10 - Strudzonym być

Codzienność, która nastała po wyjściu z mieszkania Chuuyi Nakahary, uświadomiła mu, że ani jego życie, ani pozagrobowa służba nie były piekłem. Dopiero te dni, które spędził bez jego światłej osoby, ślęcząc nad nieistotnymi aspektami swojej tak bardzo nieważnej pracy, nie mogąc się zmusić do odczuwania czegokolwiek, będąc najprawdziwszym, pozbawionym duszy i jakichkolwiek chęci czy też odruchów trupem, pokazały mu, czym jest prawdziwe piekło.

Dazai nie był w stanie opisać tego, co nim miotało. To nie było porównywalne do żadnego innego rodzaju cierpienia, jakie kiedykolwiek przeżył. To było coś niewymownie potwornego, nieludzkiego, przekraczającego jakiekolwiek pojęcie. Żaden poeta, żaden artysta, naukowiec czy też szaleniec, którym sam przecież był, nie miał nawet szansy na opisanie choć namiastki jego stanu. On już po prostu nie mógł być, nie mógł żyć, nie mógł egzystować, nie ze świadomością, ile bólu sprawił tej nieskazitelnej cząstce ideału na tym paskudnym, niereformowalnym padole, nie ze świadomością jej cierpienia, jej łez, krzyku. Nie mógł sobie wybaczyć tego, do czego doprowadził, a co gorsza, nie był w stanie poradzić sobie z samym sobą.

Codziennie budził się... nie, to nie było dobre określenie. Co rano przestawał leżeć, podnosił się, szedł do pracy, wykonywał ją i wracał. Przez cały ten czas nie wypowiedział ani słowa. Kunikida na niego krzyczał, współpracownicy odprowadzali zadziwionymi i może nawet zmartwionymi spojrzeniami, a on chodził i milczał, wpatrując się tępo w jakiś punkt przed sobą. Wykonywał swoje obowiązki i po prostu istniał. Nie robił nic więcej.

Wszystko przestało mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. To, czy słońce wstanie następnego ranka, to, czy zajdzie i zwolni miejsce dla księżyca i migoczących martwych dzieci. To, czy ktoś dowie się o wszystkim, czego się dopuścił, dowie się o jego uczuciach i złamanych zasadach. To, czy go zdegradują, pozbawią Kosy, zajęcia, zabiją. Pozostał sam. Nawet pragnienia śmierci już nie odczuwał. Nawet do niego nie miał prawa po wszystkim, co się wydarzyło. Ani do niej, ani do łez, których nie uronił od momentu, w którym ostatnia z nich zetknęła się z ciepłym policzkiem Chuuyi Nakahary.

Któregoś wieczoru wróciło do niego to dawne pragnienie. Gdy siedział na białym łóżku, oparty o białą ścianę, wgapiając się we wgłębienie na białym biurku naprzeciwko, omijając zupełnie odłamki zbitego w szale lustra, jego wzrok powędrował w kierunku jedynego niebiałego elementu w jego kwaterze. Czarna Kosa Śmierci stała oparta o framugę również białych drzwi po jego lewej stronie. Stała i kusiła. Dazai odnosił wrażenie, że w swoim szaleństwie nawet słyszał, jak do niego mówiła. Namawiała go, by podniósł się z materaca. Kpiła z jego słabości i proponowała jedyne słuszne rozwiązanie. Nie była już scyzorykiem. Była Kosą. Była w swojej prawdziwej formie. Mogła mu dać to, czego tak bardzo pragnął, z tym, że w końcu na dobre.

I, o dziwo, swoim diabelskim kuszeniem, głosem całkowitej nicości poruszyła chodzące zwłoki. Żniwiarz podszedł do drzwi i chwycił swoją broń, swoją jedyną deskę ratunku, jedyną rzecz, która mogła go uwolnić od swojego stanu chorej stagnacji. Mogła ukrócić jego żywot jako nierozumnego zombie, którym się stał. Nie zasługiwał na to, nie zasługiwał na to w żadnym stopniu, a jednak był tak zdesperowany, tak zgniły i zgorzkniały, samolubny i obrzydliwy, że chwycił ją i usiadł z powrotem na łóżku.

Siedział tak przez wiele godzin. Trzymał Kosę na kolanach i przejeżdżał po jej trzonie palcami raz po raz, po prostu na nią patrząc. Myślał o tym, że to ostatnie, co będzie widział. Biały pokój, przekrzywione białe poduszki na białej kołdrze, wgłębienie w białym biurku, zbite lustro naprzeciwko i w końcu czarna wybawicielka. Myślał o tym, że bardzo nie chciał umierać, że chciał żyć, a przynajmniej być, z nim. Wyobrażał sobie swoją codzienność z Chuuyą, gdyby tylko był człowiekiem z krwi i kości. Widział, jak siedzą u niego na łóżku, jak rozmawiają. Czuł jego zapach, delektował się nim i samą możliwością przebywania blisko niego; niemal mógł doświadczyć emanującego z jego pięknego ciała, nieziemskiego ciepła. Widział uśmiechającego się Nakaharę, wręcz czuł dotyk jego dłoni na swojej własnej. Kto wie, może i na ustach? Może i mógłby go poczuć na całym swoim ciele, jego palce, sunące wzdłuż paskudnych blizn, paskudnych jak cały on, jak całe jego istnienie?

Nie do końca świadomie w pewnej chwili począł wodzić swoimi własnymi opuszkami po szyi, po rękach, klatce piersiowej. Wyobrażał sobie, że to jego dłonie, dłonie Chuuyi. Starał się przywołać w pamięci uczucie, które wywoływał u niego każdy, nawet najdrobniejszy gest z jego strony. Usiłował przypomnieć sobie moment, w którym dotykał jego policzka, ponieważ sam go o to poprosił. Nie, poprosił go o jakikolwiek dotyk. To on wybrał akurat twarz. To on potem tego strasznego dnia wplątał swoją dłoń w jego włosy, odwzajemnił jego uścisk z olbrzymią dozą czułości. To on. To zawsze był on.

