1 - Po prostu chcę
Noc służy tym, którzy chcą ukryć się przed światłem dnia.
To były ostatnie słowa pewnego złodzieja, który, natrafiwszy na nocny patrol, dokonał swego żywota w niedługim od tego czasie. Nie miał biedaczek szczęścia. Światło policyjnych latarek dopadło go nawet w mroku, ukazując jego oblicze funkcjonariuszom, wprawiając ich w zgorzkniałą determinację, a także poczucie silnego obowiązku złapania rabusia, czyniąc tym samym jego sentencję właściwie całkowicie błędną. Nieważne, gdzie jesteś, nigdy nie uciekniesz od światła, nawet jeśli masz zamiar skrywać się w ciemności. Przecież powszechnie wiadomo, że jedno nie istnieje bez drugiego i przed żadnym nie można się ukryć.
Tak się mówi, ale istnieje pewien sposób. Jest możliwość nie tyle co umknięcia przed jednym czy drugim, a zwyczajnie bycia niemal niewidocznym w ich otoczeniu.
Śmierć.
Zmarli są niewidoczni. Niektórzy wierzą, że nawet będąc już po drugiej stronie, ukochani wciąż towarzyszą im w życiu codziennym pod postacią dobrych duchów, strzegących tych, którzy jeszcze mają kilka lat przed sobą. Jest w tym trochę prawdy – oni są, a jednak ich nie ma. Nie muszą się ukrywać, bo nikt ich nie widzi. Nic na nich nie wpływa. Są już martwi, toteż nie można im nic zrobić. Istnieją przeróżne przekonania co do tego, czy oni również nie mogą nic zrobić, wpłynąć na środowisko, ale gdyby zebrać je wszystkie razem, byłyby jedną wielką sprzecznością, a większość z nich wykluczałaby się wzajemnie. Poświęcanie im swojego cennego czasu jest jedynie jego stratą, bowiem nikt nie dowie się, jaka jest prawda, póki sam nie zanurzy się w słodkich objęciach samej śmierci i nie pozna jej dogłębnie, doświadczając jej na własnej skórze.
Samo to zagadnienie może brzmieć dość niemądrze, bo jak ktoś, kto już nie żyje, może się o czymś przekonać? Jedynie ci, którzy są zwolennikami kwestii życia po śmierci czy reinkarnacji, mogą się w tym temacie odnaleźć, ale istnieją rzeczy, które mogłyby przerosnąć nawet ich oczekiwania. Czy ktokolwiek z nich pomyślałby o istotach, które, mając już śmierć za sobą, mogą swobodnie przechadzać się po świecie żywych? Przeszłoby im przez myśl, że te osobniki istnieją jedynie po to, by zbierać dusze kolejnych osób, na które przyszła już pora, a wszystko to za karę, która wymierzona im jest za czyn, który zakończył ich życie?
Mowa tutaj o Mrocznych Żniwiarzach, nazywanych również Bogami Śmierci. To neutralne istoty nadnaturalne, których zadaniem jest zbieranie dusz zmarłych. Żniwiarz zwiastował śmierć, jego obecność jasno o tym świadczyła. W kulturze i wierzeniach pojawiali się oni niemal od samego początku, przedstawiani jako bezlitosne i straszne upiory, które zabierały człowieka ze sobą do krainy, z której miał już nigdy nie wrócić. Często myleni z samą śmiercią, ukazywani pod postacią kościotrupa lub też zachęcającej panny, wabili swoje ofiary i decydowali o ich losie, ukracając ich żywot i przejmując nad nim władzę.
W rzeczywistości przedstawia się to nieco inaczej. Żniwiarze nie są żadnymi przyprawiającymi o gęsią skórkę upiorami, a istotami o wyglądzie człowieka. Ich praca polega, co prawda, na zbieraniu dusz zmarłych, ale nie na zabijaniu. Nie szerzą oni samowolki, a podlegają ścisłym regułom, którym się podporządkowują. Instytucję, która nimi zarządza, można śmiało porównać do zwykłego ludzkiego urzędu, a ich samych nazwać ponurymi biurokratami z jednym przyświecającym im celem – pracą.
Większość Bogów Śmierci można tak opisać, ale zdarzają się pewne wyjątki, kąśliwie nazywane przez innych anomaliami. Są nimi dość ekscentryczne osobniki, które za nic mają sobie zasady i taktowne postępowanie. Zazwyczaj nazywa się tak tych, których ubiór odchodzi od tego przyjętego za normalny, a zachowanie nie jest powściągliwie. W każdym razie tak ustalił Główny Zarząd, któremu podlegały wszystkie inne. Pracowników jednak jest taka mnogość, że nie sposób dopilnować wszystkich, toteż zwykle takie rzeczy puszczano płazem tym, którzy ani widzieli się dostosować do powszechnie przyjętych reguł.
Osamu Dazaia, Żniwiarza, który rozwodził się nad ostatnimi słowami złodzieja, zdecydowanie można było nazwać anomalią. Zupełnie nie pasował do opisu flegmatycznych urzędasów w czarnych garniturach i wiecznie goszczących na nosach okularach. Co prawda, nosił garnitur, a na ramiona miał narzucony czarny płaszcz, ale w jego wyglądzie był jeden szczegół, który służył również za jego znak rozpoznawczy – niemal całe jego ciało było pokryte bandażami. Jego szyję, ręce, nogi oraz prawe oko pokrywał szorstki materiał opatrunku, rozsiewając wokół niego aurę tajemniczości. Wielu z tych, co mieli z nim do czynienia, zastanawiało się nad nimi – po co Dazai je nosi? Czy zakrywają one coś, co chciał ukryć, takie było jego upodobanie czy też miały one zupełnie inne przeznaczenie? A może były czymś, co zostało mu jeszcze z okresu życia? W takim razie czy miały dla niego wartość sentymentalną? Ktokolwiek się nad tym rozwodził, nigdy nie uzyskał satysfakcjonującej odpowiedzi, gdyż sam Żniwiarz nigdy też takiej nie udzielił. Każdemu ciekawskiemu odpowiadał coś innego bądź wygadywał kompletne bzdury, chcąc zniechęcić do dalszych pytań. Choć rozwiązanie zagadki nasuwało się samo, patrząc na przeszłość każdego z Bogów Śmierci, nikt nie mógł być niczego pewien. Osamu mimo wszystko był jedną z najbardziej enigmatycznych istot, jakie dane było napotkać w tym pełnym dziwności świecie.
