15 - Ojciec

Wymyślenie pretekstu, dzięki któremu mogłoby dojść do spotkania Dazaia z Kouyou, zajęło im chwilę, jeśli chwilą można było nazwać prawie połowę tygodnia. Ich pierwszym pomysłem był całkowity, szybki przypadek, ale Osamu stwierdził, że raczej nie są to zbyt należyte okoliczności do spontanicznego, a zarazem szarmanckiego ucałowania dłoni czy też zwyczajnie dotyku. Ponadto ciężko było o przypadek, gdy siostra Chuuyi nawet nie mieszkała w Yokohamie. Także „zbieg okoliczności" pozostawiłby pewien niesmak u Żniwiarza, gdyby faktycznie okazało się, że Ozaki przyjdzie z wiadomą osobą towarzyszącą. Zależało mu na tym, by wszystko przebiegało w sposób zaplanowany, gdyż nie parał się zbytnio ponoszeniem się improwizacji. Nie w sytuacji, w której musiał być sprytniejszy niż doktor Mori

Wytężali swoje umysły dnie i noce, będąc zdania, że albo jedna, albo druga strona musi mieć do siebie zwyczajnie jakiś interes – to było raczej najbardziej trafne i można powiedzieć, że dzięki temu byłoby nieuniknione. Nakahara podzielił się z Bogiem Śmierci swoim wrażeniem, jakoby nie bardzo przypadł on kobiecie do gustu, więc raczej o zwykłym spotkaniu z nim jako drugą połówką jej brata (na co Chuuya nie zgodził się w żadnym wypadku) nie było nawet mowy.

– Koniec na jakiś czas – oświadczył Kunikida, zamykając rzeczowo notatnik i poprawiając okulary na nosie, czym przywrócił swojego zamyślonego partnera do rzeczywistości.

– Aha – rozejrzał się bezradnie w poszukiwaniu jakiejkolwiek inspiracji. Im dłużej to odkładali, tym wzrastało prawdopodobieństwo, że demon już dobrał się lub powoli dobierał do duszy różowowłosej, w tym czy w innym znaczeniu.

– Nie mieliśmy na razie za dużo pracy.

– Jasne.

– I od dawna nie było żadnego samobójstwa.

– Zgadzam się.

– Słuchasz mnie?

– Masz absolutną rację. Auć! – zasłonił głowę, dostając w nią zeszytem i pomasował ją powoli, skupiając wzrok na rozeźlonym blondynie. – Za co to?!

– Jesteś myślami gdzie indziej.

Dazai skrzywił się.

– Przecież już fajrant, po co mam być skupiony cały czas?

– Cały dzień bujasz w obłokach – burknął Kunikida, chowając notatnik do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Zawsze masz wszystko gdzieś, ale ostatnio to szczególnie. Przeżywasz jakiś pośmiertny bunt czy co? Ogarnij się, do cholery. Nasza posada jest...

– Ja wiem, istotna, fundamentalna, niezbędna i z pewnością niebywale interesująca – zaciągnął i znów się rozejrzał.

Przechadzali się po głównej ulicy między normalnymi ludźmi, niezauważeni i pochłonięci swoimi sprawami, podobnie jak każdy mijający ich człowiek. W tym miejscu jak raz mogli przestać czuć się tak, jakby tylko ich świat ignorował – na ulicy każdy zajmował się wyłącznie sobą. Osamu wodził wzrokiem po szyldach, plakatach, zaglądał przechodniom w telefony i szukał pomysłu w chmurach, czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc.

– Ty...

– Świat nie może się bez nas obyć i nikt nie przeżyłby naszej utraty. Och, chwila, jest całkowicie na odwrót.

Doppo aż warknął ze złości.

– Naprawdę, mam cię dość. Czym ja sobie na ciebie zasłużyłem?

– Zabiłeś się, to twoja pokuta. Hej, Kunikida-kun – obrócił się do niego całym ciałem, tym samym go zatrzymując. – Daj mi pretekst, żeby umówić się z dziewczyną.

Długowłosy spojrzał na niego jak idiotę.

– O tym myślisz cały dzień? Zauroczyłeś się znowu w którejś z Działu Personalnego?

– Nawet jeśli, to co? – wzruszył ramionami. – Ale ona już kogoś ma, nieważne. Potrzebuję pretekstu, ale nie głupiego, najlepiej jakby był najbardziej logiczny i sensowny. Aha, i w miarę w ludzkim spektrum, chcę to urozmaicić. Nawet tobie powinno się udać coś wymyślić.

Ja mam pomóc tobie z dziewczyną? – urzędnik założył ręce na piersi. – Poza tym, że w naszym wieku to już raczej kobiety, to wolne żarty. Ponadto, ludzkie spektrum? Czyś ty do reszty oszalał?

Osamu wywrócił oczami. W naszym wieku, też mi coś.

– Wiedziałem, że jesteś beznadziejną osobą do zadania takiego pytania.

– Więc po co je zadałeś? – Żniwiarz wydawał się coraz bardziej może nie tyle co zły, co podejrzliwy. – Nie łudź się. My się nie zakochujemy. Miłość nie ma prawa istnieć w naszej egzystencji – mówiąc to, wyminął go i zaczął iść z powrotem we wcześniej obranym kierunku.

Dazai stał chwilę w miejscu, przymykając oczy. Nie miał pojęcia, co sobie myślał, zadając mu to pytanie. Może chciał pójść na łatwiznę, może szukał rozrywki, a może po prostu zgłupiał. Nie wiedzieć jednak dlaczego, ostatnie zdanie wypowiedziane przez Żniwiarza nakazało mu jeszcze raz otworzyć usta.

– Dlaczego? – podniósł głos, by dotarł on do jego uszu. Blondyn obrócił się. – To cecha uwarunkowana biologicznie czy może twoja osobista opinia?

Jego okulary zostały przysłonięte przez promienie słońca, które bujało się na niebie, będąc w zenicie. Stojąc między ludźmi, którzy, choć nie mieli prawa go widzieć, to omijali miejsce, w którym stał, wyglądał jak posąg. Zawsze zwykł tak wyglądać, gdy myślał lub był poważny, ale teraz coś w jego aparycji sprawiło, że Osamu ledwo stłumił dreszcz przechodzący mu po plecach.

Wtedy się poruszył, a brunet znów mógł zobaczyć jego ciemnożółte oczy, które pierwszy raz od dawna stały się dlań nieodgadnione.