To, co Dazai wtedy zrobił, było konieczne. Musiał to zrobić. Nie było innego wyjścia.

Właśnie to sobie wmawiał, gdy przystawiał końcówkę ostrza do swojej szyi. Nawet będąc na skraju śmierci, w swoich ostatnich chwilach, wmawiał sobie to obrzydliwe kłamstwo. Usilnie starał się wierzyć, że to było najlepsze, co mógł zrobić dla Chuuyi. Starał się, a jednak w to nie wierzył.

Gdy poczuł kłujący ból, kiedy przeciął już bandaże i kawałek skóry, wiedział, że mógł to rozegrać całkiem inaczej. Popełnił horrendalny błąd, którego skutki były katastrofalne. Przez swój kompletny brak wyczucia i desperację zniszczył jedynego człowieka, którego godzien był świat. Nie, nawet ten świat nie był go godny. Chuuya to człowiek, na którego zasługują niebiosa, który zasługuje na sam raj. A on go zniszczył. I nie zasługiwał przez to na nic innego, jak na śmierć, zdychanie w zapomnieniu i paskudnej agonii niczym bezpański pies.

W momencie, w którym zagłębił ostrze jeszcze bardziej, zatrząsł się, a z jego gardła prawie wydostał się szloch. Prawie, bo w tym, wydawałoby się, kulminacyjnym momencie, gdy był gotów przeciąć je całkowicie, po białym pokoju rozległo się pukanie, a raczej, walenie w drzwi. Wystraszony, wyrwany z transu Dazai aż podskoczył, przecinając trochę skóry, co poskutkowało natychmiastowym sączeniem się krwi z rany i barwieniem bandaży na czysty szkarłat.

– Dazai-san! – drzwi aż się trzęsły pod wpływem uderzeń. – Dazai-san, to ja, Tachihara!

Zacisnął zęby, tłumiąc syk bólu. Jeszcze tego mi brakowało. Że też akurat jedyny Żniwiarz w ich wydziale, który miał cokolwiek wspólnego z Chuuyą, musiał akurat teraz przyjść pod jego drzwi. To tylko pobudziło w Osamu gorycz i utwierdziło go w przekonaniu, że będzie cierpiał i potykał się o podkładane mu kłody do samego końca. Nie przejął się tym jednak bardzo. Zasługiwał na to.

Przyłożył znów ostrze do zakrwawionej, pulsującej przeszywającym kłuciem szyi, gdy nagle zawołanie się ponowiło:

– Dazai-san, proszę, otwórz! To naprawdę ważne!

Wynoś się, prawie krzyknął. Był gotów zabić się tu i teraz, niezależnie od tego, ile razy młokos będzie walił w drzwi ani co powie. Nic, co miał zamiar mu przekazać, nie mogło go już odwieść od zamierzonego czynu, ale postanowił się nie odzywać, by nie dać żadnych znaków swojej obecności. Pomyślał, że jak nie będzie odpowiadał, to jego nagabywacz stwierdzi, że go nie ma i sobie pójdzie. Gdy wbił Kosę parę milimetrów głębiej, jego ręka zadrżała. Jeszcze trochę.

– Chodzi o Chuuyę!

Dźwięk, jaki rozległ się po pustym pomieszczeniu, był niczym wybuch, niosący się po nim nieznośnym echem. Kosa Śmierci runęła na podłogę z ogromnym hukiem, od którego kwatera, a nawet cały Główny Budynek niemal zatrząsł się w posadach. Ale to nie on się trząsł. To Dazai ją upuścił, to on zadrżał, jakby dostał nagłego ataku padaczki. To on zerwał się z łóżka i zakrwawiony podleciał do drzwi, by gwałtownie je otworzyć, brudząc przy tym tą gorszącą go biel.

– Co z nim?!

Ubrany w czarny garnitur Tachihara aż podskoczył. Zakłopotany potarł plaster na nosie i omiótł go spojrzeniem, złote oczy zatrzymując na sączącej się z rany krwi.

– Dazai-san, twoja szyja...

– Co z nim? – powtórzył, zawierając w swoim tonie grozę, której Michizou nie mógł już zignorować. Po chwili zorientował się, że w gruncie rzeczy stoją na korytarzu i ich nadchodząca rozmowa mogła dotrzeć do niechcianych uszu. Nie myśląc wiele, złapał chłopaka za marynarkę i wrzucił do środka pomieszczenia jak worek ziemniaków, ryglując je potem szybko i podnosząc broń, by przystawić mu ją do szyi. Nie miał czasu na zbędne uprzejmości. – Gadaj – rozkazał, gdy klęczący na podłodze żółtodziób uniósł otwarte dłonie do góry w obronnym geście.

– B-byłem w porcie razem z Kaijim. Niedawno wróciliśmy, mieliśmy do ścięcia ze dwie dusze...

– Świetnie, nie obchodzi mnie to – warknął Dazai, do reszty zniecierpliwiony. – Mów, co z Chuuyą, albo zdechniesz drugi raz i zadbam o to, by nie stało się to tak szybko jak za pierwszym razem.

Złoto rozbłysnęło przerażeniem. Osamu nigdy nie zachowywał się w ten sposób, nigdy nikomu nie groził. W każdym razie nie tutaj. W tym momencie nie obchodziła go jednak ani swoja reputacja, ani odczucia innych względem siebie, nawet to, że z niewiadomych przyczyn Michizou wiedział o jego kontaktach z baristą. Nic go nie obchodziło. Liczył się tylko i wyłączanie Nakahara, który równie dobrze mógł być teraz w niebezpieczeństwie.