Jednak to nie jego wygląd był tym, co przeważało w byciu anomalią. Tym, co podjudzało drżących na myśl o nadgodzinach czy niedopracowanych dokumentach, był jego uciążliwy charakter lekkoducha. Mężczyzna był znany ze swoich głupawych zachowań, żartobliwego i lekceważącego usposobienia, które nieustannie dawały o sobie znać, nawet pomimo zwyczajowych odchyłów, które były czymś uważanym za całkowicie niedopuszczalne oraz niesmaczne w społeczności Bogów Śmierci.
Nie było tajemnicą to, iż bycie Żniwiarzem było swego rodzaju karą. Zostawali nimi ludzie, którzy zakończyli swoje życie poprzez samobójstwo. Było ono postrzegane jako niewybaczalny grzech, a samobójcy po śmierci musieli pokutować, zbierając dusze innych zmarłych i patrząc na śmierć przez wieczność. Nikt jednak nie narzekał ani nie mówił o tym głośno, gdyż to było zwyczajnie ich pracą – czymś normalnym. Dazai był inny. Dokładnie pamiętał swoje życie – w jego trakcie, jak i po nim, wciąż pozostawał maniakiem z obsesją na punkcie własnej śmierci. Często o tym mówił, często wypróbowywał coraz to nowe sposoby na samobójstwo, mimo że nic oprócz dzierżonej i indywidualnej dla każdego Żniwiarza Kosy Śmierci nie było w stanie go zabić. Nic sobie z tego jednak nie robił, podobnie jak z ostrzeżeń posyłanych w jego stronę oraz z tego, że jego zachowanie było zwyczajnie nienormalne. Mimo wszystko wciąż usiłował ukrócić swoje cierpienie. Trwało to już tak długo i odznaczało się tak żałosną nieskutecznością, że nawet ci początkowo oburzeni już zdążyli się do tego przyzwyczaić, a samobójstwo żartobliwie było nazywane hobby Osamu. Nawet to stało się już czymś „normalnym".
Sam Dazai również z tego żartował. Dokazywał, ukazując dystans, ale jak wielką pustkę chowało jego serce, nie wiedział nikt. Nie po to się zabijałem, aby dalej żyć. Ta jedna myśl nie dawała mu spokoju, odkąd tylko otworzył oczy po tym, jak sądził, że zamyka je ostatni raz.
– Michizou Tachihara, siedemnaście lat – mruczał pod nosem, chcąc odwrócić swoją uwagę od na nowo atakującego jego myśli, uciążliwego tematu. Przesuwał czekoladowym spojrzeniem po całej rubryce poświęconej młodocianemu przestępcy, który, zapędzony w kozi róg, postanowił strzelić sobie w głowę, by uniknąć aresztu. Nie była ona wcale obszerna, zaledwie krótki, przyprawiający o łzy w oczach życiorys biedaka, który, chowając w cieniach nocy swoją słabość ukazującą się w świetle dnia, zszedł na złą drogę i zginął w zapomnieniu. W starannie prowadzonych dziennikach Żniwiarzy z rozpiskami dusz, które mieli za zadanie ściąć, takich przypadków była cała masa. – Syn Tsuyako i Itsumy Tachihara, urodzony trzydziestego lipca dwa tysiące pierwszego roku, zmarł trzeciego września dwa tysiące osiemnastego roku wskutek obumarcia mózgu poprzez postrzał. Nic do dodania – zakończył i przybił oznaczającą wykonanie osądu, czerwoną pieczątkę tuż obok zdjęcia Michizou. – Co ci dało zamiłowanie do nocy? – rzucił w przestrzeń, przyglądając się biegającym wokół zwłok chłopaka policjantom. – Teraz będziesz musiał pracować i w noc, i w dzień, wystawiony na światło i ciemność, jednocześnie nie będąc dla nich widocznym.
– Co ty tam mamroczesz znowu? – zza pleców doszedł go zirytowany głos współpracownika. – Jak skończyłeś, to idziemy dalej.
Dazai obrócił się powoli, obdarzając swojego partnera znudzonym spojrzeniem. Długowłosy blondyn o twarzy wiecznie wykrzywionej w grymasie niezadowolenia poprawiał swoje cenne okulary palcem raz po raz, w zniecierpliwieniu czekając, aż brunet raczy ruszyć się z krawędzi dachu i przestać obserwować zbierających trupa, rozdygotanych policjantów. Patrzenie na śmierć było jego codziennością, a mimo to nigdy nie mógł odmówić sobie dłuższego poświęcenia uwagi zwłokom. To mogłem być ja, powtarzał sobie za każdym razem. Za każdym razem był również zmuszony przypominać sobie, że teraz jest gdzie jest i nic tego nie zmieni. Prawdę mówiąc, znalazł się tutaj na własne życzenie, ale, z drugiej strony, skąd mógł wiedzieć?
Nikt nie pozna prawdy, dopóki sam nie doświadczy śmierci na własnej skórze.
– Znowu żeś się rozmarzył? – Doppo Kunikida westchnął cierpiętniczo i przerzucił cienką kitkę z ramienia na plecy. – Naprawdę, mam już dość tych absurdów.
– Przecież nic nie powiedziałem – zauważył Osamu i uśmiechnął się rozbawiony. – Aż tak intensywnie o mnie myślisz, Kunikida-kun?
Urzędnikowi drgnęła brew.
– Najchętniej nie myślałbym o tobie wcale, ale niestety jesteśmy partnerami w pracy – jego ton jasno świadczył o tym, że jest z tego faktu wielce niezadowolony. – Naprawdę, nie mam pojęcia, co ten Dział Personalny sobie myśli.
