mogła się pogodzić z jej stratą oraz z tym, że nawet po śmierci obmawiano ją za plecami. Młode kobiety, z którymi jechała... profanowały jej pamięć ohydnymi pogłoskami, wyśmiewały ją. Większość, w każdym razie. Haruno udawała, że jedzie z nimi do źródeł, by się z nimi zaprzyjaźnić i odpocząć. Myślę, że nie chciała zabić siebie, lecz to właśnie je pozbawić życia – wrócił czekoladą do Żniwiarza. – Chciała je ukarać za zbezczeszczenie pamięci po ukochanej, która jawiła się w jej głowie jako nieskazitelny ideał. Cóż, myślę jednak, że nie była do końca poświęcona temu pomysłowi.

– A to niby dlaczego?

– Jakaś jej część naprawdę chciała spokoju. Szukała ukojenia, nie zemsty. Myślała, że może jednak ma szansę jakoś pójść do przodu; że może gdy na wyjeździe wszystko potoczy się dobrze, da radę sprostać życiu, jego wymogom. Zapomni. Ot, naiwna nadzieja – Osamu pstryknął rzeczowo palcami. – Broń miała ze sobą w razie kolejnego załamania, które miałoby przelać czarę goryczy. W końcu ciężko bawić się dobrze z ludźmi, których nienawidzisz i których wyobrażenie krzywdy jeszcze jako-tako trzyma cię przy życiu.

– A model pistoletu?

– Przypadek. Yokohama to miasto przestępców, Kunikida-kun. Nietrudno tu o zdobycie broni, a to jest akurat najtańszy i najbardziej powszechny portowy model.

Blondyn potargał się po włosach, nieco zmieszany. Okulary znów przysłoniły jego oczy, a w jego postawę wkradło się pewne rozczarowanie, które wcale nie zdziwiło jego towarzysza.

– I wszystko to zobaczyłeś?

– Nie. Wydedukowałem większość. Zresztą... nietrudno się domyślić.

Gdy żółte oczy obrzuciły go niezidentyfikowanym spojrzeniem, Dazai zerknął na zegarek. Kończył mu się czas. Za parę minut powinni spotkać się z Chuuyą dwie ulice dalej, a to tylko sprawiło, że dłonie Żniwiarza pociły się z chwili na chwilę coraz bardziej.

Popatrzył na kolegę. Teraz zamiast rozglądać się bezradnie jak zagubione dziecko w supermarkecie, skrobał coś w swoim notatniku. Dazai rozejrzał się, by sprawdzić, czy zostały im jeszcze jakieś dusze do ścięcia i gdy okazało się, że właściwie mieli już fajrant, nabrał powietrza przez nos. Musiał się uspokoić i nie dawać sobą żadnych powodów do podejrzeń.

– Kunikida-kun – zaczepił go znów, spuszczając wzrok na pistolet, który leżał mu tuż pod stopami. Kątem oka ujrzał, że idealista zerknął na niego znad notatnika. – Właściwie to potrzebuję, abyś użyczył mi jeszcze dzisiaj swojej pomocy.

– To znaczy?

Dazai podniósł na niego wzrok. Nie spojrzał mu jednak prosto w oczy, popatrzył normalnie, jak zawsze. Był bardzo dobry w kłamaniu, wiedział, co powinien robić, a czego nie. Choć Doppo wydawał mu się ostatnimi czasy zbyt bystry, jeśli chodziło o jego zagrywki, Osamu był niemal przekonany, że tym razem uda mu się go porządnie nabrać.

– Chodzi o ten kult – powiedział. Okularnik przewidywalnie od razu nabrał w swej postawie gotowości. – Dawno nie mieliśmy żadnego przypadku samobójstwa... nie typowego dla tej sprawy.

– No.