– Był tam – odpowiedział. – Chodził po porcie. Wyglądał okropnie, jakby miał zemdleć w każdej chwili. Wszedł w środek jakiegoś osiedla, nie wiem jakiego, nie pamiętam, nie rozpoznałem go.

Wyglądał okropnie, jakby miał zemdleć w każdej chwili. W jak złym stanie musiał być? Jak strasznie to wszystko musiało na niego wpłynąć? Co się z nim działo przez te wszystkie dni? Dlaczego chodził po tak niebezpiecznej okolicy w takim stanie? Dazai, choć znów wypełniany obrzydliwym poczuciem winy, miał tak mnóstwo pytań, ale z tego wszystkiego tylko jedno uznał za priorytet:

– Coś mu się stało?

– Nie, posiedział chwilę i poszedł.

Sapnął rozwścieczony i cofnął się o krok, zabierając mu Kosę spod podbródka. Po chwili rzucił ją lekceważąco na podłogę.

– To po co mi o tym mówisz? I skąd w ogóle wiesz, że...

– Wołał cię.

Osamu zamknął usta. Po jego ciele przepłynął znajomy prąd, wprawiający każdą kończynę w drżenie, jakby został porażony burzowym piorunem. To niemożliwe. Chuuya go znienawidził, nienawidził go za ból, jaki mu sprawił, za jego kłamstwa. Dlaczego miałby teraz biegać i go wołać? Dlaczego miałby go szukać?

– To niemożliwe.

– Ale tak było – nieco uspokojony, choć nadal ostrożny Tachihara wstał z klęczek powoli, przypatrując mu się nieustępliwie. – Raczej niewielu jest Dazaiów w okolicy. Wołał twoje nazwisko, jestem tego pewien. W ogóle, chodził i zaglądał wszędzie, jakby czegoś szukał. Czy to możliwe, aby szukał ciebie?

Pokój zawirował. Żniwiarz miał wrażenie, jakby kręcił się na niemogącej się zatrzymać karuzeli, która w swoim szale z chwili na chwilę kręciła się tylko szybciej. Z każdej strony uderzało go coraz więcej obrazów i uczuć, których nie potrafił poskładać do kupy ani zdefiniować. Od tylu dni nie czuł niczego, a teraz nagle zwaliło się na niego tyle emocji, że nie potrafił się określić. Michizou postanowił sprowadzić go z powrotem na ziemię, zauważywszy jego skrajnie beznadziejny stan:

– Nie wiem, co się stało, ale powinieneś do niego iść.

– Słucham? – Osamu nie ukrywał swojego zdziwienia. Jakim prawem ten dzieciak mnie poucza?

Ku jego jeszcze większemu zaskoczeniu, chłopak się uśmiechnął. Uniósł dłoń ku górze i poluźnił sobie kołnierz.

– Ostatnio zacząłem sobie przypominać... to, co się stało. Jak umarłem. Pamiętam, że przyszedłem wtedy do niego. Prosiłem go o pomoc, a on mnie wyrzucił. Byłem wściekły, zrozpaczony... zawinąłem broń takiemu jednemu... nieważne – uciął, dostrzegając ponaglające spojrzenie. – Chodzi o to, że w momencie, w którym... no wiesz... zobaczyłem go. Ukrywał się za rogiem budynku naprzeciwko. Obserwował mnie. Widziałem, że bije się z myślami, że chce mi pomóc, ale ostatecznie nic nie mógł zrobić. Chodzi mi o to, że Chuuya taki jest. Najpierw robi zamiast myśleć, a potem żałuje i próbuje wszystko naprawić. Jak kiedyś mnie upokorzył przy znajomych w warsztacie, to potem przez parę dni dawał mi kawę na koszt firmy – poszerzył nieco uśmiech, a Osamu zauważył w jego złotych oczach znajomą mgiełkę zatracenia. – Odmówił mi pomocy, a potem mnie szukał. Rany, mogę sobie tylko wyobrazić, jak bardzo żarł się potem sam ze sobą – parsknął smutno. – On zawsze uważa, że jest samowystarczalny. Nie znałem go jakoś specjalnie dobrze ani długo, ale to jedno zauważyłem – nigdy się z nikim nie spoufala i nie chce niczyjej pomocy.

Wraz ze znikającą mgiełką z oczu Tachihary, Dazai poczuł, jak jego własna kompletnie się rozmywa. Teraz rozumiał. Teraz wszystko rozumiał. Pojął Chuuyę w pełni, zrozumiał jego niechęć, jego zaskoczenie, okropne zażenowanie, tą chorobliwą ostrożność, samowystarczalność. Zrozumiał jego sztuczną uprzejmość, jego usilnie wypracowywaną obojętność. Zrozumiał to, jak bardzo musiał być dla niego inny, wyjątkowy, że pozwolił mu na takie zbliżenie się do siebie. To tylko uświadomiło mu, że zranił go o wiele bardziej niż przypuszczał, że Chuuya potrzebował go tak samo, a może nawet bardziej niż on jego, nawet po tym, co zrobił. Biegał, szukał go – chciał wszystko naprawić. Choć nic nie zepsuł, chciał wszystko naprawić. Tak zniszczony, tak naruszony, tak niepewny, chciał zadośćuczynić za swój poprzedni czyn, za zaniechanie. Dręczyło go poczucie winy, że nie pomógł Tachiharze, dławił się nim i niemocą, a wszystko to wyżerało go od środka. Gdy zobaczył, jak Dazai „umiera", zapewne poczuł się jeszcze gorzej. Jakby znów kogoś stracił. Znów był niewystarczający, zawiedziony sobą.

Osamu przymknął oczy, opierając się o ścianę tuż obok drzwi. Co ja najlepszego zrobiłem?

– Tak – wymamrotał, przecierając twarz dłonią. – To brzmi jak on.