– Rada – odpowiedział w końcu. – Również we w miarę ludzkim spektrum.

Po tych słowach odszedł, a Dazai nie mógł się ruszyć. Po raz kolejny partner swoimi niezrozumiałymi mądrościami poruszył wszystkie jego szare komórki, odbierając tą zdolność kończynom. Minęła chwila, zanim dotarł do niego prawdziwy sens jego słów, a tak się stało tylko dlatego, że urzędnik usilnie nie chciał dopuszczać do siebie tej strasznej myśli, która zatrzęsła jego rzeczywistością.

Rada niezakochiwania się w ludzkim spektrum? Kunikida wiedział. Dazai prawie zwrócił niedziałające narządy.

Ale czy to znaczyło, że wiedział wszystko? Był pewien swoich podejrzeń? Wiedział konkretnie o kogo chodziło? Wiedział jak długo i w ogóle jak? Jeśli tak, to od kiedy wie? Dlaczego dał mu do zrozumienia, że zdaje sobie z tego sprawę? Chciał sprawdzić jego reakcję, sprowokować, upewnić się, a może zagrozić?

Zagrozić. Odruchowo zacisnął palce na dzierżonej Kosie. Jeśli ktokolwiek zamierzał im zagrozić, zagrozić Chuuyi, nie będzie miał absolutnie żadnych skrupułów ku temu, by go zlikwidować, nieważne kim byłaby ta osoba. W tej, jak i w każdej innej chwili był tego pewien, ale gdy wpatrywał się w plecy odchodzącego Kunikidy, o dziwo przestawał myśleć o pozbyciu się problemu. Zaczął myśleć o tym, czy to ziarno podejrzeń nie wykiełkowało w coś bardziej poważnego – czy problem nie był większy, niżby przypuszczał.

Na moment zabrakło mu tchu, ale postanowił się uspokoić. Przymknął oczy i począł zamykać i otwierać dłonie. Kunikida na pewno nie wyjawiłby mu tego, gdyby dowiedział się tak nagle. To oznaczało, że wiedział od dłuższego czasu, a skoro przez cały ten okres nic się nie wydarzyło, teraz też nie powinno. Podzielił się tym z nim w jakimś celu i Dazai miał zamiar dowiedzieć się, w jakim. Teraz jednak, skoro nic się nie działo, powinien skupić się na sprawie Moriego.

Tak. Właśnie to powinien zrobić. Przestał zatem przeszywać partnera spojrzeniem i uniósł wzrok. Przechodzili jedną z głównych ulic, zaraz obok rzędu szklanych budynków, masy sklepów, kawiarenek i nieco starszych kamienic mieszkalnych – tuż obok miejsca zgonu Higuchi. W pewnej chwili jego uwagę przykuł żółty plakat na jednej z konstrukcji. Podszedł nieco bliżej, zainteresowany wyróżniającym się kolorem, który w swym zamiarze miał właśnie skupiać na sobie wzrok. Jak się okazało, był to najzwyklejszy w świecie baner oświadczający, że mieszkanie, na balkonie którego wisiał, było dostępne do zakupu.

Przewrócił oczami. Nie wiedział za bardzo, na co liczył. Żart o zbawieniu nie wydał mu się w tamtej chwili śmieszny.

Już miał odejść w wiadomą stronę, gdy nagle go coś tknęło. Zerknął znów na plakat. Mieszkanie do zakupu? Czy przypadkiem Ozaki nie zastanawiała się nad przeprowadzką z pożal się Boże narzeczonym?

To może być to. Może Chuuya powinien powiadomić siostrę, że znalazł dla niej odpowiednie lokum, a Dazai, wchodząc w rolę pośrednika nieruchomości, jej je przedstawić, oprowadzić? To nie było takie trudne, wystarczyłoby, aby, korzystając ze swojej umiejętności wygodnego znikania, dowiedział się potrzebnych informacji i na chwilę usunął rzeczywistego pracownika z pola widzenia. Było to, co prawda, nielegalne w ich pozagrobowej profesji, jak każdy przejaw mieszania się w ziemskie życie, ale nie wydawało się to mieć za dużego znaczenia. Aby uśpić czujność Ougaia, Osamu był gotów posunąć się do wszystkiego.

Nie był pewny tego naprędce wymyślonego planu, więc postanowił skonsultować go z Nakaharą. Czym prędzej udał się do swojej ulubionej kawiarni i zaaferowany wparował do środka doskonale wiedząc, że rudowłosy ma teraz swoją zmianę i dosłownie zaraz ją kończy. Nie mylił się, ujrzał go przy jednym z pobliskich stolików, ale to, kogo jeszcze tam zobaczył, całkowicie ostudziło jego zapał i kiełkującą powoli radość, która szybko przerodziła się w gniew, żal i to okropne gniecenie w dołku.

Nie był zdziwiony bezczelnym uśmiechem, którym został obdarzony przez Moriego, a który był dostępny tylko i wyłącznie dla jego oczu. Chuuya rzucił mu zdenerwowane spojrzenie, ściskając w rękach tackę tak, że aż zbielały mu kostki, a Kouyou oglądała go od stop do głów nieprzychylnie, ale on nie zwrócił na ich dwójkę w tamtej chwili uwagi. Był zbyt zajęty konfrontowaniem się z tymi ubarwionymi w iskierki nostalgii i obrzydliwej radości wiśniowymi ślepiami, które najchętniej by wydłubał i wepchał prosto do gardła, które w niedługim od jego wejścia czasie opuściło jedno, proste i krótkie:

– Och?

„Och?" Osamu nie wiedział, co zaparło mu dech w piersiach bardziej – to, że w ogóle tu był i przewidział jego poczynania, czy to, że śmiał wydusić z siebie to ohydne „och?" i udawać zdziwionego, patrząc na niego w sposób, jakby ten spóźnił się na umówione spotkanie, choć nie będąc tym faktem wcale zgorszonym.

Wszystko w żołądku Żniwiarza momentalnie wywróciło się do góry nogami. Powinien się spodziewać tego, że Mori przewidzi jego działania. Powinien wiedzieć, że on wiedział, sam to przecież oświadczył. Z jakiegoś powodu jednak sądził, że uda mu się go wyprzedzić, że nie będzie wystawiony na element zaskoczenia, w momencie którego zostanie uderzony gorącym obuchem przeszłości i nienawiści, a wszystkie te emocje będzie doskonale widać w jego zimnych jak stal oczach, które nie tyle co zmroziły nawet Kouyou, co zmieszały Chuuyę jeszcze bardziej.

