Rozdział 7, cz.1


Nicola

Madeleine Sinclair miotała się wściekle dosłownie kilka chwil, zanim jej szybkie kroki stały się jedynie echem, odbijającym od sklepienia mojej czaszki. Cichym wspomnieniem, które miało towarzyszyć mi przez następne godziny.

Przeszła obok, całkowicie nieświadoma mojej obecności. Zaciągnąłem się słodko-gorzkim, korzennym zapachem. Zatrzymałem go w płucach na dłużej, a kiedy zabrakło mi tchu, wypuszczenie tej woni było niemal bolesnym doświadczeniem.

Wróciłem do Abbys. Stanąłem na środku parkietu, po czym rozejrzałem się leniwie. Z moich ust wyrwało się pogardliwe parsknięcie. Nic się nie zmieniło przez ostatnią godzinę. Wiodłem spokojnie spojrzeniem po wykrzywionych w bólu i strachu twarzach. Nagie ciała wciąż obijały się o siebie, jęki rozkoszy przerodziły się w rozpaczliwe zawodzenie. Część osób straciła przytomność. Do moich uszu docierał cichy dźwięk łamanych kości i pękających czaszek. Towarzyszyły temu nieprzyjemne plaśnięcia mózgów rozsmarowywanych po parkiecie. Pot i zapach krwi drażnił moje nozdrza, skóra mrowiła nieprzyjemnie.

Zaczynałem się denerwować.

Przeklinałem sam siebie w duchu za ten pocałunek. Nie miałem pojęcia, co we mnie wstąpiło. Zawsze byłem opanowany, cierpliwy. Nie wychylałem się przez niemal cały wiek, aż nagle...

Enculé – wyrwało się z moich ust niekontrolowanie. Moc wylała się ze mnie szerokimi pasmami. Muzyka ucichła, a ludzie znieruchomieli, niczym kiepskiej jakości posągi. – Wypierdalać!

Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę gabinetu. Odprowadziły mnie niepewne spojrzenia zebranych i znudzone twarze pracowników, którzy bez słowa zabrali się za usuwanie stratowanych gości. Uwijali się przy tym niczym mrówki, w całkowitym milczeniu. Wiedzieli, co mają robić, w końcu zajmowali się tym od lat.

Zatrzymałem się na moment przy kontuarze. Sięgnąłem po butelkę, bursztynowy trunek błysnął w świetle niebiesko-różowych neonów. Nie zawracałem sobie głowy szklanką, nie była mi potrzebna.

Wraz z zamknięciem się za mną drzwi, wszystkie dźwięki ucichły. Zostałem sam z głuchą ciszą, zalegającą w pomieszczeniu i huraganem myśli, kotłującym się w głowie. W dwóch krokach znalazłem się przy kanapie. Opadłem na nią z ciężkim westchnięciem. Odkręciłem korek i rzuciłem gdzieś za siebie. Pociągnąłem solidny łyk i skrzywiłem się z odrazą, kiedy moje kubki smakowe wyczuły w alkoholu posmak eteru.

Mogłem się tego spodziewać.

Odstawiłem butelkę na stolik, po czym przetarłem twarz dłonią. Oparłem się o oparcie kanapy i, zgodnie ze swoim zwyczajem, przewiesiłem przez nie ramiona. Spojrzałem w sufit. Był nudnie, wręcz mdląco biały. Chłodne światło sprawiało, że drobinki brokatu mieniły się przy każdym, nawet najmniejszym poruszeniu. Wkurwiały mnie. W tym momencie wszystko mnie denerwowało tak bardzo, że miałem ochotę obrócić to miejsce w ruinę.

Madeleine. Madness. Maddie...

Zaśmiałem się pod nosem na wspomnienie jej szeroko otwartych, przerażonych oczu. Pięknych, czarnych niczym bezdenna otchłań. Miałem ukryte, gdzieś głęboko w pamięci, jak wyglądały za dnia. Tak naprawdę nie były tak ciemne. Wystarczyło odrobinę światła, by dostrzec ich głęboką, czekoladową barwę. Skutecznie odwracały uwagę od niewielkiego pieprzyka, który znajdował się nieco poniżej. Tak skrzętnie go ukrywała pod korektorem, chociaż ja wolałem, kiedy był widoczny.