– Zaczęło mnie to zastanawiać, więc pozwoliłem sobie przyjrzeć się normalnym przypadkom bliżej – kontynuował i zaczął iść w ustalonym sobie kierunku, przeskakując przez wszelkie przeszkody. Kunikida, jeśli chciał usłyszeć, co ma do powiedzenia, musiał iść za nim. – Mam pewną teorię. Uważam, że demon, jakikolwiek za tym stoi, zorientował się, że zaczęliśmy węszyć i od teraz jest ostrożniejszy, co wpaja również swoim owieczkom. Wytypowałem sobie więc znów kilka osób, które w najbliższym czasie odbiorą sobie życie i przejrzałem ich historię nieco bardziej wnikliwym okiem niż poprzednim razem. Choć jest ona niezwykle zdawkowa, jak to u nas bywa, jedna z nich wydaje mi się aż nazbyt podejrzana – zerknął na niego porozumiewawczo, wciąż prowadząc go nieświadomego w umówione miejsce i sprawdzając jego ekspresję.

– Kto to?

– Mushitarou Oguri – wymyślił na poczekaniu. – Nie będę ci teraz pokazywał jego dokumentacji, nie ma czasu. Chłopak zaraz sobie strzeli w łeb, szczęśliwie w okolicy. Musimy się pospieszyć i złapać demona, który tylko czeka leniwie na obiad... jeśli faktycznie tam jest i jeśli oczywiście masz zamiar ze mną pójść.

Doppo jednak wcale nie wykazywał żadnych oznak tego, że zaraz machnie na to ręką, odwróci się i odejdzie. Na jego twarzy jawiła się determinacja, a kroki były stanowcze. Jego standardowego wyglądu Kosa była ściskana przez jego pewne dłonie, co uspokoiło drugiego Żniwiarza. Niczego nie podejrzewa, ucieszył się i odwrócił głowę, by ukryć uśmiech. Zdradziecki dureń.

– Gdzie to jest?

– Ulicę dalej, już niedaleko.

Parę minut później byli już na miejscu. Z racji, że znajdowali się w wyjazdowych rejonach Yokohamy, były one nieco biedniejsze niż te bliżej centrum. Co prawda nie aż tak jak te portowe, jednak zdecydowanie było tu mniej ludzi i więcej opustoszałych zaułków niż gdziekolwiek w okolicy. A to konspiratorowi było bardzo na rękę.

Wszedł na niewielkie osiedle, którego większość domów była kompletnie opustoszała. Z tego, co Dazai zdążył się zorientować, mieszkały tu co najwyżej staruszki lub porzucone matki z dziećmi. Gdzieniegdzie ulokowali się ci z najniższą krajową, ale generalnie nie był to nikt, kto mógłby im w jakiś sposób przeszkodzić. Mogli ewentualnie uznać Nakaharę za niespełna rozumu, bo gadałby do siebie – w końcu żaden ze Żniwiarzy nie musiał się ujawniać. Chuuya przez zranienie się Kosą ukochanego widział ich doskonale nawet w ich ukryciu.

Osamu poprowadził mężczyznę w ustronne miejsce. Była to niewielka uliczka pomiędzy dwoma solidniejszymi budynkami, która za swym zakrętem skrywała nieco więcej terenu. Nadal był to jednak ślepy zaułek.

– To tu?

– Po drugiej stronie konstrukcji. Myślę jednak, że jeśli mamy spotkać demona, nie będzie on stał i tłumaczył delikwentowi, jak się strzela i pod jakim kątem to zrobić, żeby trafić. Na jego miejscu schowałbym się tu za zakrętem, bo to miejsce wydaje się najbezpieczniejsze, by się przed nami ukryć albo stałbym na dachu i czekał – spojrzał wymownie w górę. – Tam go jednak nie widzę, więc zakładam to tu – pokazał palcem.

– Nie wyczuwam żadnego demona – powiedział nieprzekonany Kunikida. – Coś mi się wydaje, że to gówno, nie teoria.

Dazai spojrzał na niego z udawaną dezaprobatą i wzruszył niezobowiązująco ramionami.

– Jak chcesz. Ja idę – i ruszył w stronę zakrętu, by zniknąć z pola widzenia Żniwiarza. Oczywiście zaraz potem usłyszał jego kroki.

Ciekawość, uśmiechnął się. Niezależnie od tego, czy jesteśmy ludźmi, czy też nie, to zachowanie nigdy nas nie opuszcza. Dazai doskonale wszystko przemyślał. Zasiał w mężczyźnie pewne ziarno swoją wyssaną z palca historyjką. Znał jego determinację w dążeniu do ukończenia sprawy, którą się zaczęło, a której nierozwiązanie pozostawiało za sobą palący niedosyt. Kunikida dbał o miejsce, do którego aktualnie przynależał. Był mu lojalny, toteż wiernie zmierzał się z każdym jego zagrożeniem. Od początku bardzo zaangażował się w sprawę kultu, brak postępu go irytował. Oczywistym było, że pójdzie ze swoim choć denerwującym, to błyskotliwym partnerem. Oczywistym było, że nie wyczuje obecności demona, w końcu było to kłamstwo.