Potwór, który skazał go na ten los. Choć to ręce Dazaia z własnej woli zawiązywały sznur na drewnianej belce, a potem wokół szyi, to jego nogi weszły na stołek i potem z niego zeskoczyły, choć to była całkowicie jego intryga, by odebrać demonowi smakowity kąsek, jakim była jego dusza, co miało być zemstą za oszustwo, to właśnie jego obwiniał za to, czym teraz był. Nie uprzedził go, nie powiedział mu, z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, co Osamu miał zamiar zrobić. Skazał go na wieczną tułaczkę po świecie, świecie, w którym nigdy nie zazna ukojenia. Zafundował mu wieczne cierpienie, niekończącą się katorgę bez źródła światła, bez promyka nadziei. Zabił w nim jej ostatnią cząstkę i zatrzymał jego czas, gwarantując jednocześnie, że ten nigdy się nie ruszy, nigdy go nie zadowoli, nigdy nic nie zmieni.

Usłyszał znaczące chrząknięcie wydostające się z przysłoniętych ust Nakahary i przeniósł na niego swoje spojrzenie. Szafirowe oczy patrzyły na niego twardo, próbując doprowadzić go do porządku. „Wiem, że jesteś wściekły, ale wróć na ziemię. To nie pora na to" – mówiły. I miały rację. Żniwiarz coś mu obiecał i zamierzał wypełnić tę obietnicę za wszelką cenę.

Znalazł swoje źródło światła, swój promyk nadziei. Odnalazł coś, co go zadowalało, koiło, rozjaśniało jego codzienność, co kochał. Jeśli i na tym Mori miał zamiar położyć łapska, Dazai miał zamiar już nigdy nie dopuścić do tego, mógł zrobić nimi cokolwiek.

– No proszę, kogo ja widzę – uśmiechnął się szeroko i fałszywie, skupiając swój wzrok z powrotem na doktorze. – Nie spodziewałem się tu ciebie, Mori-san.

Ukłucie satysfakcji na moment przebiło się przez resztę wiodących swój prym negatywnych emocji, gdy tylko zobaczył nieznaczny błysk zaskoczenia w wiśniowych ślepiach, którego ich właściciel stosunkowo szybko się pozbył. Osamu na ten moment starał się zignorować sztywniejącego Chuuyę, który również nie spodziewał się takiego zagrania. Musiał porzucić swoje inne plany z powodu zdecydowanie irytującej bystrości swojego byłego pseudoszefa i kompletnie je pozmieniać. Nie znosił tego, ale nie miał innego wyjścia.

Uśmiechnął się uspokajająco do rudowłosego, chcąc przekazać mu tym samym, że ma wszystko pod kontrolą.

– Znacie się? – odezwała się Ozaki, mrugając swymi ciężkimi od dużej ilości maskary powiekami.

Cóż, jakby na to nie spojrzeć, jest to idealna okazja.

– Ach, gdzie moje maniery – rzucił Dazai nieco zbyt beztrosko i podszedł do kobiety.

Ta wspaniałomyślnie podniosła się z miejsca, a wtedy on chwycił delikatnie jej dłoń i pochylił się, by ją ucałować, dokładnie tak, jak za pierwszym razem. Zdawało się, że zdążyła się ona zorientować, że dziwnie wyglądający znajomy jej brata ma dość eleganckie zwyczaje, ale to było mu jedynie na rękę.

Cóż, przyjechali tu sami i spotkanie było dość niespodziewane, jednak ten gest nie był w tej sytuacji nie na miejscu. Mori nieświadomie stworzył mu idealne warunki do tego, by mógł dotknąć Kouyou, a zarazem sprawdzić, czy ma na sobie jakiekolwiek oznaki paktu.

Prawie odetchnął z ulgą, gdy się wyprostował. Nic nie poczuł. Nieprzyjemne mrowienie nie owładnęło jego ciała, a kłujące uczucie nie dawało o sobie znać. Była czysta, nienaznaczona, bezpieczna. Na razie.

– A więc to Mori-san jest tym narzeczonym, który rzekomo miałby mi urwać za to głowę? – zachichotał i spojrzał znów na lekarza z nieschodzącym uśmiechem. W tej sytuacji akurat to on miał ochotę urwać głowę jemu.

Ougai mu zawtórował. Gest ten o dziwo nie był przesycony fałszywością.

– Ach, słodka Kouyou ma tendencję do przesadzania. To mój były pacjent, był pod moją opieką – wyjaśnił, wskazując na niego. Gra w moją grę. Najwidoczniej i jemu zależało na utrzymaniu swojego kamuflażu. Przynajmniej tyle dobrego. – Co tu robisz, Dazai-kun?

– Przyszedłem do Chuuyi.

– Znacie się? – jakbyś nie wiedział, gadzie.

Spojrzał na rudzielca, który do tej pory milczał.

– Tak – odparł zdawkowo. – Chcesz coś? Do picia, znaczy – zwrócił się do Osamu.

Zawahał się. Zgodzić się czy może się ulotnić? Nie chciał przebywać z Morim w jednym pomieszczeniu, gdy nie mógł zrobić mu krzywdy, ale jednocześnie miał ochotę zagrać mu jakoś na nosie. Może dzięki temu dowiedziałby się czegoś więcej.

– To co zwykle.

Niziołek kiwnął głową i już miał odejść z tego dziwnego miejsca, gdy nagle obok niego jak spod ziemi wyrosła Gin, uniemożliwiając mu ucieczkę, do której wręcz się rwał.

– Ja się tym zajmę – zaoferowała. To był pierwszy raz, gdy Dazai usłyszał jej łagodny, dziewczęcy głos i stwierdził, że był on niespotykanie ujmujący. To tylko wzmogło jego wyobrażenie, jakoby była ona dla niego zagrożeniem.

Pierwszy raz miał także okazję do przyjrzenia jej się z bliska; zawsze gdzieś mu umykała albo akurat nie pracowała, gdy przebywał w kawiarni. To trzeba było jej przyznać, była naprawdę piękna – nawet on miał trudność z odwróceniem od niej wzroku. Wąskie, szare oczęta zerkały na nich spod długich, błyszczących, czarnych kosmyków, które sięgały jej aż za pas. Do tego blada, zgrabna i schludna, choć wciąż nieco utykająca ze względu na dawną kontuzję. Nic dziwnego, że, odkąd wróciła, w przybytku przebywało coraz więcej mężczyzn.