Był czymś charakterystycznym tak jak jej kruczoczarne, lśniące włosy. Odkąd wyszła ze szpitala, po raz pierwszy, nigdy ich nie związywała. Próbowała ukryć bliznę, którą miała na skroni. Nie raz obserwowałem ją, jak przyglądała się sobie w lustrze, skupiała wzrok w tym jednym miejscu i patrzyła na siebie z obrzydzeniem. Jakby to, że posiada takie znamię, umniejszało jej wartości.

Nie miało to znaczenia.

Żaden mankament wizualny nie był w stanie sprawić, że będzie warta mniej, niż jakikolwiek inny stworzony przez nas zabójca. Była pierwszym i najlepszym eksperymentem, więcej nie udało nam się tego powtórzyć. Gdyby tylko wiedziała... Gdyby pamiętała...

Skrzypienie zawiasów wyrwało mnie z chaosu myśli. Otworzyłem jedno oko i zerknąłem w stronę drzwi. Dźwięki krzątaniny obiły się o mój umysł, przyprawiając o grymas obrzydzenia.

Cohen stał w przejściu z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni. Przyglądał mi się bacznie zza przezroczystych szkieł okularów. Wargi miał zaciśnięte tak mocno, że miałem wrażenie, że zaraz dotrze do mnie chrzęst pękających zębów.

Spojrzenie miał tak puste, że gdybym go wcześniej nie spotkał, pomyślałbym, że jest tylko figurą woskową, którą ktoś zostawił na pastwę losu, blokując tym samym wejście. Jednak znałem go na tyle dobrze, by nie bagatelizować sygnałów, które wysyłał całym sobą.

– Panie Cohen. – Wyprostowałem się na kanapie i skinąłem mu głową. Nieznacznie drgnął mu kącik ust. – Co pana tu sprowadza?

– Sam bym wyszedł, nie musiałeś mnie przenosić do slumsów – sarknął, wyraźnie poirytowany moim wcześniejszym zachowaniem.

Czułem, jak na moją twarz wypływa uśmiech zadowolenia. Wyprowadzić Cohena z równowagi to coś, co udawało się niewielu. Odkąd zaczął pojawiać się w Abbys, unikał bezpośredniej konfrontacji. Był raczej niczym cień, uważnie sondował otoczenie znad drinka, którego nigdy nie wypijał. Byłem pewny, że domyślał się, że pracownicy mieszają alkohol z eterem.

Eter uzależniał takich jak on. Takich jak ja. Właściwie nie był łaskawy dla nikogo. Zbierał w moim klubie żniwo, o jakim handlarze innych uzależniaczy mogli jedynie pomarzyć. Z trimisami miał zdecydowanie trudniej. To, co działało na ludzi i demony, nas jedynie osłabiało w niewielkim stopniu. Droga do uzależnienia od eteru była długa i naznaczona całymi kilogramami narkotyku.

Założyłem nogę na nogę, po czym pochyliłem się nieco do przodu. Na miejscu Cohena każdy by się spocił i drżał ze strachu, ale nie on. W całym swoim studwudziestoletnim życiu nie widziałem odważniejszego człowieka od niego. Czasem nawet zastanawiałem się, czy naprawdę jest człowiekiem, a nie kolejnym, wyśmienitym eksperymentem, ale należącym do zupełnie kogoś innego. Jego azjatyckie rysy sugerowały bardzo mocno, że nie pochodzi z dawnej Francji czy Belgii.

Lustrował mnie uważnie, rejestrował każdy ruch. Mięśnie na jego szyi napinały się nieznacznie, kiedy gwałtownie poprawiałem pozycję, jednak twarz nie wyrażała żadnych emocji. Może był robotem? To, że miasta wyglądały jak wylęgarnia żywych trupów, wcale nie oznaczało, że nauka i rozwój stanęły w miejscu. Były po prostu niedostępne dla opinii publicznej.

Sięgnąłem po raz kolejny po butelkę chrzczonej whisky. Kiwnąłem szkłem w stronę Cohena, ale tylko nieznacznie skinął głową w odmownym geście. Wzruszyłem ramionami i przyłożyłem szyjkę do ust. Zapach eteru drażnił w nozdrza, mimo to pociągnąłem solidny łyk. Potrzebowałem tego jak nigdy dotąd.