– Pewnie uznali, że jesteś zbyt spięty – Dazai cofnął się z krawędzi dachu i, opierając swoją Kosę o ramię, podszedł do niego skocznym krokiem. – Jestem pewien, że dyrektor Fukuzawa stwierdził, że mogę mieć na ciebie dobry wpływ – wyszczerzył się, co tamten skomentował prychnięciem.
– Ty? Dobry? Przez ciebie sam mam ochotę rzucić się z tego dachu.
– Naprawdę? – oczy bruneta zaświeciły się, a on przyjął pozę podekscytowanej dziewczynki. – Nie mogę zmarnować takiej okazji! Kunikida-kun, czy chciałbyś...
– Nie – uciął niemal natychmiast. – Chciałbym tylko wrócić do pracy. Ruszaj dupsko.
Mówiąc to, już począł skakać z dachu na dach niczym dachowiec, a Dazai chcąc nie chcąc musiał ruszyć za nim. Mieli jeszcze kilka osądów, ale, zważywszy na różnicę w odległościach każdego z nich, z pewnością zejdzie im do rana. Słońce już dawno zaszło za horyzont, sprawiając, że okolica tonęła w mroku. Bardziej uczęszczane uliczki miały ten luksus i były oświetlane przez uliczne lampy, jednak gdy ktoś chciał zajść głębiej, musiał liczyć się z tym, że wokół niego będzie rozpościerała się tylko i wyłącznie zdradliwa ciemność. Ciemność, która nie uratowała Michizou Tachihary.
Mimo to Yokohama była naprawdę pięknym miastem. Była zadbana, nowoczesna i samowystarczalna. Jako miasto portowe również dość dochodowa. Jedyne, czego nie można było o niej powiedzieć, to to, że była przyjazna, gdyż bezpieczeństwo to ostatnia cecha, którą można było kojarzyć z tym miejscem. Port miał również i swoje ciemne strony, a było nimi szmuglowanie nielegalnych towarów, istnienie wielu zdecydowanie niesprzyjających otoczeniu i mieszkańcom, terrorystycznych organizacji, jak i bogactwo. Bogactwo również było wadą, bo z bogactwa brali się biedni – tacy, którzy zamieszkiwali slumsy, wzgardzani przez burżujów i społeczeństwo. To z nich najczęściej brały się małe gangi, które angażowały się w przestępczą działalność. Więksi wchłaniali mniejszych albo to, co z nich zostało. Nie było dnia, żeby w jakimś miejscu w Yokohamie nie odbyła się obfita w ilość ofiar strzelanina czy inna zbrodnia. Ci powszechnie uważani za zło byli coraz śmielsi, więc nic dziwnego, że Żniwiarze przydzieleni do tego miasta mieli ogrom pracy i czasami nie dało się uniknąć pracy po godzinach. Każdy z nich robił wszystko, byleby tylko ominąć ten wymóg, więc starano się pracować wydajnie, ale gdy było się Dazaiem, nie miało to naprawdę za dużego znaczenia. Ta praca i tak była teraz jego obecnym życiem, nie było więc dla niego różnicy czy wykonywał jej więcej, czy mniej.
Niezależnie od czasu, nie chciało mu się dokładnie tak samo.
– Ej – nagle przed jego oczami świsnęła mu standardowa Kosa partnera, więc siłą rzeczy brunet się zatrzymał. – Słuchasz mnie w ogóle?
Osamu zamrugał kilkakrotnie, po czym uśmiechnął się bezczelnie.
– Nie.
– Ty... – warknął Kunikida, ale zaraz potem z wielkim wysiłkiem powstrzymał się od obrzucenia go masą zapewne niecenzuralnych słów. – Powiedziałem, że tutaj się rozdzielamy. Ty robisz swoje, ja swoje i widzę cię tu za godzinę, rozumiesz?
– Aleś ty despotyczny – poskarżył się Osamu i założył sobie kosmyk włosów za ucho z cichym westchnieniem. – Naprawdę, nie rozumiem o co ci chodzi z tymi nadgodzinami. Przecież od chwili, w której się obudzisz, będziesz zmuszony robić dokładnie to samo.
– Bo to moja praca. Chciałbym ją jednak wykonywać w przeznaczonych do tego godzinach.
Dazai odwrócił się do niego plecami.
– A co potem?
Kiedy Doppo nie odpowiadał mu przez dłuższą chwilę, uśmiech spełzł mu z twarzy. Doskonale wiedział, co blondyn chciał powiedzieć. Potem pójdę do domu i będę robił to, co robią normalni ludzie. Potem będę żyć. Na samą taką myśl szyderczy śmiech wzbierał mu się w gardle. To prawda, mogą po pracy wracać do swoich domów zwanych potocznie kwaterami. Wielu z nich nie miało tam za dużo rzeczy. Bali się upodabniać do ludzi, którymi kiedyś byli, bali się dać sobie zatęsknić. Choć zapewne dla mnóstwa Żniwiarzy podobna myśl była śmieszna i niewybaczalna, bo jak mogliby tęsknić za czymś, co sami z rozmysłem sobie odebrali? Musieli liczyć się teraz z konsekwencjami. Poza tym, nawet o tym nie myśleli. Byli jak roboty, niczym nie przejmujące się roboty. Dazai nie był tym robotem, ale do niedawna takie myśli królowały i w jego głowie. Gdy jednak z przerażeniem stwierdził, że wolałby żyć życiem człowieka, niż teraz być Bogiem Śmierci i nie móc zrobić praktycznie nic, spadał w swój dół jeszcze bardziej i coraz słabiej widział nić, której mógł się chwycić.
– Potem wrócę do domu i będę się cieszył czasem, w którym nie muszę z tobą przebywać – głos Kunikidy sprowadził go z powrotem na ziemię. – Doprawdy, jesteś toksyczny dla otoczenia.
Dazai parsknął cicho.
– Sam łykasz tą truciznę – powiedział i z gracją zeskoczył na chodnik, zostawiając partnera samego.