– Nie trzeba, Gin-chan, ja...

– Zbliża się koniec twojej zmiany. Za dużo pracujesz, pozwól mi odpracować te godziny, które zmarnowałeś na pomaganie mi – uśmiechnęła się delikatnie i położyła mu dłoń na ramieniu. Dazai zmrużył oczy na ten widok, ale czując na sobie pewne sugestywne spojrzenie, odwrócił wzrok.

– Skoro tak, usiądź z nami, Chuuya – zaproponowała Kouyou i odsunęła krzesło obok siebie, po czym spojrzała na bruneta i dodała nieco mniej uprzejmie, ale wciąż miło: – Ty też, Dazai.

– Ale...

– Grzech nie skorzystać z takiego zaproszenia – Osamu uśmiechnął się i zasiadł we wskazanym miejscu, posyłając ukochanemu krótkie spojrzenie. Był pewien, że Mori doskonale wiedział, w co grali, mimo to starał się, by jakoś utrzymali pozory i zachowali twarz.

Nakahara westchnął cicho i opuścił ręce wzdłuż ciała.

– Tylko odłożę fartuch... – wymamrotał i jawnie niezadowolony ruszył w stronę lady.

Urzędnik powiódł za nim spojrzeniem, jak krzątał się przy jak zwykle maltretującym filiżanki Hirotsu, kiedy to nagle staruszek przykuł jego uwagę. Zawsze stoicko spokojne, mozolnie trące ścierką porcelanę dłonie trzęsły się zagadkowo. Choć twarz właściciela nie wyrażała nic poza usilnie utrzymywanym skupieniem, Dazai dostrzegł, że ten zerkał w ich stronę ukradkowo, co jakiś czas odrywając się od swojej pracy. Żniwiarz przekrzywił nieznacznie głowę z lekkim niezrozumieniem, ale gdy usłyszał chrząknięcie ze strony Kouyou, przypomniał sobie, że miał teraz ważniejsze sprawy na głowie. Zwrócił się ku towarzyszom, na nowo wkładając na twarz uśmiech i oparł podbródek złączone dłonie.

– Długo znasz się z Chuuyą? – zapytała bez ogródek Ozaki, nawet nie kryjąc się ze swoją ciekawością. Kobieta ewidentnie była tym typem starszej siostry, który aż nadto wykazywał się nadopiekuńczością. Musiała wiedzieć co, gdzie, jak i kiedy, a najlepiej jeszcze z wyprzedzeniem.

– Całkiem długo.

– Kim właściwie dla niego jesteś?

Dazai zachichotał cicho.

– Doktorze, opanuj narzeczoną, bo zaraz poczuję się jak na przesłuchaniu – zażartował. – Jestem jego przyjacielem. Mimo tego, na jakiego mogę wyglądać, nie zapakuję go w torbę i nie posprzedaję jego narządów na czarnym rynku.

– Wybacz, że tak mówię prosto z mostu – ciągnęła niezrażona – ale zastanawiają mnie twoje bandaże. Kryje się pod nimi powód, z którego byłeś pacjentem Ougaia?

– Kouyou – warknął powracający Nakahara. Dobrze, że nie słyszał pierwszego pytania.

– Nie ma sprawy – Osamu uspokoił go, choć, prawdę mówiąc, różowowłosa zaczęła działać mu na nerwy, ale nie tak jak uśmiechający się demon. – Mori-san leczył moje rany. Rezultat samo...

– Oparzenia – przerwał mu doktor. – Ale chyba nie każesz mu przedstawiać ich genezy ani pokazywać, jak to wygląda, prawda, kochanie? W końcu jemy.

Dazai popatrzył na niego z niezrozumieniem. Dlaczego powstrzymał go od powiedzenia jej prawdy? Cóż, chciał to zrobić z czystej złośliwości, czym może i by ją skruszył, ewentualnie wzbudził jeszcze więcej niechęci względem swojej osoby. Ten zaś wybrał kłamstwo i jakkolwiek Żniwiarz by nie pomyślał o jego motywie, żadnego z nich nie potrafił pojąć.

Ozaki przymknęła oczy i rozsiadła się nieco wygodniej.

– Wybacz mi te spytki, Dazaiu – powiedziała i, o dziwo, jej ton nie był już tak dziwnie napięty. – Zawsze musiałam się martwić o mojego brata i chyba już mi tak zostanie do końca życia. Albo nie miał nikogo, albo zadawał się z jakimiś szemranymi typami i bił się z kim popadnie. Nie wyobrażasz sobie, jak ciężko było załatwiać sprawy z dyrektorem w szkole – westchnęła.

– Zdaję sobie sprawę z tego, że nie wyglądam na zbyt godnego zaufania.

– Cieszę się, że mnie rozumiesz. Dasz wiarę, że kiedyś...

– Czy możecie się nie zachowywać jakby mnie tu nie było? – fuknął zaczerwieniony ze złości lub wstydu Chuuya. Zdążył zasiąść obok kochanka i bawił się łyżeczką. Osamu nawet nie zauważył kiedy ich zamówienia zostały przyniesione. – Po co tu w ogóle przyjechaliście? Mogłabyś mnie uprzedzać o swoich wizytach, a nie zaskakiwać mnie w pracy, bo nie jest mi to na rękę.

Kouyou wydęła policzki, zirytowana tym, że jej przerwano i to jeszcze w tak pretensjonalny sposób, ale szybko jej przeszło. Widocznie była przyzwyczajona do niegrzecznego zachowania młodszego.

– Ougai znalazł pewną ofertę mieszkaniową.

– Ach, tak – zreflektował się Mori, jakby wyrwano z głębokiego zamyślenia. – Choć jest w centrum, ma stosunkowo niską cenę. Z tego, co zdążyłem się zorientować, jest dość przestronne, ale dzisiaj jesteśmy umówieni na oględziny – wyjął z kieszeni telefon i po wystukaniu odpowiednich fraz pokazał im omawiane lokum. Dazai prawie przegryzł filiżankę, gdy zobaczył, że to to samo mieszkanie, które znalazł paręnaście minut wcześniej. Co za gad.

– Dogodna miejscówa – skomentował Chuuya, a Osamu schował twarz w naczyniu. – Na którą?

Prawie się zaśmiał, słysząc w tych dwóch słowach nadzieję, jakoby było to w niedługim od teraz czasie.