– Wygląda na to, że stopiłeś tego małego, rudego skurwiela – ku zaskoczeniu Dazaia, gdy uniósł wzrok, Michizou się uśmiechał, ale w zupełnie inny sposób niż wcześniej. W złotych oczach nieadekwatnie do sytuacji tańczyły ogniki radości. – Serio nie wydaje ci się, że powinieneś do niego iść?

Brunet zmrużył niebezpiecznie oczy. Pomyślał, że dzieciak na za dużo sobie pozwala, ale był teraz tak otumaniony zrozumieniem i masą innych uczuć, że ani myślał go za to rugać. Poza tym, dzięki niemu poznał wszystkie szczegóły. Dzięki niemu wiedział. Westchnął ciężko.

– Chyba nie muszę mówić, co się stanie, jeśli piśniesz komuś o tym chociaż słowo?

Uśmiech Tachihary jedynie się poszerzył.

– Spokojna twoja rozczochrana, nic nikomu nie powiem – założył lekceważąco ręce na głowę. – Ale będziesz musiał w zamian wziąć za mnie ze dwie czy trzy nadgodziny.

Bezczelny dzieciak.

– Zgoda.

Dazai odbił się od ściany, nagle pełen energii. Zabrał z ramy łóżka płaszcz i schylił się po zakrwawioną Kosę Śmierci, którą zmienił w scyzoryk i, wycierając resztki szkarłatnej posoki o rękaw marynarki, schował go do jej wewnętrznej kieszeni. Już nie była mu potrzebna. Nie musiał umierać, skoro wiedział, że Chuuya go potrzebuje.

– Dazai-san...

– O tym też ani słowa – uprzedził go, ale po krótkim namyśle wzruszył ramionami. – A zresztą, jeden pies – otworzył drzwi i wyszedł na korytarz, nawet nie siląc się na ich zamknięcie ani opatrzenie swojej dość makabrycznie wyglądającej szyi. Przecięcie pulsowało bólem, ale nie było dla niego w tamtej chwili ważne. – Aha, byłbym zapomniał – obrócił się i zerknął znacząco na również opuszczającego swój chwilowy pokój przesłuchań Tachiharę. – Jeśli przypomniałeś sobie coś istotnego, Kunikida-kun z pewnością chętnie by o tym usłyszał.

Rudzielec wyprostował się, nagle zatrwożony.

– Nie chcę do niego iść... – mruknął, pełen nieukrywanego przerażenia.

Osamu nie wiedział, który z nich był tym bardziej zaskoczony, ale z jego gardła wydobył się cichy chichot.

– Wcale mnie to nie dziwi. Ale ani słowa o...

– Wiem – niegrzecznie wszedł mu w słowo. – I, Dazai-san...

– Co jest? – zniecierpliwił się. Zbierał się do odejścia już trzeci raz.

Chłopak uśmiechnął się delikatnie.

– Powiedz mu, że nie mam mu tego za złe.

Brunet rozszerzył nieznacznie oczy na jego prośbę. Zaraz potem odwzajemnił uśmiech, skinął mu głową, chcąc ukazać tym swoją wdzięczność za przekazane informacje i odwrócił się, by wreszcie odejść. W gruncie rzeczy dobry z niego dzieciak.

Jakkolwiek był w stanie to zrobić przez swój nieciekawy wygląd i wymęczenie, starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, opuścił Główny Budynek i udał się na ludzką ziemię. Teraz już nic go nie powstrzyma. Gdy wiedział, że Chuuya wciąż go potrzebuje, gdy wiedział, że jest w złym stanie, musiał go odnaleźć. Nie wiedział, co mu powie, nie wiedział, co Nakahara mu powie, ale jedno wiedział na pewno. Musiał z nim teraz być. Obaj tego potrzebowali, a jeden z nich widocznie o wiele bardziej niż drugi.

Gdy tylko dotknął stopami podłoża, począł się rozglądać we wszystkie strony. Dokąd powinienem pójść? Tachihara mówił, że Chuuya znajdował się w rejonach portu, ale nie zabawił tam długo od momentu, w którym widział go po raz ostatni. Może wrócił do domu? A co jak coś mu się przydarzyło?, przeszło mu przez myśl. Dreszcz momentalnie wstrząsnął jego ciałem. Jeśli słowa nowego Żniwiarza były prawdą i Nakahara rzeczywiście wyglądał, jakby miał zemdleć w każdej chwili, był łatwym celem dla łaknących jakiejkolwiek wartościowej zdobyczy mieszkańców obrzeży miasta.

Przełknął ślinę, nakazując sobie spokój. Musiał przestać panikować. Musiał przestać zachowywać się w nie-swój sposób oraz wrócić w chłodne ramiona racjonalnego i logicznego myślenia. Tylko to mogło go teraz uratować. Tylko to mogło uratować ich.

Skierował się w stronę dobrze znanej mu kamienicy i nagle przypomniał sobie o swoim telefonie, który wiecznie spoczywał w kieszeni narzuconego na ramiona płaszcza. Wygrzebał go z niej i zerknął na czarny ekran. Po tamtym wieczorze walczył ze sobą, by go wyrzucić, ale ostatecznie nie mógł się zdobyć na ten czyn. Namówił Kunikidę na używanie tego ukradzionego ludzkiego urządzenia, by w razie próby kontaktu z Chuuyą nie sprowadzić na siebie niepotrzebnych podejrzeń samym posiadaniem go. Był to ciężki orzech do zgryzienia, ale za argumentem możliwości opieprzania go i pospieszania podczas osobnej pracy Doppo wreszcie uległ. Dzięki temu zyskał nowy sposób na porozumiewanie się z obojgiem mężczyzn. Co zabawne, finalnie nigdy nie użył go do rozmowy z Nakaharą.