To prawda. Gdyby Doppo naprawdę bardzo nie chciałby mieć z nim do czynienia, już dawno wniósłby skargę do Działu Personalnego. Ewentualnie wystąpiłby o przeniesienie, bo Osamu był pewien, że skarg na niego było na pęczki. Mimo wszystko jednak widocznie blondyn tego nie zrobił, bo jego prośba jako szanowanego pracownika już dawno zostałaby wzięta pod uwagę i pozytywnie rozpatrzona. Może nie chciał robić niepotrzebnego zamieszania i z godnością znosić osobę Dazaia? Maniak nie był pewien, ale pomyślał, że jeśli faktycznie tak było, to na powód jego samobójstwa padało o wiele jaśniejsze światło. Masochiści mieli przecież dość niebezpieczne skłonności.
Jesteś toksyczny dla otoczenia. Nieważne, jak długo brunet szedł ulicą, nie mógł się opędzić od tych słów. Nie dlatego, że go dotknęły, tylko z powodu ich znaczenia. Kunikida często obrzucał go obelgami, ale ta akurat dość przykuwała uwagę, tak samo jak czas, który tamten poświęcił na przemyślenie swojej odpowiedzi. Czyżby w końcu gadanie Żniwiarza zaczęło się przedostawać przez ten gruby mur i docierać do jego świadomości? Czy on też powoli zastanawiał się nad sensem i ironią tego wszystkiego? Dazai nie do końca wiedział, czy taki był jego cel, czy też po prostu mówił co mu ślina na język przyniesie, ale gdy w jego zastygłym sercu pojawiła się iskierka nadziei, że może w choć mikroskopijnym stopniu jest przez kogoś rozumiany, poczuł radość.
Owa radość namalowała na jego twarzy delikatny uśmiech i sprawiła, że jego krok stał się nieco żwawszy. Energicznie wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki swój dziennik i zaczął go kartkować, szukając zmarłych w okolicy, tych którzy już nie żyli i tych, którzy mieli umrzeć za chwilę. W swojej chwilowej euforii posunął się także do kolejnego niewybaczalnego czynu – ujawnił się. Żniwiarze byli niewidoczni – możliwość zobaczenia ich miały jedynie inne istoty nadnaturalne, jak i zwierzęta. Mieli oni jednak tą umiejętność i mogli ujawniać się ludziom, gdy naszła ich taka ochota. Była ona dość trudna do nabycia i Osamu poświęcił na to lata praktyki, choć musiał odbywać swoje ćwiczenia w tajemnicy, bo zważywszy na dużą szkodliwość tego czynu, których dopuścili się nieuważni Żniwiarze w przeszłości, owe ujawnianie się było surowo zakazane bądź dopuszczane tylko w sytuacjach naprawdę tego wymagających. On, jako anomalia, nic sobie jednak nie robił z tego przepisu, a że nigdy jeszcze nie zrobił nic, co mogło komuś zaszkodzić, jak i nie został złapany na gorącym uczynku, czuł się całkowicie bezkarny.
Księżyc już widniał wysoko na niebie, gdy zakończył okoliczny osąd. Tym razem miał do czynienia między innymi z niejaką Naomi Tanizaki, młodocianą prostytutką, której zawód wykończył układ odpornościowy. Dazai cieszył się, że dziewczyna nie wylądowała w szpitalu, tylko jej stan fizyczny, jak i majątkowy nie pozwalały na ruszenie się z domu i powzięcie profesjonalnej opieki, która zresztą niewiele by dała. Zmarła we własnym łóżku, dzięki czemu Osamu nie musiał bawić się z osądem połowy szpitala – gdyby nastolatka do niego trafiła, z pewnością dostałby taki przydział. Może nie był przeciwny nadgodzinom, ale zbyt duża i intensywna ilość pracy już była mu nie w smak.
Kierując się w stronę któregoś z kolei miejsca zgonu, z nudów wertował dziennik, co chwilę poprawiając Kosę na ramieniu. Nie była ciężka, choć mogłaby być dla przeciętnego człowieka – Żniwiarze byli o wiele lepsi fizycznie pod każdym względem, dlatego też uniesienie Kosy wyglądającej jakby żywcem wyjętej z pospolitego horroru nie było dla niego absolutnie żadnym problemem. Czasami żartował, że do standardowego wyglądu powszechnie rozumianej śmierci brakowało mu jeszcze maski kościotrupa i poszarpanej peleryny, z czego jego współpracownicy zaśmiewali się wniebogłosy. Żaden z nich nie miał pojęcia, że żartował o tym z rozmysłem – dzięki temu nikt nie podejrzewał, że zrobi to naprawdę, a on mógł czuć się całkowicie bezpiecznie, gdy ujawniał się w święto Halloween i chodził po ulicy w przebraniu, przez chwilę czując się znowu jak człowiek.
Zachichotał cicho na samo wspomnienie kultywowanego co rok łamania regulaminu, wciąż idąc z nosem w dzienniku. Zamyślenie spowodowało chwilowe odcięcie się od świata, toteż przez ten jeden moment nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego dzieje. I ten jeden moment wystarczył, aby nieuważnie na kogoś wpadł, tym samym przewracając i siebie, i jego, puszczając dziennik, jak i Kosę, które upadły gdzieś nieopodal.
Lekki ból w tylnych okolicach jednak nie zdołał przyćmić jego zaskoczenia, spowodowanego nie tyle co chwilowym opuszczeniem gardy, a najzwyklejszym ludzkim dotykiem. Zderzenie trwało dosłownie ułamek sekundy, ale wprawiło go w potężny szok. Nie miał pojęcia, kiedy ostatni raz zaznał dotyku. W pracy czasami przybijał piątkę z bliższymi znajomymi czy uwieszał się na Kunikidzie, by go zdenerwować, ale to nie było to samo. To było jak kontakt z trupami – zimnymi osobnikami, w których nie było nawet krzty życia. Ludzki dotyk to co innego... świadomość ludzkiego dotyku to co innego. Nawet jeśli trwał przez chwilę, która była jak mrugnięcie powieką, nawet jeśli był niemal pośredni, to i tak wprawił Dazaia w tak dziwne, ale silne uczucie, że jego puste oczy niemal natychmiast zaszły łzami.
– Kurwa mać, uważaj jak łazisz! – zirytowany krzyk rozdarł do niedawna królującą na ulicy, raz na jakiś czas mąconą samochodami ciszę. Brązowe oczy uniosły się i spojrzały na przeszkodę, na którą natrafił ich właściciel i ujrzały coś, co zaparło mu dech w piersiach.