Oczywistym jednak było też to, że mimo wszystko podąży za nim. Był zbyt ciekawy, żądny wiedzy. Mimo swojej pozycji i oczywistej mądrości nawet on łapał się na tym, że mógł coś przeoczyć, jak zresztą miało miejsce podczas samego rozpoczęcia działań względem tej okultystycznej społeczności. To Dazai to zauważył, nie Kunikida. To on z nim pracował, nie ktoś inny. Znał jego przenikliwość, na której momentami polegał. I to właśnie przeważyło na jego decyzji.

To sprawiło, że również wszedł w zakręt i po chwili uderzył o schowaną w jego głębi ścianę, obezwładniony i pchnięty przez swojego własnego partnera. Osamu od razu podciął mu nogi i wykręcił rękę tak, że jego Kosa mu z niej wypadła i cisnął nim o budynek, używając do tego całej swojej nadnaturalnej siły. Momentalnie podniósł jego broń i podszedł do usiłującego się podnieść, zszokowanego Doppo, przystawiając mu swoją własną do szyi, samemu nawet nie mrugając okiem.

– Ani drgnij.

– Co ty wyprawiasz?! – krzyknął blondyn, wciskając się bardziej w naruszoną przez uderzenie ścianę. Pozbierał się dość szybko, zresztą, tego właśnie brunet się po nim spodziewał. Jego okulary były zbite, twarz oraz ubrania ubrudzone, a włosy zmierzwione, a jednak wzrok szalenie rozeźlony. – Oszalałeś?!

– Głupie pytanie. Za dobrze mnie znasz, by się takim błaźnić, czyż nie? – Dazai uśmiechnął się półgębkiem. – Można powiedzieć, że przejrzałem na oczy.

– Co proszę?! I przez to olśnienie postanowiłeś rzucić mną o ścianę?! – Kunikida próbował podnieść z żądzą mordu wypisaną na twarzy, ale wtedy Osamu tylko bardziej przyciskał ostrze Kosy do jego szyi, powodując krwawiące ranki i zmuszając go do zaprzestania swoich działań. – Co ty robisz, do cholery?! Gdzie jest ten chłopak?!

– Nie drzyj się tak, w niczym ci to teraz nie pomoże. Nie ma go i nigdy nie było. Wymyśliłem to, żeby cię tu zwabić, a ty to pięknie łyknąłeś. A już myślałem, że zaczynasz się uczyć – zacmokał z niezadowoleniem.

Okularnik spuścił nieco głowę, zaciskając zęby. Z pewnością teraz przez jego głowę przebiegał tabun myśli i mentalnego bicia się w pierś za to, że dał się nabrać. Niewątpliwie nie rozumiał jeszcze, dlaczego jego partner zrobił coś takiego i co się właściwie działo. Nie wiedział, że za moment wszystko stanie się jasne; na razie wciąż wbijał wzrok w posadzkę, ale kiedy go uniósł, twierdząc, że taka postawa doda tylko jego napastnikowi obrzydliwej satysfakcji, ujrzał kogoś jeszcze.

– Ja pierdolę, na końcu ulicy was słychać – powiedział Chuuya z niesmakiem, wychodząc zza rogu. Dazai nie pokusił się, by na niego spojrzeć, pilnując Żniwiarza, ale doskonale słyszał jego kroki, czuł zapach oraz obecność, zresztą już od dłuższej chwili.

– Tylko ty nas słyszysz, więc nie ma problemu. Nie spóźniłeś się czasem?

– Skąd. Czekałem na dogodny moment, by zrobić wejście smoka.

Osamu parsknął.

– A to co ma być? – nagle Nakahara podszedł do niego, by stanąć obok. – Odsuń się.

– Przecież go trzymasz.

– Nieważne. Odsuń się. Nie kłóć się, po prostu to zrób.