– Zdążymy jeszcze dopić kawę.

Nagle atmosfera zrobiła się dziwnie niezręczna. Zapadła cisza i każdy z nich kosztował swojego zamówienia, a jednak było czuć pewne napięcie. Prawdę powiedziawszy, Dazaiowi ciężko było zachować twarz, ciężej niż sądził. Był wręcz onieśmielony bezczelnością tego potwora i jego wyjątkowo ludzkim zachowaniem. W co on grał? Dlaczego go krył? O co w tym wszystkim chodziło? Ledwo siedział w miejscu. Bardzo chciał poznać odpowiedzi na te pytania, ale do tego potrzebował jakiegoś momentu prywatności, chwili spokoju, gdzie będzie mógł z nim porozmawiać – zakładając oczywiście, że będzie on do tej rozmowy skory.

Mori siedział kompletnie niewzruszony. Nie było widać po nim oznak najmniejszego zdenerwowania, mówił i zachowywał się, jakby faktycznie byli dobrymi, starymi znajomymi. Swoboda, jaką się wykazywał, doprowadzała Żniwiarza do szału, choć absolutnie starał się nie okazywać po sobie niczego. Wiedział, że byłoby to jedynie źródłem satysfakcji demona.

– Chuuya-kun – odezwał się nagle. – Masz może papierosa?

Papierosa?

– Rzuciłem.

– Naprawdę? To zdrowy wybór.

– Paradoksalnie.

Ougai zaśmiał się, niby to nerwowo.

– Nawet lekarze korzystają z używek – odparł. – Ale to chyba klątwa każdego człowieka. Musimy być od czegoś uzależnieni – przeniósł wzrok na Dazaia. – Nawet jeśli nic nam nie zostanie, będziemy się trzymać chociażby swojego nałogu. To jedna z niewielu rzeczy, która trzyma przy życiu. Paradoksalnie.

Brunet poczuł się, jakby ktoś uderzył go mocno w klatkę piersiową. Zakrztusił się kawą, czym zwrócił na siebie uwagę wszystkich obecnych. Przez pierwszą chwilę nie słyszał słów Nakahary, ba, nie poczuł jego dłoni na swoich plecach. Przypominał sobie.

To było po jednej z jego wielu prób samobójczych, choć tą można było nazwać wyjątkowo nieplanowaną. W tamtym okresie bywał naprzemiennie uzależniony od wszelkich używek, ale wtedy akurat dominowały narkotyki. Przedawkował. Porządnie. Mori znalazł go w jednej z mafijnych spelun i uratował od śmierci, choć był to proces długi i bardzo nieprzyjemny. Po doprowadzeniu Dazaia do użytkowego stanu, odbył z nim filozoficzną rozmowę, namawiając go do porzucenia używki. Ten wyśmiał go, by potem zanieść się histerycznym śmiechem przeplatanym z odbierającym dech w piersiach płaczem.

„Muszę być od czegoś uzależniony. Nic mi już nie zostało, przynajmniej tego będę się trzymał" – to były jego słowa. To wypowiedział do doktora podczas tamtej rozmowy. Teraz doskonale to pamiętał; nawiązanie Ougaia mu przypomniało. Poskutkowało to silnym bólem w okolicach serca oraz głowy, który zawsze następował, gdy Żniwiarz przypominał sobie coś, co miało miejsce za życia. Kolejny jakże przyjemny aspekt jego niekończącej się pokuty.

– Dazai, w porządku? – głos Nakahary wreszcie do niego dotarł, a on poczuł to uspokajające ciepło na plecach. Rudowłosy zaczął je gładzić, co również nie umknęło uwadze lekarza.

– Nie w tą dziurkę – wyjaśnił, odkasłując i prostując się na siedzeniu. Celowo unikał wiśniowego spojrzenia, nagle czując się tak mały, że najmniejsza z nim styczność mogłaby go zmieść z powierzchni ziemi. To uczucie bardzo go zdenerwowało, toteż poczuł się bardziej niż zdeterminowany, by zakończyć to chore spotkanie. – Mam papierosy, jeśli chcesz zapalić – skonfrontował się wreszcie z tymi strasznymi oczami, choć wiele go to kosztowało. Śmiały się do niego, co podminowało go tylko bardziej. – Akurat też miałem wyjść na jednego.

– Doskonale – lekarz klasnął w dłonie. – Zatem zaraz wrócimy.

Osamu wstał, a ręka Chuuyi zniknęła z jego pleców. Prawie poczuł chłód. Nie chciał się jednak wybijać, więc nie spojrzał w szafir, a jedynie skierował się do wyjścia razem z depczącym mu po piętach narzeczonym Ozaki.

Zgodnie nie poszli przed kawiarnię, gdzie byliby na widoku przez wielkie szyby, a w miniuliczkę, która prowadziła w stronę wejścia do kamienicy. To, jak bardzo Mori był uległy w tej sprawie, przestało już budzić w urzędniku zaskoczenie.

– Miłe otoczenie.

– Paskudne jak ty w całej swojej okazałości, Mori-san – powiedział uprzejmie Dazai i obrócił się do niego połowicznie. Życzliwość zniknęła z jego oczu, a zastąpiła ją pustka, choć obaj doskonale wiedzieli, że emocje, które za nią szalały, były wyniszczające i nie do opisania.

Demon stał oparty o budynek z rękami w kieszeniach. Jego oczy złowrogo pobłyskiwały czerwienią, ukazując swoją demoniczną postać, a zawiewający wiatr poruszył dramatycznie obwiązanym wokół szyi szkarłatnym szalikiem.

– Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz spojrzałeś na mnie z tak wielką dozą nienawiści. Kiedy był pierwszy raz? – zastanowił się. – Gdy obudziłeś się z zaszytymi rękami w wieku czternastu lat?

– Kręcisz się koło mnie z powodu nostalgii? Stęskniłeś się? Jak miło.

– Straciłem cię, ale w okolicy jest sporo smacznych kąsków.

Dazai zacisnął pięści, ale zaraz je rozłożył. Zdaje się, że nawet za życia nie miał tak wielkich problemów z powstrzymaniem agresji.

– Żaden z nas nie ma interesu w przedłużaniu tego – obrócił się do niego całym ciałem. – Zapytam więc wprost: czego chcesz od Chuuyi i jego rodziny?