W pierwszej chwili pomyślał, że stoi przed nim demon. Te wrogie Żniwiarzom, harcujące bez skrupułów na ich terenach i pożerające dusze istoty odznaczały się nienaturalnym wręcz pięknem. To właśnie ono, zaraz obok opanowanej do perfekcji umiejętności perswazji, było kluczem do sukcesu w ich praktykowanych na co dzień procederach. Demony odznaczały się nieskazitelną urodą, czym wabiły swoje ofiary i namawiały je do paktu, w którym nagrodą za wypełnienie życzenia żywiciela była jego dusza. Patrząc na przykryte kapeluszem, ognistorude, opadające na lewe ramię włosy w nieładzie oraz wielkość i świetlistość oczu o kolorze najczystszego szafiru, Dazai nie mógł odnieść innego wrażenia. Jakkolwiek nie byłby o tym przekonany, było ono błędne, gdyż szybko podrywający się na nogi nieznajomy nie był wcale demonem, a najzwyklejszym w świecie człowiekiem, choć Osamu był daleki od użycia tego niewyróżniającego przymiotnika. Nie ufał tym ostrym rysom twarzy, które, nawet jeśli wykrzywione w złości, nagle diametralnie zmieniły swój charakter na zmieszany, starając się odwieść go od zastanawiania się nad pochodzeniem tego zapierającego dech w piersiach bytu. Chwilę później zrobiły to jednak jego słowa.
– Cholera, nic ci nie jest?
Pytanie padające z ust rudowłosego mężczyzny sprawiło, że Żniwiarz wrócił na ziemię. Zamrugał kilkakrotnie, lekko otumaniony i zmarszczył brwi na tą nagłą zmianę tonu nieznajomego, który zaledwie chwilę wcześniej jeszcze ostro go rugał. Doszedł do wniosku, że stało się tak za sprawą jego wyglądu. W końcu nie na co dzień ma się do czynienia z kimś, kto ma obandażowane trzy czwarte ciała, więc niebieskooki musiał zapewne pomyśleć, że przez nieuwagę ich obojga Dazai musiał ucierpieć bardziej niż on.
– Nie, w porządku – wykrztusił. Chcąc oderwać się od kapelusznika, począł rozglądać się za pogubionymi przedmiotami. – Przepraszam, zagapiłem się.
Ten westchnął tylko i przeczesał włosy palcami, poprawiając charakterystyczny element swojego ubioru.
– To też moja wina – wystawił ku niemu dłoń, by pomóc mu wstać, ale zanim Dazai z niej skorzystał, został obrzucony zaskoczonym spojrzeniem. – Ej, płaczesz?
Żniwiarz zatrzymał swój odpowiednik w połowie drogi i przyłożył go sobie do twarzy, z zaskoczeniem stwierdzając, że rzeczywiście wyczuwa na niej łzy. Nie było ich wiele, ale zdziwiły one Osamu tak samo jak rudowłosego, a może nawet bardziej. Nawet za życia rzadko zdarzało mu się płakać, więc po śmierci było to jeszcze większym ewenementem, zwłaszcza że zostało to wywołane przez coś takiego jak ludzki dotyk, którego zaznał zaledwie niewielki ułamek, a którego za chwilę miał zaznać jeszcze więcej. Był świadom tego, że jego obraz znacznie się po tym rozmazał, ale nie posądziłby się o to, że pozwoli tym kilku nic nieznaczącym łzom wypłynąć.
– Nie płaczę – odpowiedział głupkowato, wycierając je wierzchem dłoni i pociągając nosem, tym samym sprawiając, że jego wypowiedź była jeszcze bardziej niewiarygodna. Odwrócił głowę, ale towarzyszący mu mężczyzna był uparty.
– Przecież widzę. Na pewno nic ci się nie stało? Nic cię nie boli?
– Na pewno, wszystko jest cacy, jedyne, co mnie boli, to trochę dupa, ale chyba jakoś sobie z tym poradzę – przeniósł się na kolana, by wstać, chcąc dać nieznajomemu do zrozumienia, że nie potrzebuje i nie chce jego pomocy, ale drobna dłoń wciąż była wystawiona w jego stronę, więc westchnął cicho pod nosem i z niej skorzystał.
Jej ciepło uderzyło w niego mocniej niż on o chodnik zaledwie chwilę temu. Celowo nie chciał go znowu dotykać, by nie dać się znów ponieść temu obezwładniającemu uczuciu, ale pokusa okazała się silniejsza. Może jednak rzeczywiście jest demonem?, mimowolnie przeszło mu przez myśl, choć wiedział, że to założenie było całkowitą głupotą. Gdyby miał do czynienia z istotą nadnaturalną, wyczułby to od razu.
Niebieskooki, który pomógł mu stanąć na nogi, okazał się być o wiele niższy, niż wydawało się Dazaiowi z jego poprzedniej perspektywy. Żniwiarz przewyższał go o głowę, przez co tamten był zmuszony unosić swoją do góry, aby spojrzeć na jego twarz, choć zrobił to tylko na ułamek sekundy, bo gdy puścił jego dłoń, niemal natychmiast się odsunął.
– Ale masz zimne łapska – skomentował i włożył własne do kieszeni.
A jakie chciałbyś, żeby miał nieboszczyk?
– Taka moja przypadłość – Osamu uniósł nieznacznie kąciki ust i odszedł kilka kroków, sięgając po lekko ubrudzony dziennik.
Przeczyścił okładkę rękawem marynarki, po czym schował go do jej wewnętrznej kieszeni z cichym westchnieniem. Dobrze, że nie stało mu się nic więcej, inaczej Kunikida poczułby się w obowiązku wygłosić mu kolejny monolog na temat traktowania tego przedmiotu z szacunkiem. Chociaż to byłoby nic, bo gdyby tylko okularnik dowiedział się, że brunet się ujawnił i do tego wszedł w interakcję z człowiekiem, osobiście by go zdegradował, a na tym mu nie zależało. Jego obecne życie pozagrobowe było monotonne, ale gdyby został pozbawiony pracy, chyba umarłby drugi raz, tym razem z nudów.