Niemal poczuł, jak bardzo rudzielec miał ochotę prychnąć na jego słowa, ale się powstrzymał. Ledwo przekonał urzędnika, by pozwolił mu brać czynny udział w całym tym przedsięwzięciu, więc powinien się go słuchać, zwłaszcza że ten nieustannie drżał o jego bezpieczeństwo. Mieli w końcu do czynienia z Mrocznym Żniwiarzem, którego zdolności fizyczne znacznie przewyższały normalnego człowieka, a nie z podrzędnym donosicielem, którego załatwienie było prostsze od rozbryzgania muchy na szybie.

– Widzę, że już rozumiesz – odezwał się znów Dazai, nie spuszczając wzroku z Kunikidy ani na sekundę. Mężczyzna wpatrywał się w Chuuyę rozszerzonymi oczami odkąd ten tylko się pojawił i wodził za nim spojrzeniem, mając rozchylone w szoku usta. To tylko potwierdziło spekulacje obandażowanego, w którym krew aż zawrzała. – Chyba nie ma sensu, bym owijał w bawełnę – przycisnął mocniej Kosę do jego szyi, by zmusić go do powrotu na ziemię z krainy odmóżdżającego niedowierzania. – Czy wiesz, kto to jest? – cisza. – Rozpoznajesz go? – ponowił pytanie. Znów spotkał się z ciszą, co tylko go podjudzało. – Nie testuj mojej cierpliwości. Czy wiesz, kim jest ten człowiek? Odpowiedz mi!

– Dazai – Chuuya podszedł do niego i chwycił go za materiał marynarki, próbując doprowadzić go do porządku. Ten zacisnął palce na dzierżonej Kosie, ale odetchnął głęboko.

Był wystarczająco zdenerwowany całą tą sytuacją, tym, że Kunikida może okazać się silniejszy i przygnieść ich tą siłą, że tak naprawdę wszystko idzie nie tak, ktoś ich zauważy, wszystko poszło już gdzieś wyżej, że Chuuyi coś się stanie i to z jego winy. Całe życie i to normalne, i to pozagrobowe był oazą spokoju, ale gdy w grę wchodziło bezpieczeństwo jego miłości, momentalnie zamieniał się w jeden wielki kłębek nerwów, tak bardzo nieswój, że powodował dyskomfort wszystkich wokół.

– Jeżeli masz zamiar milczeć, równie dobrze mogę uciszyć cię na dobre.

– Chuuya Nakahara – Doppo niemal wszedł mu w słowo. W jego tonie, jak i na jego twarzy jawił się spokój, zupełnie odmienna aparycja od wrzasku, który uskuteczniał jeszcze parę chwil wcześniej. Zdjął z nosa okulary i zaczął je przecierać materiałem marynarki, wciąż pod czujnym wzorkiem zastygłego partnera. – Człowiek, dwadzieścia dwa lata, pracownik kawiarni w swojej kamienicy. Były mechanik, obecnie barista i... twój kochanek – podniósł wzrok na Dazaia, zakładając szkła z powrotem. – Przez chwilę miałem nadzieję, że to nieprawda, ale ty naprawdę związałeś się z człowiekiem.

Osamu wzmocnił uścisk na Kosie tak mocno, że można było odnieść wrażenie, iż jego kości niedługo przebiją się przez cienką skórę na dłoniach. Wpatrywał się w partnera wytrzeszczonymi oczami, które jednak nie zawierały w sobie zaskoczenia czy niedowierzania. Blondyn bez problemu mógł w nich dojrzeć obietnicę, że wypowie jedno niewłaściwe słowo, a zostanie pozbawiony głowy.

– Jak się dowiedziałeś? – ciche pytanie rozległo się po uliczce, jednak niema groźba w nim zawarta dotarła nawet do opierającego się nieco dalej o ścianę Nakahary.

– Naprawdę o to pytasz? – Kunikida zdawał się poczuć swobodniej, bo usiadł nieco wygodniej, by opierać głowę o budynek, gdy patrzył w górę. To tylko bardziej zdenerwowało drugiego Żniwiarza. Myśli, że ma przewagę czy co? – Twoje znikanie zawsze mnie zastanawiało, ale z drugiej strony było mi bardzo na rękę, przynajmniej nikt mi nie przeszkadzał i mogłem spokojnie pracować. Ostatnio jednak zachowywałeś się tak dziwnie, jakbyś miał trzynaście lat i wieczny okres. Raz biegałeś szczęśliwy, potem snułeś się po korytarzach jak widmo. Potem znowu euforia, a następnie nawrót depresji – pokręcił głową. – Oszaleć z tobą szło. To oczywiste, że musiałem sprawdzić, co się z tobą dzieje.