Cohen ruszył w stronę kanapy, po chwili opadł na nią z cichym stęknięciem. Łokcie oparł o uda, a dłonie splótł między nogami. Wydawał się całkowicie pozbawiony emocji, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Dostrzegłem, jak jego źrenice rozszerzają się, kiedy odkładałem butelkę z powrotem na blat.

Mięśnie szczęki Cohena napięły się nieznacznie, gdy odchylał się do tyłu, by oprzeć się i usadowić wygodniej.

– Gdzie Madeleine? – Poważny ton, jakim mnie uraczył, nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Był gotowy ukręcić mi łeb, gdyby coś stało się Sinclair.

– Spokojnie, bodyguardzie, nic jej nie jest.

– Gdzie ona jest?

Westchnąłem teatralnie i przetarłem twarz dłonią.

– Na drugim końcu miasta. – Posłałem mu wyćwiczony uśmiech. Nie odwzajemnił go. – Myślisz, że mógłbym coś jej zrobić? Nigdy w życiu!

– Pozostawienie jej z tuzinem wygłodniałych mutantów świadczy o czymś zupełnie innym.

Z moich ust wyrwało się niekontrolowane parsknięcie. Czyżby Ezra Cohen aż tak bardzo wątpił w naszą cudowną Madeleine? Oczywiste dla mnie było, że poradzi sobie świetnie, w końcu do tego przygotowywała się całe życie. Cohen doskonale zdawał sobie z umiejętności Maddie, więc skąd w jego głosie nutka zdenerwowania?

– Misiu, przestań umniejszać naszej małej gwieździe. To nie przystoi. – Wydąłem usta, udając urażonego jego słowami. – Jestem pewny, że niebawem znów się tu zjawi. Byłoby niezręcznie, gdyby zobaczyła, że ze sobą rozmawiamy.

Moja brew uniosła się nieznacznie. Cohen odchylił głowę, jakby chciał spojrzeć na mnie z góry. Skanował mnie spod wpół przymkniętych powiek. Przejechał językiem po zębach, kątem oka dostrzegłem kaburę pod połami jego płaszcza. Byłem pewny, że w magazynku nie znajdują się zwykłe kule. Nie mówiło mi o tym jedynie przeczucie, moja moc zadrżała niespodziewanie, kiedy utkwiłem spojrzenie na rękojeści.

– Uważasz, że to zabawne? – syknął przez zaciśnięte zęby. Zmrużył oczy, światła ledowych żarówek odbiły się od eleganckich, srebrnych oprawek. – Jak coś spierdolisz, znowu będziesz musiał wymazać jej pamięć. Chcesz tego?

Tym razem to ja zacisnąłem szczękę tak mocno, że niemal popękały mi zęby. Byłem pewny, że wytknie mi potknięcia, ale nie sądziłem, że nastąpi to tak szybko. Choć nie sądziłem, że wiedział, co naprawdę się wydarzyło. W głębi duszy wiedziałem, że ma rację. Jeśli stracę czujność i zagalopuje się tak, jak z tym pocałunkiem, będziemy musieli zacząć cały proces od nowa.

Problem polegał na tym, że wiedziałem, co pieprzony Ezra Cohen wyprawia z moją Madeleine, kiedy są sam na sam. Dlatego, kiedy pojawili się razem w Abbys, nie byłem w stanie opanować całkowicie emocji. To jak złapał ją w talii, kiedy szli chodnikiem, pogardliwe spojrzenie, jakim mnie obdarzył, gdy mnie mijali, kiedy splotła ich palce, by przecisnąć się przez tłum naćpanych klubowiczów...

Odpędziłem od siebie natrętne myśli. Ostatnie, co chciałem widzieć tego wieczoru, to Cohen obmacujący Madeleine. Jeszcze przyszłoby mi do głowy, by go zabić, a nie mogłem tego zrobić. Jeszcze nie. Był cenny, niemal tak samo, jak Sinclair.