Z twarzy Ougaia zniknął uśmiech i począł on przyglądać się dawnemu wychowankowi, który nie zmieniał wyrazu swojej własnej. Ekspresja demona była śmiesznie badawcza, jakby chciał on potwierdzić coś, nad czym długi czas intensywnie się zastanawiał. Brunet dobrze ją znał; często tak na niego patrzył, jakby Dazai wydawał mu się jakimś przejawiającym odstające od normy zachowania zwierzęciem z wyjątkowo pospolitego gatunku. Dopóki kiedyś wreszcie nie podzielił się z nim swym wrażeniem, że jest on najdziwniejszym, a zarazem najbardziej fascynującym człowiekiem, z jakim spotkał się podczas swojej długiej egzystencji, Osamu nie rozumiał tego zainteresowania. Teraz jednak, gdy sam żył zdecydowanie za długo i spotkał więcej różnych osób, niżby chciał, doskonale je pojmował. Gdzieś z tyłu głowy poczuł się połechtany. Jednak był dokładnie taką samą kanalią, jak on.

– Naprawdę zakochałeś się w tym człowieku – odezwał się wreszcie. – „Muszę być od czegoś uzależniony". I wybrałeś akurat miłość? Nie spodziewałbym się tego po tobie.

– Postarzałeś się. Masz problemy z odpowiadaniem na pytania i kojarzeniem. W takim razie ci pomogę – Dazai splótł palce za plecami. Nie chciał być z nim ani minuty dłużej. – Bardzo się cieszę, że znalazłeś sobie wygodny sposób na życie. Osobista restauracja pełna zidiociałych dusz, które same kładą ci się na talerz i krzyczą „zjedz mnie, teraz moja kolej!". Sprytne, choć smutne. Przejaw lenistwa, utrata dobrego smaku? – przekrzywił głowę. – Ludzie jednak nie różnią się od siebie niczym, toteż nie patrzysz na to, kim jest twój cel. Otóż moim zadaniem jest uświadomić ci twój błąd w obecnej sytuacji. Jeśli położysz łapska na Chuuyi albo na jego siostrze, postaram się oddać ci przysługę i ukrócić twój monotonny żywot.

Mori uśmiechnął się, jakby z dumą. Zawsze się tak uśmiechał, gdy grali w którąś ze swoich intelektualnych gier i Osamu brał w niej udział z powodzeniem. To wystarczyło Żniwiarzowi za potwierdzenie, że to właśnie on jest tajemniczym Ojcem z żałosnego kultu, który postawił cały jego wydział na głowie.

– „Albo na jego siostrze". Miłość przysparza ci tylko więcej obiektów zmartwień, Dazai-kun. Pamiętasz, co ci kiedyś powiedziałem? – odbił się nogą od ściany i stanął naprzeciw niego. – Im więcej osób kochasz, tym jesteś słabszy. Byłeś i jesteś jednak typem osoby, dla której całkowitego osłabienia wystarczy tylko jedna.

Zgrzytnął zębami.

– Nie jest to dłużej twoim zmartwieniem. Ale jeśli Chuuya dozna jakiegokolwiek uszczerbku z twojej strony, fizycznego czy psychicznego, zadbam o to, by zaczęło nim być.

– Upadłeś tak nisko, że zaczynasz grozić? – Ougai zrobił smutną minę i pokręcił głową. – Nie mam zamiaru prowadzić z tobą wojny, powinieneś zdawać sobie z tego sprawę. Przez to, że go kochasz, postrzegasz wszystko jako potencjalne zagrożenie, nawet tą Bogu ducha winną kelnerkę. Aż tak boisz się, że znów zostaniesz sam? – teraz to on przekrzywił głowę. – To straszne, jak bardzo cierpisz. Wierz mi lub nie, ale odczuwam pewien dyskomfort. Obserwuję cię od początku.

– Dziękuję za wiadomość w postaci pistoletu. Gdyby nie to, nie zorientowałbym się.

– Zbędny sarkazm – wzruszył ramionami. – To błędne koło. Doskonale wiesz, że Chuuya-kun kiedyś umrze. Co wtedy zrobisz?

– Nic wygodnego, bo dzięki tobie nie mogę umrzeć – jego głos zadrżał i Dazai już wiedział, że jest na przegranej pozycji.

Gdy Mori o tym mówił, to wszystko wydawało mu się być głupie i bez sensu. Znów poczuł się jak pouczane dziecko lub jak wtedy, gdy budził się po którejś z kolei próbie samobójczej i widział go nad swoim łóżkiem, kręcącego głową z dezaprobatą.

– On jest dla ciebie jak przedłużająca się agonia. Ciągła niepewność, wizja tego, że to może skończyć się w każdej chwili, nagle, niespodziewanie. Kiedy w końcu umrze, nigdy się z tego nie podniesiesz. To nie jest narkotyk, że weźmiesz kolejną dawkę – jego po prostu już nie będzie.

– Przestań zmieniać temat. Zniszczyłeś mnie już tak, że bardziej się nie da. To ty...

– Dlaczego wciąż mnie o to obwiniasz? – przerwał mu znużonym tonem. – To ty się zabiłeś. Gdybyś poprosił o cokolwiek, wymazałbym twoje istnienie zaraz po spełnieniu twojego życzenia, ale ty wściekłeś się, gdy odmówiłem zabicia cię i sam wziąłeś sprawy w swoje ręce. Sam jesteś sobie winien.

– Może jeszcze powiesz, że specjalnie zawarłeś ze mną pakt, bo wiedziałeś, jak skończę, gdy się zabiję? – sarknął Dazai.

Jego klatka piersiowa płonęła żywym ogniem, a on był bliski płaczu, ale niczego po sobie nie okazywał. Było to niewymownie trudne, gdy Mori przywołał nieuniknioną śmierć Chuuyi i po raz kolejny prawił mu kazanie, uświadamiając mu, że bezpodstawnie obwinia cały świat za swoje nieszczęście. Nienawidził, gdy miał rację i nienawidził, gdy przedstawiał mu ją w taki sposób, że czuł się głupio.

Serce podeszło mu do gardła, gdy ten się uśmiechnął, ale nie z powodu tego gestu, a z tego, że nie potrafił rozpoznać rodzaju tego uśmiechu. Odnosił wrażenie, że dopatrzył się tam swego rodzaju zrezygnowania i pewnego smutku?

– Pozostawię to twojej wyobraźni.

– Zostaw ją w spokoju. Zostaw mnie w spokoju. Nie chcę cię widzieć. Nie dotykaj Chuuyi, nie mów do niego, nie przebywaj z nim, bo cię zabiję.