– Oczywiste? Od kiedy wielkiego pracoholika obchodzi to, co dzieje się z inną osobą? Nie przypominam sobie, bym mym zachowaniem wpływał na ciebie i twoje ukochane papierki jakoś bardzo.

– Wiesz, że nadchodzi taki moment, kiedy praca nie jest jedynym, co wydaje się być najważniejsze?

Dazai zaśmiał się szyderczo.

– I ty to mówisz? – wbił swoją broń mocniej. – Śmiechu warte. Nie wykręcaj się. Raczej nawet ty jesteś w stanie pojąć swoją obecną sytuację.

Z Kunikidy jakby zeszło całe powietrze i popatrzył na partnera z pewnym rozczarowaniem, którego ten nie rozumiał. Zwykł tak na niego patrzeć, gdy miał dość jego głupawego gadania i już nie odnajdywał na niego słów, ale teraz w te żółte ślepia wkradł się pewien zawód, który skierował na stojącego za nimi Chuuyę, jakby szukając u niego pomocy. Dazaia denerwowało to dziwne porozumienie, które starał się zawrzeć oraz to, że Nakahara prawdopodobnie rozumiał, o co mu chodzi. Nienawidził nie wiedzieć i nienawidził być tak traktowany.

– Nieważne – powiedział nagle rudzielec i znów się zbliżył. Chyba i jemu zaczynało się powoli to wszystko udzielać. Poza tym, przez nieznaczne drżenie ciała bruneta doskonale widział, że ten nie zawaha się, jeśli w najbliższym czasie miałoby dojść do czynu niewybaczalnego, a nawet pokusiłby się stwierdzenie, że ten miał w zamiarze go nawet przyspieszyć. – Skoro o nas wiesz, dlaczego nic z tym nie zrobiłeś? Żyw sobie wobec niego uczucia jakie chcesz, ale podobno jesteś jednym z tych, który siusia w gacie jak tylko jego idealna rzeczywistość się zachwieje.

– Słucham?

– To, co słyszałeś. Jakim cudem nie siedzisz teraz oszczany?

Doppo spuścił nieznacznie wzrok i zacisnął usta w wąską kreskę. Wyglądał, jakby bił się sam ze sobą, czy powiedzieć słowa, które ustawiły mu się w kolejce na końcu języka, czy jednak zrezygnować. Czuł jednak coraz większy nacisk na swojej szyi, więc po chwili westchnął cierpiętniczo i chwycił trzon przystawionej do niej broni.

– Co ty...!

– Posłuchaj mnie, Dazai – Kunikida popatrzył mu prosto w oczy i był to wzrok surowego nauczyciela, pod którym Osamu czasami się uciszał, gdy dopiero zaczynał swoją pozagrobową pracę. Potem uodpornił się na niego całkowicie i długo go nie widział, ale dawno chyba nie został uraczony jego tak ogromną intensywnością. – Wiesz, naprawdę nie obchodzi mnie, czy mi uwierzysz, czy nie. Po prostu odsuń to ode mnie, do cholery. Boli jak diabli, a ja już zdążyłem się od tego odzwyczaić. W przeciwieństwie do ciebie – spojrzał wymownie na jego szyję, a obandażowany oplótł ją chudymi palcami. Skąd on...? – Nie zadawaj sobie trudu.

– Weź, gościu, bądź konkretny – zdenerwował się Chuuya i tym razem stanął obok ukochanego, wspierając dłonie o biodra. Uznał jednak, że musi wyglądać za mało strasznie dla Żniwiarza, więc zabrał z ręki Osamu jego Kosę i zaczął przebierać nią w palcach.

– Co ty robisz?