Nie wyrzucił komórki, ale wyłączył ją, by go nie kusiła. Gdy tylko uruchomił ją ponownie i ujrzał całą masę niedawnych nieodebranych połączeń od rudowłosego, jego ciało zesztywniało, a on sam się zatrzymał. Poczuł pot na plecach, który mimo wszystko zdecydowanie mógł nazwać lodowatym. Jak zdesperowany musiał być? Jak bardzo go potrzebował, teraz, gdy go nie było? Dazai zacisnął zęby. Ostatnie połączenie przychodzące otrzymał dobre paręnaście minut temu. To nie było wcale tak dużo czasu, więc postanowił natychmiast oddzwonić, by móc jak najszybciej się z nim spotkać.

Nie zdołał jednak tego zrobić, bo gdy tylko miał nacisnąć odpowiedni klawisz, telefon zawibrował w jego dłoni i wrzasnął systemowym utworem na całą ulicę. Osamu na moment zmroziło. Był zaledwie parę kroków od mieszkania swojego baristy. Dzielił go od niego jeszcze tylko jeden budynek, więc natychmiastowo ruszył się z miejsca. Chciał odebrać w biegu, ale gdy tylko wyszedł zza rogu i jego oczom ukazał się łamiący serce widok, zrezygnował.

Telefon upadł na posadzkę, podobnie jak Chuuya. Małe ciało leżało na lodowatym chodniku w ciemnym miejscu, ominiętym przez światło ulicznej lampy, i nie ruszało się, wyglądając jak najprawdziwsze w świecie zwłoki. Gdzieś obok niego walała się reklamówka z jedzeniem, kusząc zapewne i tylko torturując wpółprzytomnego swoim zapachem. Poruszony, biegnący do Nakahary Osamu odsunął ją kopniakiem, robiąc sobie miejsce; niemal sam załkał, widząc jego bladą, zapłakaną, ubrudzoną ulatującą z nosa krwią twarz. Powieki miał przymknięte, a z rozchylonych wysuszonych warg wydobywał się urywany oddech. Zaraz obok jego głowy leżał telefon. Mężczyzna musiał zadzwonić do niego ostatkami sił, błagając wszystko, co mogło mu pomóc i wysłuchać jego modły, by chociaż odebrał ten jeden, ostatni raz. I wyglądało na to, że Dazai zjawił się dosłownie w ostatniej chwili, spełniając jego rozpaczliwą prośbę.

Wymierzył sobie mentalny policzek, w jednej chwili wyłączając wszystkie emocje. To nie była pora na rozpaczanie. Musiał przenieść Chuuyę w bezpieczne miejsce. Musiał zanieść go do jego mieszkania, wziął go więc delikatnie na ręce, bojąc się, że choć odrobinę gwałtowniejszy ruch mógłby mu coś połamać, pokruszyć ten blady ideał. Rudowłosy okazał się tak lekki, że Żniwiarz na moment zapomniał o oddechu. Sekundę później zreflektował się jednak i czym prędzej, choć wciąż chorobliwie ostrożnie, ruszył w stronę wejścia do budynku.

Dopiero wchodząc do klatki, zorientował się, że nie ma kluczy do jego mieszkania, a był w dość niesprzyjającej pozycji i sytuacji do przeszukiwania wiotkiego jak szmaciana lalka gospodarza. Zaklął cicho pod nosem. W tej samej chwili, gdy zdecydował, że najzwyczajniej w świecie wyważy drzwi, cudownym zrządzeniem losu albo przez miłosierną łaskę samego niezdecydowanego i znudzonego Pana natknął się na schodzącego z pierwszego piętra Hirotsu. Był w płaszczu oraz szaliku, więc miał w planach gdzieś wyjść. W ręku trzymał pęk kluczy, przez ich ilość brunet wywnioskował, że były to klucze do własności całej kamienicy. Gdy tylko ujrzał Dazaia z zemdlonym Chuuyą na rękach, niemal mu one wypadły.

– Dazai-kun? Co się stało? – niemal zawołał, wykrzywiając twarz w grymasie zdezorientowanego przerażenia.

– Niech mi pan otworzy jego mieszkanie – odpowiedział mu, nie siląc się na żadne wyjaśnienia. Zaspokojenie ciekawości staruszka nie było teraz jego priorytetem.

On również zdawał się to zrozumieć, bo niemal natychmiast poprowadził go z powrotem na górę. W milczeniu i siląc się na szybkie ruchy, szukając odpowiedniego klucza w dzierżonym pęku, nieco drżącymi dłońmi wreszcie otworzył mu odpowiednie drzwi, przepuszczając go w nich jako pierwszego.

– Woda, ręcznik – rzucił twardo Osamu i natychmiast pognał do sypialni Chuuyi, by, darując sobie rozwodzenie nad ponowną wizytą w tym przewspaniałym miejscu, położyć go delikatnie na łóżku, niemal z namaszczeniem.

Oczekując na wracającego z wcześniej wspomnianymi przedmiotami właściciela kamienicy, zdjął rudowłosemu buty oraz kurtkę i ułożył go, jak mu się wydawało, najwygodniej, jak tylko było to możliwe. Okrył go kołdrą oraz kocem aż po brodę, mogąc sobie tylko wyobrazić, jak bardzo musiał zmarznąć, spędziwszy tyle czasu na zewnątrz i to jeszcze leżąc na chodniku. Nie pozwolił sobie jednak na żadne głębsze uczucia, dopóki nie położył mu na, jak twierdził Ryuurou, rozpalonym czole nasączonego zimną wodą ręcznika.