Nagle spostrzegł, że rudowłosy wciąż mu się przygląda. Odwzajemnił jego spojrzenie, zawierając w nim pytanie. Gdy chciał je wypowiedzieć na głos, ten znienacka do niego podszedł i znów wyciągnął do niego dłoń, choć tym razem coś w niej trzymał.
– Masz – z zaskoczeniem stwierdził, że były to rękawiczki. Przez moment patrzył to na niego, to na część ubioru z całkowitym niezrozumieniem. – No weź, przynajmniej w ten sposób mogę ci to jakoś wynagrodzić.
Zrozumienie wcale nie przyszło wraz z tymi słowami, przeciwnie, spotęgowało w Dazaiu poczucie kompletnego zdezorientowania. Kapelusznika już od dawna powinno tu nie być, powinien odejść zaraz po tym, jak pomógł mu wstać, a on nie dość, że został, to jeszcze oddawał mu swoją własność, chcąc wynagrodzić mu to, że nieumyślnie się z nim zderzył.
Żniwiarz rozpoczął swoją pracę naprawdę dawno temu. Czyżby przez te długie lata ominęło go coś istotnego i takie bezinteresowne zachowanie było na porządku dziennym? Czy może owy nieznajomy był tak samo dziwny, jak i czarujący? Nieważne, jaka była odpowiedź na te pytania, gest rudowłosego namalował na twarzy bruneta szeroki uśmiech i był on dokładnie takim samym ewenementem, jak wcześniejsze łzy, bowiem był on szczery. Tamten odczytał go jako kpiący.
– O co chodzi? – w swoim pytaniu zawarł nutkę grozy, co Dazai skomentował cichym parsknięciem.
– Wybacz, pierwszy raz jestem w takiej sytuacji – zaśmiał się serdecznie, na co tamten zareagował niepewnym spojrzeniem i powolnym odsunięciem się, uzmysławiając sobie, że jego oferta została odrzucona. Na jego poliki wpłynęły także lekkie rumieńce zażenowania, gdy zrozumiał, że Osamu się z niego naśmiewał. Było w tym trochę prawdy, ale co do jednego nie miał racji. – Ale z chęcią przyjmę rękawiczki – dodał, zmieniając swój uśmiech na łagodny i wyciągając po nie dłoń, tak, by rudowłosy położył je na niej.
Przez chwilę szafirowe oczęta mierzyły go podejrzliwie, a między brwiami ich właściciela uformowała się niepewna zmarszczka. Na przekór swojemu widocznemu zawahaniu, rękawiczki wylądowały na lodowatej dłoni Boga Śmierci, który automatycznie zacisnął na nich palce z wdzięcznością.
– Dzięki. Ale chyba już raczej się nie spotkamy, bym mógł ci je oddać – wypowiedział swoje myśli na głos, starając się ukryć w swoim głosie nutkę rozczarowania.
Niższy wzruszył ramionami, znów się odsuwając.
– To nic, weź je sobie. Mam od groma identycznych par.
Brunet kiwnął głową w zrozumieniu i między nimi zaległa niezręczna cisza. Żaden z nich nie wiedział, co teraz powiedzieć, a Dazaia wcale nie ciągnęło do tego, aby rozstać się z tajemniczym nieznajomym, przez którego (a może dzięki któremu) doznał tak intensywnych uczuć w zaledwie parę minut i to na dodatek będąc tym, kim był. Zastanawiającym był tego powód, którego Żniwiarz nijak nie mógł zrozumieć, ale nie mógł narzekać. Nie zgrzeszyłby stwierdzeniem, że nie był zadowolony z tego, co zaszło. Fakt faktem może odczuwanie jakichś silniejszych emocji nie było zbyt normalne w naturze Bogów Śmierci, ale wszystko, co choć na moment wyrywało go ze stanu tej ciążącej mu stagnacji, Osamu traktował jak najczystszą świętość. Jak coś, czego nie miał prawa zaznać, a przypadkiem mu się trafiło. Nigdy nie rezygnował z nawet krótkiej chwili i czerpał z niej ile tylko mógł, wiedząc, że to zapewne jedyna na bardzo długi czas. Ta nie była w tej sytuacji wyjątkiem.
Cisza jednak widocznie krępowała niższego, który zapewne teraz głowił się, jak uciec. Dazai to rozumiał. Nie był kimś, z kim ludzie lubili spędzać czas, niezależnie od swojego stanu żywotności. Pozostał przerażający i wprawiający w poczucie dyskomfortu, nie tylko ze względu na wygląd, ale też wszystko inne. Milczenie z niepokojącym nieznajomym z pewnością zaliczało się do czynności niepożądanych, zwłaszcza u Bogu winnego człowieka, który miał tego pecha i przez przypadek napotkał na swojej drodze nieszczęśliwego i znudzonego Żniwiarza. Ciekawe jakby zareagował, gdyby dowiedział się jak intensywne uczucia w nim wzbudził?
Brunet przymknął oczy i zwiesił głowę z cichym westchnieniem. Nie miał do niczego prawa. Odbierając sobie życie, stracił swoje przywileje. Pokuta teraz była jedynym, czemu miał się poświęcać.
– Przepraszam, muszę wracać do pracy – powiedział przerywając tą chorą ciszę i kierując się w stronę leżącej pod drzwiami jakiegoś budynku Kosy, której jego chwilowy towarzysz nie zauważył.
– Pracy? O trzeciej w nocy?
Dopiero zdziwienie w tonie niższego uświadomiło mu, że powiedział coś dziwnego.
– Biznes biznesem, jak chcesz mieć robotę to nie możesz wybrzydzać – odpowiedział, nie chcąc dawać żadnych konkretnych informacji co do charakteru swojej profesji. Podejrzewał, że gdyby zamiast „muszę wracać do pracy" powiedziałby „lecę ściąć parę dusz", krótkie nogi rudowłosego nie byłyby żadną przeszkodą w ucieczce, choć ten bardziej wyglądał na zawadiakę, aniżeli tchórza. Możliwe, że jego własna Kosa zostałaby wykorzystana przeciwko niemu, co nie było właściwie taką złą alternatywą, gdyby przypadkiem miała ona zakończyć jego pozagrobowy żywot.