– Nic, cicho. Jak się tego używa? – spytał, oglądając broń z każdej strony. Wtedy przypadkiem nacisnął przycisk odpowiadający za wysunięcie się ścinających dusze szczypców, które wbiły się w ścianę tuż obok głowy Kunikidy z potężnym hukiem. – Ożeż kurwa – syknął i puścił broń, która sterczała z budynku przy wytrzeszczonym blondynie i cofnął się, ale zaraz potem ją wyszarpnął w obawie, że ten ją złapie i się wyswobodzi.

Żniwiarze patrzyli na niego przez dłuższą chwilę z jawną dezaprobatą, a on wbił wzrok w Kosę, którą ostatecznie odrzucił na bok, by włożyć ręce do kieszeni. Poczuł się głupio, więc zamilkł, a brązowe oczy wróciły na powrót do tych szarych.

– W co niby mam ci uwierzyć?

– W to, że nie zamierzam nic zrobić z posiadaną wiedzą.

– Akurat – prychnął. – To dlaczego dałeś mi do zrozumienia, że wiesz? Jak to nie było ostrzeżenie, to ja nie nazywam się...

– Było – blondyn poprawił okulary i popatrzył na niego znów w rugający sposób. – Było, bo jesteś idiotą. Skoro ja się zainteresowałem, co więcej, dowiedziałem się, myślisz, że inni potem nie zaczęliby się w to zagłębiać? Owszem, mogłoby się to nie zdarzyć, bo tylko ja z tobą pracuję, ale zrobiłeś się zbyt swobodny. I to akurat jest zauważalne – Kunikida uniósł się, tak, że teraz po prostu stał, nadal trzymając trzon jego Kosy przy sobie. – Całe życie starałeś się zasłużyć na miano człowieka tak zawzięcie, że nawet po śmierci ci to zostało. Zapomniałeś, że nie mamy do tego prawa? Że nie jesteśmy ludźmi? – ścisnął broń i użył tak wiele siły, że odsunął ją od siebie, poczynając przysuwać do siebie samego Dazaia. – Nie zakochujemy się, nie odczuwamy szczęścia, pożądania. Nie możemy, nie mamy prawa. Nasza posługa to wieczna pokuta za to, że popełniliśmy ciężki grzech, niewybaczalny grzech. Zapomniałeś o tym? Bawiąc się w człowieka, bawiłeś się w niego również tam, gdzie nie powinieneś?

Zatraciłeś się.

Kunikida tego nie powiedział, ale wszyscy dobrze wiedzieli, że taki był tego wydźwięk. Dazai po prostu się zatracił. Zatracił w swoim szczęściu, w swojej miłości, w uczuciach, których doznawał, a których nie odczuwał za życia. Przestał zwracać uwagę na wszystko dookoła, na ludzi wokół, na współpracowników, swoje zadania, pracę, otoczenie. Gdy był szczęśliwy, dzielił się tym szczęściem. Gdy był smutny, okazywał to. Gdy był zły, dawał to odczuć wszystkim dookoła. Zachowywał się jakby miał emocje. Jakby naprawdę był prawdziwym, czującym człowiekiem, który nie ma ustalonych zachowań, od których odbieganie było przyjęte za coś nienormalnego. I to go zdradzało.

To była jego wina. Tylko i wyłącznie jego. Pozwolił sobie na coś dobrego i, jak przykładny narkoman, chciał tylko więcej i więcej, swoje chorobliwe nienasycenie ukazując wszystkim wokół. To mogło ich zgubić, jego i Chuuyę. Stracił swoją spokojną, kamienną twarz, pozwolił emocjom wkraść się na nią, na nią i w stalowe serce, które nigdy nie dawało im się ponosić. To kompletnie przysłoniło mu obraz, zarzuciło klapki na oczy; nie widział nic poza tym. Nic poza Chuuyą. Nic poza miłością.

Przez to wszystko mogło się skończyć.

– Zaraz, moment – usłyszeli nagle głos Nakahary, który znów się do nich zbliżył. Tym razem Dazai popatrzył na niego i w tym spojrzeniu zawarł wszystkie uczucia, które wrzały w nim przez uświadamiający monolog Kunikidy. Szafir skonfrontował się z nim i pokręcił głową, znów zaciskając dłoń na materiale jego marynarki w mocnym, uspokajającym geście. – Co masz na myśli mówiąc „całe życie"? – zmarszczył brwi. – Skąd wiesz, co robił, jak się zachowywał za życia? Czy nie znacie się tylko z... bycia Żniwiarzami?