Kiedy tylko wytarł mu z twarzy zaschniętą krew osłabienia i uzyskał zapewnienie, że to wszystko, co mogą na razie zrobić, z braku sił i pod wpływem spadających na niego uczuć ukląkł na podłodze zaraz obok materaca i oparł o niego czoło. Sunąc po nim dłonią, odnalazł wcale nie taki ciepły odpowiednik Chuuyi i splótł ich palce, czując, jakby ściany jego płuc smagał mu najprawdziwszy ogień, paląc przełyk, gardło, nie pozwalając mu na wykrztuszenie z siebie choć słowa. Coś ty najlepszego narobił?, zapytał, ale nie wiedział już, do którego z nich kierował to pytanie. Prawdopodobnie do obu.

Jego nagle ciężką głową targało niezmierzone poczucie winy oraz trwoga o stan ukochanego. Chuuya był skrajnie niedożywiony i wykończony. Kiedy ostatni raz miał coś w ustach? Kiedy zamknął oczy i choć na chwilę doznał ukojenia w krainie Morfeusza? Dazai mógł sobie tylko wyobrazić, co strasznego działo się w jego głowie, co działo się tutaj, w tym pokoju, podczas gdy on hulał sobie po Yokohamie i ścinał dusze, kontynuując swoją pozbawioną sensu egzystencję. Jakie myśli kłębiły się w tym ciemnym pokoju? Jakie słowa zostały rzucone w pustą przestrzeń? Ile łez wsiąknęło w te ubarwione rozsypanymi rudymi kosmykami poduszki? Jak ogromne cierpienie wypełniało to niewielkie, chude ciało? Jakież to grymasy rysowały tą teraz tak spokojną, tak błogą twarz?

Nieważne, jak długo i intensywnie o tym myślał, na końcu zawsze słyszał tylko jedno. To wszystko twoja wina. Nieustannie słyszał to jego zdanie, wypowiadane cichym, wrednym głosikiem gdzieś z tyłu głowy. Mimo że teraz nie powinien o tym myśleć, powinien skupić się na tym, jak mógł mu jeszcze pomóc, ono ciągle do niego wracało, sprawiając, że jego ciało stawało się coraz to cięższe, jakby ktoś przykuł go łańcuchami do podłogi i nie pozwolił nawet unieść twarzy, by skonfrontować się z tym spokojem. Zasługiwał na to, by klęczeć, by klęczeć przed jedynym ważnym dla niego istnieniem i do końca swoich dni przepraszać go za cierpienie, które mu sprawił.

– Co się stało? – zapytał nagle Hirotsu, który nieustannie tkwił u jego boku. Widocznie porzucił swoje wieczorne plany na rzecz ulubionego pracownika.

Dazai dopiero wtedy przypomniał sobie o jego obecności. Zrozumiał, że staruszek chciał wyrwać go z odmętów zadręczania się, które musiał zauważyć, jak i to, że jest mu winien wyjaśnienia. Prawie wyczuwał jego zrozumienie, co było całkiem zaskakujące, a zarazem niepokojące. Fioletowe tęczówki, lustrujące go zza jego pleców, wręcz emanowały ogólnym pojęciem i podpieraną latami doświadczeń wiedzą. Ryuurou wiedział, Dazai nie miał pojęcia jakim cudem, ale jakoś wiedział. Nie był pewien, czy był z tego powodu zmartwiony, czy raczej wdzięczny, że nie będzie musiał niczego tłumaczyć ani wymyślać.

Powoli uniósł głowę i odważył się zerknąć na śpiącego. Jego długie jak u kobiety rzęsy rzucały cień na blade policzki, a z ust wydobywał się cichy, nieco świszczący oddech. Wyglądał tak spokojnie, zupełnie odmiennie niż parę minut temu, gdy go znalazł, jakby w trakcie tej krótkiej akcji ratowniczej wszystko zdążyło naprawić się samo.

– Jest chory – odpowiedział cicho, bojąc się podnieść głos choć o ton. Miał wrażenie, że choć odrobinę głośniejszy dźwięk mógłby obudzić gospodarza, który potrzebował teraz jak najwięcej odpoczywać. – Chory i nieodpowiedzialny – zacisnął delikatnie splątane z jego własnymi palce. Gdyby nie przyszedł, kto wie, jak mogłoby się to skończyć.

Na dole są jego rzeczy, przypomniał sobie nagle. Jak zdążył wcześniej wychwycić, w reklamówce znajdowało się jedzenie i to, sądząc po ulatującym z wypełnionych nim pudełek zapachu, całkiem świeże. Z pewnością niedotykający niczego odżywczego od paru dni Nakahara po pobudce będzie go potrzebował bardziej niż powietrza, by w niedługim od tego czasie nie zemdleć kolejny raz, tym razem z braku pożywienia.

Niewiele myśląc, delikatnie i z wielką trudnością przerwał ich uspokajający kontakt fizyczny i, rzucając przedtem ciche „zaraz wracam", zbiegł po schodach z powrotem na ulicę. Podnosząc reklamówkę, stwierdził, że była ona zdecydowanie za ciężka, chowając w swoim środku tylko kilka pudełek z kuszącymi obiadami, ale, mając głowę zajętą zupełnie czymś innym, nie poświęcił tej obserwacji większej uwagi. Zabrawszy jeszcze swój lekko stłuczony na skutek nagłego upuszczenia telefon, wrócił na górę, by odłożyć wszystko w kuchni.

Ku jego zaskoczeniu, czekał tam na niego Ryuurou. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby na blacie przed nim nie znajdowała się apteczka, a zaraz obok kilka opatrunków oraz nożyczki.

– Twoja szyja – wyjaśnił, wskazując na nią podbródkiem, gdy Osamu odłożył reklamówkę tuż obok. Odruchowo powędrował do niej palcami. W obliczu wszystkich tych wydarzeń zdążył całkowicie zapomnieć o swojej przerwanej próbie samobójczej sprzed kilkudziesięciu minut. – Nie będę pytał – dodał. – Ale pozwól mi pomóc.