– Ogarnij się – powiedział, wstając z kanapy. Poprawił klapy płaszcza. Zamachnął się nim wystarczająco mocno, by colt, którego skrywał pod nim, był widoczny w całej okazałości. – Nie chciałbym zmarnować kolejnych dziesięciu lat.

Zaśmiałem się. Tak głośno, że echo tego dźwięku odbiło się niczym grom od ścian. W moim wnętrzu rozległ się niski warkot, kiedy uwalniałem swoją moc. Czułem, jak rozchodzi się po ciele szerokimi pasmami, dociera do oczu i barwi je na złoto. Płynny miód zalał całe pomieszczenie swoją ciepłą barwą.

Podniosłem się ze swojego miejsca i w okamgnieniu znalazłem się przed Cohenem. Ława przesunęła się z bolesnym dla uszu jękiem. Zacisnąłem palce na jego koszuli i przyciągnąłem bliżej. Patrzyłem na niego z góry, w szkłach okularów odbijało się moje zniekształcone oblicze, wykrzywione grymasem gniewu. Dopiero po chwili dostrzegłem błysk w ciemnych tęczówkach informatyka. Nie odnalazłem w nich strachu, wręcz przeciwnie. Kipiał z wściekłości tak samo, jak ja.

– Ty nie chciałbyś zmarnować? – Wyrwało się z moich ust, zanim w ogóle pomyślałem o tym, co chciałbym powiedzieć. – Przechodzę to ósmy raz, jebany gnoju. I nie zamierzam po raz kolejny tracić okazji.

Poczułem przez koszulę chłód metalowej lufy. Cohen wciskał ją między moje czwarte i piąte żebro. Dźwięk odbezpieczanej broni przeciął ciszę, która zaległa dosłownie na chwilę. Sapnąłem, zażenowany. Facet doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że tym posunięciem mógł mnie jedynie rozjuszyć.

– Odsuń się – warknął, przyciskając colta jeszcze mocniej. – Jestem ostatnią osobą na tym świecie, do której powinieneś się sadzić.

– Strzelaj. – Uśmiechnąłem się. Jego zachowanie tylko mnie napędzało. Dawno nikt mi się nie postawił i na myśl o tym, że mógłby to zrobić, niemal gotowałem się z ekscytacji. Jednak Cohen zawahał się, jego mięśnie spięły się na jeden krótki moment, krótszy niż oddech, po czym odrobinę odsunął dłoń, w której dzierżył pistolet. Cmoknąłem, niezadowolony i pokręciłem głową. – No dalej, czekam na to od wieków. Wiem, co masz w tej spluwie. Wiec strzelaj, do kurwy nędzy.

Ezra sapnął poirytowany. Drugą ręką złapał mnie za nadgarstek. Próbował wyrwać się z mojego uścisku, jednak bardzo opornie mu to szło. Zawiodłem się jego brakiem konsekwencji. Prawda była taka, że gdyby strzelił, a mnie przeczucia nie myliły, miałby jeden problem z głowy. I to właściwie ten największy, bo Russeau nie stanowił dla niego żadnego kłopotu.

W przeciwieństwie do mnie.

Od lat toczyliśmy z Russeau cichą wojnę, okraszoną setkami litrów krwi jego podwładnych, tylko po to, by mniej więcej co dekadę zaczynać wszystko od nowa. Jednak nie byłem w stanie się przełamać i zgodzić na warunki, które proponował.

W końcu zimna lufa przestała drażnić moją skórę. Cohen opuścił obie ręce i westchnął ze zrezygnowaniem. Zastanawiałem się, o czym myślał, ale ostatecznie nie wszedłem do jego głowy. Zdecydowanie ciekawiej było, gdy jego umysł pozostawał dla mnie zamknięty.

– Jeszcze nie przyszła na to pora, pojebie – mruknął. Poluźniłem uścisk, wyrwał się z niego niemal natychmiast. – Rób, co do ciebie należy. Będę trzymał rękę na pulsie.

– Wszystko mam pod kontrolą – odparłem, robiąc krok do tyłu. – Twoje zadanie jest zgoła inne i nie obejmuje spędzania czasu między nogami Madeleine, czyż nie?