Dopiero gdy barista to powiedział, Osamu również to zauważył. Wrócił oczami do Doppo, który patrzył na nich teraz jakoś dziwnie zmęczony. Dazai nic nie rozumiał. Dlaczego nagle blondyn ukazywał mu tak wiele? Tak wiele uczuć, tak wiele emocji? Zupełnie jak...

– Wiem, ponieważ to ja go ściąłem, gdy umarł.

Że co?

– Jak to...

– Widziałem twoje nagranie.

Brunet opuścił Kosę. Jego ręka nagle stała się bezwładna, a głowa kompletnie pusta.

– Ty... widziałeś...

– Chyba nigdy nie widziałem cię tak zdziwionego – Kunikida pozwolił sobie na lekki uśmiech triumfu. – Ale, tak, oglądałem je. Twoją okropną codzienność, pracę w mafii, liczne próby samobójstwa, nawet tego demona... nie pamiętam, jak się nazywał. Co za okropne życie – pokręcił głową z niesmakiem. – Zanim do nas dołączyłeś, długo nie mogłem się z tego otrząsnąć. Pamiętałem wtedy co nieco ze swojego własnego... i nie mogłem przypomnieć sobie choć momentu, w którym zalał mnie aż tak potworny smutek, jak podczas oglądania twojego.

– Aha? – wydał z siebie Chuuya, nie bardzo wiedząc, co mógłby w tej sytuacji powiedzieć. Był prawie tak samo zdziwiony jak jego kochanek.

– Nie samego oglądania. Przez nasze umysły przelewają się uczucia ludzi, których ścinamy, a których doznają w danej scenie oglądanego nagrania – sprecyzował i popukał się palcem w głowę dla zobrazowania. – Z czasem idzie się przyzwyczaić i uodpornić, ale wtedy... to było naprawdę potworne. Nigdy więcej nie chcę tego przeżywać – przymknął oczy. – Najzabawniej było, gdy nagle mi cię przydzielili. Widziałem to wszystko, a potem musiałem się tobą zajmować, uczyć cię, sprowadzać do pionu jak partnera. To było podwójnie ciężkie, bo jesteś fałszywie wesolutkim imbecylem, więc wkurzałeś mnie od samego początku... ale z jakiegoś powodu nie umiałem odwołać się do decyzji dyrektora. Do tej pory nie do końca wiem, dlaczego – otworzył oczy i spojrzał na niego, marszcząc czoło, ale potem odwrócił wzrok. – Zgaduję, że przyzwyczaiłem się do ciebie i twojego idiotyzmu. Wiedziałem jednak, co się za nim kryje i może przez to, że jako-tako widziałem w tym siebie, nie potrafiłem. Dlatego rozumiem cię i to, jak się teraz czujesz i nic wam nie zrobię, bo po prostu nie mogę się do tego zmusić.

Dazai patrzył na niego w niezrozumieniu. Doskonale słyszał jego słowa, ale ich nie pojmował. Nie rozumiał, jak Kunikida, ten Kunikida, którego znał, mógł w sobie skrywać tak wiele, czuć tak wiele, jak mógł się tym aż tak przejąć, wiedzieć i nic mu nie powiedzieć przez cały ten czas. Nie wiedział, jakim cudem sam tego nie zauważył, nie spostrzegł. Miał w głowie teraz istną plątaninę przekrzykujących się pytań, ale tylko jedno z nich wydostało się z jego ust:

– Widziałeś w tym siebie? – powtórzył i spojrzał na niego sceptycznie. – Ty? Ty, który zawsze każesz mi się zamknąć, gdy zaczynam jakikolwiek taki temat, zawsze plujesz na mnie jadem, gdy choć wspominam o życiu? Myślisz, że w to uwierzę? Na kogo ty się kreujesz, co? Nie łapię – wzruszył ramionami w geście bezradności. – Po prostu nie... jakim prawem mówisz mi, że rozumiesz to, jak się teraz czuję? Że nic z tym nie zrobisz?

Kunikida wreszcie uniósł na niego wzrok i Dazai złapał się na tym, że przez moment zapomniał, jak się oddycha.

– Ponieważ też kiedyś kochałem człowieka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top