Dazai kiwnął głową w milczeniu, nie mogąc nawet zmusić się na jakąkolwiek odmowę. Sam po wszystkim, co się wydarzyło, nie miał siły się sobą zająć, więc z niespotykaną ufnością oddał się opiece nadzwyczaj spokojnego staruszka. Nakazał mu on usiąść na podstawionym pod blat, teraz wysuniętym krześle i ostrożnie odwiązał mu z szyi bandaż. Zawiesił oko na bruździe po sznurze, tak dawnej, a mimo to wciąż pozostałej brunetowi po życiu, jakoby była pamiątką, przypominającą mu o momencie, w którym zszedł z tego świata. Osamu nie wiedział, jak czuł się z tym, że ktoś ją zobaczył, ale w tamtej chwili był zbyt zmęczony na to, by się nad tym rozwodzić. Hirotsu nie skomentował jej w żaden sposób, tylko począł oczyszczać mu ranę z zakrzepniętej krwi. Żniwiarz nie odzywał się, nie chcąc utrudniać mu pracy, raz po raz krzywiąc się czy sycząc z powodu szczypania, jakie wywoływały ratujące go od niespecjalnie mogącego mu zaszkodzić zakażenia specyfiki.

Kiedy Ryuurou go opatrzył i jego szyja na nowo była obwiązana czystym materiałem, Dazai oplótł ją chudymi palcami.

– Wydaje się pan być wprawiony – skomentował.

– Nie robię tego pierwszy raz – odpowiedział staruszek, chowając swoje przybory z powrotem do ubarwionej białym plusem, czerwonej skrzyneczki.

Urzędnik przekrzywił głowę, nieco zaskoczony jego odpowiedzią. Wiedział, że równie dobrze mógł odnosić się po prostu do opatrywania ludzi, ale coś w jego tonie kazało mu zwrócić na tą wypowiedź szczególną uwagę.

– Naprawdę? Czyżby w młodości był pan lekarzem? A może wojskowym?

– Skąd ten wniosek?

Dazai założył nogę na nogę, gdy Hirotsu się do niego obrócił.

– Ma pan silne dłonie, a także ukrywa pod koszulą sporo blizn – kiwnął głową w kierunku nieco osuwającej się z klatki piersiowej, przydużej koszuliny. Gdy był na tyle blisko, by Osamu mógł mu się uważniej przyjrzeć, zauważył ten szczegół. – Zwykli ludzie nie odznaczają się strudzonym ciałem.

Mężczyzna obdarzył go delikatnym uśmiechem spod wąsów, a fioletowe tęczówki zaszły mgiełką nostalgii.

– Nie byłem ani lekarzem, ani wojskowym, ale można powiedzieć, że prowadziłem wojnę.

– Doprawdy? Jaką?

– Swoją własną.

Brunet wykrzywił twarz w grymasie, który miał być gorzkim uśmiechem, ze zrozumieniem.

– Jak my wszyscy – skomentował i mimowolnie zerknął w stronę korytarza, na końcu którego Chuuya spał sobie smacznie w swoim pokoju, choć na ten czas wolny od trosk.

Kiedy wszystko, nawet jeśli na chwilę, wydawało się być na swoim miejscu, wróciło do niego własne zmęczenie. Bardzo nie chciał mu ulec. Postanowił sobie czuwać przy Nakaharze, by w razie jakiegoś kolejnego niespodziewanego zdarzenia być w stanie coś zdziałać, ale oblewające go z każdej strony wycieńczenie jasno dawało mu do zrozumienia, że ani jego ciało, ani umysł nie zamierzają być skłonne do współpracy. Powieki coraz bardziej mu ciążyły, a i z poruszaniem się miał pewną trudność, toteż na razie pozostał w miejscu.

– Dziękuję panu za pomoc – odezwał się nagle, uświadamiając sobie, że zapomniał to zrobić. Może Hirotsu nie był niezbędny, ale dzięki niemu droga tutaj oraz doprowadzenie się do porządku było znacznie łatwiejsze.

Staruszek splótł dłonie za plecami.

– Drobiazg. Mam nadzieję, że dobrze się sobą zajmiecie.

Osamu zerknął na niego, przez moment nie ukrywając swojego zaskoczenia. Potem parsknął cicho i przymknął oczy, malując na ustach delikatny uśmiech.

– Doprawdy, Hirotsu-san, jest pan niesamowicie bystry. To cenne. Jestem zdumiony, że jeszcze nie zalał mnie pan masą pytań.

– Wydaje mi się, że wiem wystarczająco wiele. A w każdym razie tyle, ile powinienem.

Dazai otworzył oczy i zlustrował go tym razem nieufnym spojrzeniem. To podejście wydało mu się iście podejrzane. Jaki człowiek mówi i robi coś takiego, nie licząc na żadne korzyści? Takie działanie wydało mu się bardzo niepasujące do ludzkiej natury, w każdym razie do tej, z którą zdążył się zapoznać. Nauczył się, że cecha bezinteresowności to największa rzadkość, jaką można odnaleźć w człowieku, toteż doświadczając jej, nie mógł pozbyć się wzmożonej czujności. Ciężko było mu w to wszystko uwierzyć, co właściciel kamienicy również zdawał się dostrzec, bo zaśmiał się cicho pod nosem.

– Nie musisz tak na mnie patrzeć, Dazai-kun. Chuuya-kun jest dla mnie nie tylko ważnym pracownikiem, ale postrzegam go również jako przyjaciela. To dobry człowiek, choć niewymownie strudzony. Gdy na niego patrzę, widzę kogoś w swoim wieku. Widzę, że wypełnia go zmęczenie i chciałbym, by odnalazł coś, co pomoże mu się ukoić. Odnoszę podobne wrażenie, kiedy patrzę na ciebie – w tamtym momencie fiołkowe tęczówki ponownie zabłysnęły zrozumieniem, jakby były świadome czegoś, o czym Dazai nie miał pojęcia. Wywołało to w nim uczucie niepokoju; nie znosił nie wiedzieć. – Jak już mówiłem, mam nadzieję, że dobrze się sobą zajmiecie. Obaj.