Podniósł ją, utrzymując swoją sylwetkę w cieniu, umyślnie omijając oświetlony przez uliczną lampę element chodnika, w którym stał mężczyzna. Nie chciał umożliwić mu zobaczenia Kosy Śmierci. Cała atmosfera była wystarczająco dziwna.
– Nie jest niebezpiecznie pracować w nocy? – zagaił nagle towarzysz, a Dazai obdarzył go długim spojrzeniem. Wydawało mu się, czy on również przedłużał tą pełną dziwności chwilę?
– Tak samo jak kręcić się po mieście w roztargnieniu – Osamu wzruszył ramionami, a tamten prawie natychmiast wyczuł pośrednie pytanie, bo w jednej chwili zmienił swój nieodgadniony wyraz twarzy na lekceważący.
– Właśnie idę do domu.
Ta nagła zmiana rozśmieszyła Dazaia, który ograniczył się jednak do poszerzenia uśmiechu. Cała ta wymiana zdań nie miała najmniejszego sensu, choć jak tak pomyśleć, to właściwie nie było to prawdą. Brunet niemal zapomniał o czymś takim jak krótkie, z pozoru nic nieznaczące rozmowy, które swoją przypadkowością potrafiły nieoczekiwanie poprawić humor.
Dopiero teraz, gdy miał szansę dokładniej przyjrzeć się nieznajomemu, dostrzegł nieznaczne wory pod oczami i bladość jego skóry – była niemal mlecznobiała, zdawała się lśnić w atakującym ją świetle ulicznej lampy. Rudzielec wyglądał na chorego lub porządnie wycieńczonego, ale wyglądało na to, że miał siłę na tą bezcelową wymianę zdań. Może ciągnął ją, bo jej potrzebował? Może jakimś sposobem czerpał przyjemność z tych kilku wymienionych z nieznajomym, pozornie bezwartościowych słów?
Maniak pokręcił głową. Ludzie zawsze wydawali mu się fascynujący. Byli jak nieskończone źródło tajemnic, kopalnia, która aż prosiła się, by kopać w niej coraz głębiej, z każdą warstwą ukazując coraz więcej interesujących wspaniałości. Każda z nich była różna, każda z nich była również warta rozgryzienia. Zagłębianie się w nie było jednak przywilejem żywych. On nie miał do tego może nie tyle co praw, co właściwie nie miał w tym większego celu. Nie mógł tego już nijak wykorzystać, niepotrzebnie zajmował sobie czas, tak cenny dla swojego współpracownika.
Złapał się jednak na tym, że myśl, iż coś tak trywialnego jak krótka rozmowa o niczym, mogła poprawić widocznie wymęczonemu niziołkowi humor, wprawiła go w kolejne poczucie ciepła. Zdawało się ono jednak pochodzić z jego wnętrza, co wydało mu się absurdalne, ponieważ jego o dziwo zdolne do jakichkolwiek uczuć serce już nie biło. W tej jednej sekundzie pomyślał, że mimo wszystko ma do czegoś prawo. Miłe uczucie przysłoniło mu swój beznadziejny obraz, a on w jednej chwili zdobył się na odwagę sięgnięcia po coś więcej, wiedząc, że był już na dnie.
– Zdradzisz mi swoje imię? – zapytał.
Szafirowe tęczówki zmierzyły go uważnie, a ich właściciel uniósł jedną brew. Widocznie jego prośba wydała mu się dziwna, bo w jakim celu chciał poznać jego imię? Ale, idąc tym tokiem myślenia, po co w ogóle rozmawiali? W takich okolicznościach raczej nie było to niczym nie na miejscu i on również musiał dojść do takiego wniosku, bo chwilę później odpowiedział:
– Chuuya. Chuuya Nakahara.
Dazai uśmiechnął się jeszcze szerzej. Imię było dźwięczne, ładne. Podobało mu się. Stwierdził, że naprawdę pasowało do wciąż przyglądającego mu się rudzielca i zupełnie nie wyobrażał sobie tego, by nazywał się jakoś inaczej. Z pewnością długo go nie zapomni.
Poprawił nieco zsuwający mu się z ramion płaszcz i oparł Kosę o jedno z nich.
– Lepiej idź do domu, Chuuya – powiedział. Wypowiadanie jego imienia napawało go jakąś dziwną radością. – Nie wyglądasz najlepiej.
– Odezwał się typ cały w bandażach – niemal natychmiast mu się odciął, tym samym wywołując u Osamu cichy chichot. – Ej, zaczekaj! – zawołał, gdy Żniwiarz zaczął odchodzić. – Ja powiedziałem ci swoje, a ty?
Brunet zatrzymał się i zerknął na niego przez ramię. Liczył się z tym, że może widzi go ostatni raz, więc jeszcze raz dokładnie przestudiował każdy element jego twarzy, przedłużając nieco czas oczekiwania na swoją odpowiedź, jak i wprowadzając go w lekki dyskomfort.
– Może następnym razem.
O ile będzie w ogóle jakiś następny raz. Prawdę mówiąc, nie wierzył w to.
Oddaliwszy się na złudną odległość, ukrył się w cieniach nocy, nie dając już Chuuyi możliwości zobaczenia go. Nakahara zresztą też wcale za nim nie szedł ani już nie wołał. Dazai jednak przystanął i uległ pokusie ponownego spojrzenia na niego, by zaraz spotkać się z szafirowymi tęczówkami, które wcale nie zdawały sobie sprawy z tego, że patrzą wprost w czekoladowe odpowiedniki. Rudzielec stał tak jeszcze przez moment, po czym nagle westchnął ciężko i uniósł wzrok do nieba, jakby szukając w gwiazdach jakiegokolwiek wyjaśnienia na to, co przed chwilą zaszło. Wyglądał na znacznie bardziej zmęczonego niż dosłownie chwilę wcześniej, gdy rozmawiali.
– Dziwak – rzucił pod nosem i odwrócił się od ukrytego, obserwującego go Osamu, by kierować się w stronę, w którą zmierzał na początku, a w czym Bóg Śmierci nieumyślnie mu przeszkodził.