– Nie zamierzam nic mu robić.

– Ja naprawdę nienawidzę kiedy ktoś o mnie gada, gdy mnie nie ma obok – usłyszeli nagle rozzłoszczony głos, który wyrwał ich ze swojego małego nadnaturalnego światka pełnego wspomnień i żalu. Obandażowany wyjrzał zza demona i zobaczył wściekle kroczącego w ich stronę rudowłosego. Gdy ten zobaczył wyraz twarzy Dazaia, wydawał się wściec jeszcze bardziej. – Co tu się, kurwa, dzieje?

Niewzruszony Mori wydał z siebie długi pomruk zastanowienia i podparł brodę dłonią, jakby wcale przed chwilą nie doprowadzał byłego podopiecznego do pośmiertnego załamania nerwowego.

– Powiedziałeś mu, kim jesteś?

– Wszystko, kurwa, wiem – warknął Nakahara i stanął tuż przed nim, tak, że demon był teraz jak w pułapce.

Kelner był od niego niższy o jakieś piętnaście centymetrów i zdecydowanie mniej potężny, jeśli wziąć pod uwagę ich rasy, mimo to wyglądał, jakby był gotowy pobić się z nim tu i teraz, walczyć do ostatniej kropli krwi, do utraty tchu. Osamu chyba jeszcze nigdy nie widział go tak rozjuszonego i musiał przyznać, że nawet on doznał ukłucia grozy, ale szybko zostało zmiecione przez ocean emocji, który szalał w jego wnętrzu, a który znacznie utrudniał mu nawet stanie prosto.

– Gdzie jest Kouyou?

– W toalecie. W co ty pogrywasz, co?

Mori uśmiechnął się i obrócił do niego.

– Pytasz o pistolet? Zdaje się, że Dazai-kun...

– Pierdolę pistolet – niebieskooki wyjął dłonie z kieszeni i zacisnął je w pięści, ledwo trzymając nerwy na wodzy. – Czego chcesz od Kouyou? Jeśli ją tkniesz, przysięgam, że...

– Och, jak wy do siebie pasujecie – rzucił demon beztrosko i poprawił spadający szalik. – Dobrze, z racji, że nie mamy za wiele czasu, powiem jasno. Wasza wola czy mi uwierzycie, czy nie. Nie zamierzam nic robić tobie ani twojej siostrze. Odnajduję pewną przyjemność w ludzkim życiu, którego postanowiłem zaznać. Bieganie za ofiarami mnie znudziło – zerknął przez ramię na sparaliżowanego Osamu – więc tak, kult to moja sprawka. Darzę Kouyou uczuciem – wrócił do Chuuyi, który parsknął. – Brzmi to śmiesznie? Spójrz na swojego ukochanego i zaśmiej się jeszcze raz. Zobacz, jak wygląda, gdy wie, że nigdy nie uwolni się od cierpienia. Możemy być w podobnej sytuacji – przymknął oczy. – Ale pozwólcie, że dam wam pewną radę. Zawsze istnieje jakieś wyjście, nieważne jak ciężka nie byłaby sytuacja, w której się znajdujecie. Miej to na uwadze – popatrzył znów na Dazaia.

Ten jednak nie podniósł na niego wzroku. Wgapiał się w grunt, po prostu go słuchając. Przez cały ten czas doznał tylu sprzecznych ze sobą emocji, że jedyne, czego teraz chciał, to po prostu zniknąć. Dlatego też się nie odezwał. Bał się, że gdy tylko to zrobi to albo zacznie krzyczeć, albo płakać, albo powie coś, czego będzie potem żałował.

– Ougai? – zdawało się, jakby zawołanie Kouyou miało wyrwać ich wszystkich z tej chorej atmosfery, ale stwierdzenie tego byłoby kłamstwem. Żaden z nich się nie poruszył – Dazai wciąż gapił się w ziemię, Chuuya nadal świdrował demona morderczym spojrzeniem, a ten nieustannie się uśmiechał, patrząc na zmaltretowanego psychicznie Żniwiarza.

W końcu jednak uśmiech zszedł z jego twarzy i zdawało się, że na moment wstąpił na nią żal. Szybko się go jednak pozbył, bo westchnął ciężko jak zawiedziony ojciec i poruszał ramionami.

– Lepiej już pójdę, zanim moja narzeczona zacznie coś podejrzewać – zwrócił się ku Nakaharze. – Pomimo dzielącej nas historii, mam nadzieję, że zjawisz się na ślubie.

Rudzielec parsknął niedowierzająco.

– Jesteś, kurwa, bezczelny.

– Próbuję normalnie żyć. Czy to coś złego? – wykrzywił kąciki ust i wyminął go. – Ach, byłbym zapomniał – sięgnął do kieszeni i rzucił przyszłemu szwagrowi wyjęty przedmiot. – Mogą się przydać – pomachał im i już po chwili zniknął za rogiem. Tak po prostu.

Chuuya spojrzał na rzuconą paczuszkę. Papierosy.

– Skurwiel miał swoje – warknął i kopnął grunt ze złości. Dazai zobaczył małe kamyczki, które poturlały się pod jego własne nogi pod wpływem tego czynu. – Dazai? – brak odzewu. – Osamu? – niższy podszedł do niego i ujął jego twarz w dłonie. Widząc jej wyraz, przeraził się. – Chodźmy stąd – ujął go za dłoń i poprowadził w stronę wejścia do kamienicy. Nie puścił jej, dopóki nie posadził go na łóżku w swojej sypialni.

Zrobił to bardzo delikatnie. Na początku zdjął mu z ramion płaszcz i pomógł uporać się z marynarką. Żniwiarz był teraz dosłownie jak szmaciana lalka, więc gospodarz we wszystkim musiał mu pomagać. Nie miał z tym problemu. Doskonale rozumiał jego stan. Czuł się też nieco winny, gdyż pośrednio był jego przyczyną, choć gdyby wypowiedział te słowa na głos, z pewnością usłyszałby kilka ciepłych od ukochanego.

Gdy obandażowany siedział już na pachnącym materacu w koszuli, Chuuya usiadł mu okrakiem na kolanach i bez słowa przytulił go do siebie. Ten momentalnie przylgnął do niego całym ciałem, chcąc zaznać go jak najwięcej, jak najwięcej tego obezwładniającego ciepła. Westchnął cicho, gdy kelner zaczął głaskać go otwartą dłonią po plecach. Kochał to uczucie i nie wyobrażał sobie, że kiedyś może go już nigdy nie doznać.