Osamu nie odpowiedział, jedynie oparł łokieć o blat i przytrzymał sobie dłonią głowę, odwracając wzrok. Coś nie pozwalało mu się kłócić z tym wszechwiedzącym staruszkiem. Jakaś jego cząstka chciała się jeszcze trochę pobić z dominującym w nim zrezygnowaniem, chciała zwrócić uwagę na to niecodzienne nastawienie i rozwiać wątpliwości oraz dziwną niepewność, która wiodła w nim swój prym, gdy miał do czynienia ze starszym mężczyzną. Od momentu, w którym zobaczył go tego dnia, kiedy zawitał do kawiarni, targało nim dziwne uczucie, którego nie umiał do końca zidentyfikować. Czuł się, jakby rozmawiał ze starym przyjacielem, ale jak mógł, skoro nigdy wcześniej się nie znali?

Nagle pewna myśl szarpnęła jego ciałem. A co jeśli...

– Pójdę już – odezwał się Hirotsu, skupiając na sobie zdezorientowane czekoladowe spojrzenie. – Odpocznij, Dazai-kun. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, skontaktuj się ze mną – podał mu komórkę, na której wyświetlał się jego numer telefonu. Osamu, porzucając swoje rozterki, wziął go z wdzięcznością i odprowadził go wzrokiem do drzwi, nie mając siły zrobić tego osobiście.

Odnalazł ją w sobie, gdy tylko usłyszał ich trzask. Machinalnie wstał z krzesła i, nie siląc się na jego zasunięcie, ruszył w kierunku sypialni Chuuyi. Najciszej jak potrafił wszedł do środka i omiótł pomieszczenie spojrzeniem.

Wszystko było takie jak zapamiętał. To było piękne, a jednocześnie niepokojące. Zarówno pokój, jak i znajdujące się w nim przedmioty wyglądały na nieużywane od wielu dni, jakby wcale nikt w nim nie mieszkał. Wszechobecny kurz unosił się w powietrzu i odznaczał w świetle księżyca. To poruszyło martwe serce Żniwiarza i nakazało porzucić obserwację otoczenia. Strudzone oczy skierowały się ku właścicielowi tego smutnego mieszkania, który w ciągu tych paru minut zdołał zmienić swoją pozycję. Teraz leżał na boku z głową zwróconą ku niezasłoniętemu oknu. Dazai podszedł do niego i zasunął rolety, nie chcąc, by wścibskie promienie słoneczne obudziły Nakaharę za parę godzin – powinien spać tyle, ile tylko mógł.

Chwilę później sam ukląkł przy łóżku i wpatrzył się w jego twarz, która teraz była przysłonięta rudymi kosmykami. Wyciągnął ku niej dłoń z wahaniem, ale pewnie i delikatnie ogarnął mu włosy i założył je za ucho, przytrzymując dłoń na jego policzku. Przymknął oczy. Tak bardzo pragnął go znowu dotknąć, marzył o tym, by znów dać się zawładnąć temu nieziemskiemu uczuciu, doznać tej przejmującej wręcz przyjemności, idącej z nawet tak delikatnego kontaktu fizycznego. To wszystko było tak prawdziwe, że jednocześnie wydawało się być całkowicie nierealnym, ale ilekroć ciało Żniwiarza zalewała fala wzruszenia, przekonywał się o tym, że wcale nie oszalał do końca, a naprawdę jest w stanie tego wszystkiego doświadczyć, a oddziałuje to na niego nieopisywanie intensywnie. Naprawdę, jesteś niesamowity, Chuuya.

Wpatrywał się w niego przez wiele godzin, obserwując jego unoszące się, to opadające na skutek teraz już równomiernego oddechu ciało. Napawał się spokojem tej idealnej twarzy, wąskością małych ust, długością czarnych rzęs, zgrabnością nieco spiczastego nosa. Głaskał przyjemnie miękkie, pachnące włosy, ledwo powstrzymywał się od ucałowania każdego centymetra, każdego milimetra tej wspaniałej, wymęczonej ilością złych myśli głowy. Robił to wszystko i z każdą sekundą topił się w przyjemności oraz umierał – znów umierał, znów upadał, zamykał się w sobie ogarniany strachem o to, co nastanie, gdy Chuuya się obudzi. Bał się ujrzeć znów  zranionego szafiru, przerażała go myśl o atakujących go słowach. Dazai nigdy nie był wrażliwą osobą, ale w ciągu ostatnich dni czuł się jakby był zrobiony z cukru; jakby każdy, nawet najmniej istotny, negatywny bodziec był niczym potężny gorący plusk wody, który mógłby go roztopić. Było ich tyle, że jakkolwiek mógł to poczuć w swoim obecnym stanie żywotności, to odnosił wrażenie, jakby było go coraz mniej na świecie. Spodziewał się, że kiedy tylko dozna kolejnego takiego zdarzenia, nie będzie go już wcale i tym razem nic go już nie zdoła pozbierać.

Kiedy usnął, nieustannie trzymając Chuuyę za rękę, słońce powoli wychylało się zza horyzontu. Jego promienie nie dostały się do pokoju, w którym spoczywali dwaj strudzeni mężczyźni, a jednak niewielka ilość jego zbawczej poświaty zerkała na nich spod niewielkich obszarów, których roleta nie zdołała zasłonić. Jedno pasmo wylądowało na twarzy Boga Śmierci, oświetlając jej prawą połowę i atakując przymknięte oko. Używając całej swojej mocy, usiłowało ją ogrzać, jednak nie dawało rady spełniać swojego zadania. Ciepło nie działało na Mrocznego Żniwiarza. Nie ciepło słońca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top