Tym razem to Dazai był tym, który zawiesił na nim wzrok przez dłuższą chwilę. Skończyło się na tym, że wbijał mu go w plecy, dopóki ten nie zniknął gdzieś za rogiem. Później postał chwilę w mroku, nieustannie wpatrując się w pozbawiony sylwetki rudowłosego punkt przed sobą i zapewne stałby tak w całkowitym zastygnięciu dłużej, gdyby nagle nie minęły go jakieś dwie cicho rozmawiające ze sobą dziewczyny. Dzięki nieznacznemu hałasowi z brązowych oczu zniknęła mgiełka zamyślenia, a on spojrzał na zegarek, który przepowiadał mu niezadowolone marudzenie swojego partnera.
Starając się odwieść swoje myśli od ekscesu sprzed chwili, w pośpiechu dokończył okoliczny osąd i udał się na miejsce spotkania. Widok tupiącego w zdenerwowaniu Kunikidy wcale go nie zdziwił.
– Mam wrażenie, że przestrzeliłeś sobie łeb – przywitał go chłodno.
– Co?
– Mózg ci wypłynął czy naprawdę nie rozumiesz pojęcia „godzina"?
Osamu posłał mu długie spojrzenie, po czym się roześmiał.
– Dobre, podobało mi się – skomentował obelgę, która miała w zamiarze go obrazić, a nie rozbawić. – Budzi się w tobie najprawdziwsze poczucie humoru, Kunikida-kun. Jednak dyrektor to mądry gość.
Doppo westchnął cierpiętniczo.
– Czasami naprawdę nie wiem, czy jesteś taki durny, czy tylko udajesz – warknął i poprawił okulary. – Mogę wiedzieć, dlaczego się spóźniłeś?
Dazai mimowolnie zerknął za siebie, jakby przez to miał ujrzeć swojego chwilowego towarzysza. To niecodzienne spotkanie wprawiło go w dziwne uczucie, którego nie potrafił rozszyfrować, ale jednocześnie sprawiło, że zapragnął się tym z kimś podzielić. Wiedział, że niestety absolutnie nie mógł tego zrobić, szczególnie jeśli miał do czynienia z blondynem, który jedynie by go za to zrugał, ewentualnie przyczynił się do zagwarantowania mu innych równie nieprzyjemnych, co jego możliwe słowa, konsekwencji. Wszyscy inni by go nie zrozumieli albo na niego donieśli, toteż z poczuciem goryczy uświadomił sobie, że musiał to wszystko zostawić dla siebie.
Po krótkiej chwili namysłu stwierdził, że to może nie jest wcale takie złe. To będzie „jego" rzecz. Jego słodka tajemnica i źródło nieoczekiwanego oraz zaskakująco miłego ciepła.
– Chyba natknąłem się na demona – odpowiedział.
– Że co? – Kunikida natychmiast się najeżył, czym uniósł kąciki ust niesfornego partnera.
– Nie jestem pewien. Szybko mi uciekł.
Miał nadzieję nieco tym ostudzić dociekliwość urzędnika, ale niestety zafundował sobie przesłuchanie, trwające całą drogę powrotną. Rzecz jasna opowiedział mu wyssaną z palca historię dla niepoznaki, ale ten niespotykany w jego pozagrobowym życiu zachwyt zawładnął jego umysłem i pozwolił niektórym prawdziwym elementom wkraść się do opowieści. Wspomniał jedynie coś o nienaturalnie błyszczących oczach i wyjątkowo przyjemnej aurze, co Doppo skomentował machnięciem ręką. Jako zagorzały przeciwnik demonów był przekonany o tym, że żaden z nich nie mógł roztaczać wokół siebie nic pozytywnego. Z pewnością miał z nimi do czynienia wiele razy, ale chyba słabo znał ich mentalność.
Jak się tak zastanowić, mentalność demonów, ludzi czy Żniwiarzy wcale nie różniła się od siebie tak bardzo. To tylko od nich zależało, w jaki sposób nią pokierują, jak przedstawią ją innym. Demon zmieniał swoją aparycję wedle uznania, ludzie również byli do tego zdolni. Bogowie Śmierci korzystali z tego rzadziej, gdyż rzadziej mieli do tego okazję, niemniej jednak byli opleceni zdecydowanie większą ilością łańcuchów. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro żyją nawet po śmierci, to cały świat był w ich rękach. Nic bardziej mylnego – trwali w najciaśniejszym ze wszystkich więzień, a zawdzięczali to swoim wyborom.
Dazai rozmyślał o tym przez resztę nocy, leżąc w łóżku i wgapiając się w sufit. Im dłużej zastanawiał się nad swoim obecnym zniewoleniem, tym częściej stawała mu przed oczami ta okalana rudymi kosmykami, zadziwiająco czarująca i zmartwiona twarz. To było coś, czego chciał. Pierwszy raz w swoim długim pozagrobowym życiu coś poczuł. Rozpierała go chęć posiadania, poznania, co było rzadkie, nawet gdy jego serce jeszcze biło. Oczywiście, czuł niepokój, ale przeplatał się on ze swego rodzaju poruszeniem. To poruszenie zamazywało mu właściwy obraz i przekonywało do tego, że, nawet jeśli popełnił niewybaczalny grzech, nawet jeśli miał jeszcze mniejsze szanse do zaznania szczęścia, powinien sobie pozwolić na jeszcze jeden błąd, choć on nie nazwałby tego w ten sposób. Postrzegał to raczej jako eksperyment, który miał szanse pół na pół.
Postanowił, nim nadszedł świt. Zawsze był panem własnego życia. Dlaczego nie może być panem własnej śmierci? Dlaczego pozwalał innym na władanie nim, skoro sam zawsze władał innymi? Mimo wszystko wciąż był sobą i wciąż miał wieczność do przeżycia. Miał zamiar zarządzać własną egzystencją, nie zważając na żadne przeciwności, walczyć z tymi, którzy próbują go zniewolić. Był gotów splunąć w twarz samemu Bogu, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Nie bał się. Po prostu chciał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top