Z każdą chwilą przytulał go coraz mocniej, jakby bał się, że gdy tylko choć trochę poluźni uścisk, Nakahara przeleci mu przez palce jak piasek – jak umykający im czas. On będzie łapał go łapczywie, zagarniał do siebie, a ten wciąż będzie mu uciekał i nigdy do końca nie będzie cały jego. Nigdy na zawsze. Dazai niemal załkał przez to wyobrażenie, ale ograniczył się jedynie do spazmatycznego wstrząsu swojego ciała.

Chuuya zaczął go uciszać, delikatnie skubiąc ustami płatek jego ucha i nadal go głaszcząc. Mógł sobie tylko wyobrażać, co działo się teraz w głowie urzędnika, przez co musiał przejść i jak musiał się czuć. Był mu nieopisanie wdzięczny za to, że podjął się tego cierpienia dla niego, a jednocześnie nienawidził się za to, że w ogóle musiał to robić. Wiedział, że to była jego decyzja, mimo to wolałby uchronić go przed jakimikolwiek nieprzyjemnościami.

– Kouyou jest bezpieczna – wyszeptał Żniwiarz po jakimś czasie.

– Domyśliłem się.

– I myślę, że będzie.

– Wierzysz mu?

Osamu oparł głowę o jego ramię, nie tłumiąc już swojego głosu w jego obojczyku. Pociągnął nosem, choć żadna łza nie wydostała się spod jego powiek. Z jakiegoś powodu zawierzył słowom Moriego. Nie szukał w nich kłamstwa, bo gdyby nawet chciał, ciężko byłoby mu się przebić przez zdolności manipulacyjne Ougaia, ale...

– Nie umiem tego wytłumaczyć, ale... chyba tak.

– Rozumiem – Chuuya odezwał się dopiero po chwili i wzmocnił uścisk. – Ufam ci. Dziękuję – o ile to możliwe, Dazai przytulił go jeszcze mocniej. Ściskali się tak silnie, że można było pokusić się o stwierdzenie, że jeszcze chwila, a staliby się jednym ciałem. – Nie chcę, żebyś znów przez to przechodził, więc nie będę pytał, o czym rozmawialiście, ale jeśli chcesz to z siebie wyrzucić, zrób to. Pamiętaj: nic, co powiesz, nie zrazi mnie do ciebie. Nigdy.

Tym razem pojedyncza łza spłynęła po lodowatym lewym policzku, choć równie lodowate ciało nie poruszyło się ani o milimetr.

– Jesteś aniołem, Chuuya.

– Mam nadzieję, że nie odkryłeś tego nagle i nie będziemy się bawić w kotka i myszkę we trzech. Żniwiarz, Anioł i Demon – to nadaje się na telenowelę.

Kąciki ust Dazaia uniosły się nieco.

– Nadal nie mogę w to uwierzyć, ale biologicznie jesteś człowiekiem. A jednak... jesteś aniołem. Najczystszym istnieniem, jakie w życiu spotkałem. Jesteś idealny. Kiedy myślę, że gdyby nie to, że się zabiłem, nie spotkałbym cię... nie mogę się dłużej złościć ani na niego, ani na siebie.

Nakahara westchnął.

– Nie wiem, co on ci naopowiadał, ale to brzmi okropnie smutno. Nic nie jest twoją winą. Nie myśl tak – puścił go, na co ten się przeraził i przylgnął do niego bardziej, obawiając się beznamiętności. – Poczekaj – wyszeptał i odsunął go tak, by móc ująć jego twarz w dłonie. Widząc łzę, starł ją kciukiem i zetknął ich czoła. – Nic innego się nie liczy. Tylko my.

Osamu nie mógł oderwać wzroku od jego oczu. Dwa klejnoty, w których panował istny huragan emocji. Złość, pewność, miłość, żal, radość i ciepło – wszystko to było niczym wzburzone fale w tym szafirowym oceanie, oceanie, który ochlapywał go swoją orzeźwiającą, racjonalną wodą z każdej strony. Brunet zatopił się w tej wodzie, nabrał jej w płuca, pozwolił nią przesiąknąć każdy centymetr, każdy milimetr swojego ciała. Dzięki niemu ono ożywało. Martwica zanikała, a on znów czuł, znów widział kolory, znów słyszał wszystkie słodkie dźwięki... znów było mu ciepło.

– Tylko my – powtórzył równie cicho.

Znów widział. Zobaczył ten piękny widok, to wspaniałe, urzekające wynaturzenie na twarzy ukochanego. Rozciągnięte w uśmiechu usta dosłownie chwilę później nakryły jego własne. Było to delikatne muśnięcie, bez użycia języka, bez napierania. Chuuya po prostu zetknął ich wargi w motylim dotyku, malutkim i czułym. Dotyk anioła. Dazai naprawdę miał ogromne trudności z tym, żeby się nie rozpłakać. Czuł, jakby za sprawą tego gestu Nakaharze nagle wyrosły wielkie anielskie skrzydła, białe i mięciutkie, puszyste. Dzięki temu, że to właśnie on był tym, który został nim obdarzony, skrzydła te otoczyły go i przytuliły. Był bezpieczny. Był z nim. I nic innego się nie liczyło.

– Błagam, nie umieraj – wyszeptał, na nowo w niego wczepiony.

To było głupie i niepoważne błaganie, zupełnie niemożliwe i nieracjonalne. Obaj doskonale o tym wiedzieli, Dazai to wiedział, Chuuya oczywiście też. To oczywiste, że kiedyś umrze. Kiedyś to wszystko się skończy. Kiedyś nie będzie księżyca ni słońca, jego cierpienie nie będzie miało końca. Wszystko się zapadnie, skończy się świat i nie będzie już nic.

– Nie umrę.

Te słowa i łagodny pocałunek w czubek głowy były wszystkim, czego w tamtej chwili potrzebował. Może Mori miał rację, może sam był sobie winien. Może i był Ojcem kultu, może i chciał zaznać człowieczeństwa. Może Chuuya kiedyś umrze. Co jednak z tego? Zawsze istniało jakieś wyjście, nieważne jak ciężka nie byłaby sytuacja. Osamu miał zamiar je znaleźć, byleby tylko mogli być szczęśliwi, razem. Nic innego się nie liczyło.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top