Zacisnął ręce w pięści. Kostki tej, w której trzymał broń, pobielały. Uśmiechnąłem się pod nosem. Czyżbym trafił w czuły punkt?

– Przynajmniej nie muszę posuwać się do użycia siły, żeby je rozłożyła – odparował.

– Osz ty... – Przygryzłem wnętrze policzka. Korciło mnie, żeby go poskładać jak origami. Czasem Cohen pozwalał sobie na zbyt wiele, lecz łączyła nas umowa, której żaden z nas nie zamierzał złamać. Choć czasem bywało bardzo, bardzo blisko.

Zmieliłem grad obelg w ustach. Nużyła mnie ta rozmowa i chciałem ją zakończyć, zająć się innymi, niecierpiącymi zwłoki, sprawami. Jeśli wszystko miało pójść zgodnie z moimi założeniami, musiałem zadbać o każdy, nawet najmniejszy szczegół.

Cohen bez pożegnania wyszedł z mojego gabinetu. Nie omieszkał ostentacyjnie trzasnąć przy tym drzwiami. Skrzywiłem się, kiedy do moich uszu dotarł ten niepożądany dźwięk.

Nie dane mi było cieszyć się samotnością zbyt długo. Kilka minut później poczułem wibrację. Wyciągnąłem telefon z kieszeni. Ekran rozświetlił się, czarne cyfry numeru, który próbował się ze mną skontaktować, kontrastowały z wściekle białym tłem. Przymknąłem powieki, ścisnąłem nasadę nosa. Drugą ręką odebrałem telefon i przyłożyłem słuchawkę do ucha.

– Co znowu? – sapnąłem. Mój głos brzmiał na wyjątkowo zmęczony.

– Kolejna dostawa, jutro o dwudziestej trzeciej. Szczegóły prześlę później. Nie daj się ponieść. – Cohen wypluł z siebie informację z prędkością światła i zakończył połączenie.

Sapnąłem, rzucając telefon obok. Odbił się głucho od oparcia kanapy, po czym niemal z gracją początkującej baletnicy, zsunął się po siedzisku na gruby dywan.

Do mnie – mruknąłem niewerbalnie, kiedy tylko wyczułem młodego trimisa, przechodzącego przez korytarz, nieopodal gabinetu. Chwilę później dudniące kroki wypełniły cichą przestrzeń, drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem i stanął w nich młody chłopak. Jego oczy błyszczały niczym gotująca się magma.

– Klaus – przedstawił się od razu, choć niepotrzebnie. Za dwa oddechy jego imię uleci z odmętów mojej pamięci i znów stanie się tylko bezimiennym trimisem na usługach Nicoli Duboisa.

– Bądźcie gotowi jutro na dwudziestą trzecią. Wystarczy pięciu.

Brwi Klausa poszybowały do góry.

– P-pięciu? – Jego głos zadrżał niespodziewanie, jakbym prosił o coś niemożliwego. Kiwnąłem głową, po czym odwróciłem się do niego tyłem.

Spojrzałem na ścianę, skinąłem delikatnie dłonią. Dźwięk przesuwanych prowadnic wypełnił pomieszczenie. W tym samym czasie ledowe światła przygasły odrobinę, dostrzegłem swoje odbicie w coraz szerszej szybie. Wokół czarnych tęczówek wyraźnie malowała się miodowa łuna.

– Do transportu towaru. Resztą sam się zajmę – dopowiedziałem, żeby nie miał żadnych wątpliwości, wyczuwałem w jego emocjach ogromny niepokój.

Nie zdarzyło się, bym naraził swoich ludzi na niebezpieczeństwo, o ile praca dla mnie nie była przeciwieństwem bezpiecznych warunków. Żyłem wystarczająco długo, by narobić sobie wrogów, którzy tylko czekali na to, aż powinie mi się noga.

Klaus wycofał się z pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. Zrobił to całkowicie bezszelestnie, po prostu czułem, jak jego energia oddala się pospiesznie. Jakbym nagle miał zmienić zdanie i rzucić ich demonom na pożarcie lub mój humor zmieni się drastycznie i postanowię skrócić go o głowę.

Moc przepływała przeze mnie swobodnie. Od dawna nie próbowałem z nią walczyć, dusić w sobie, jak robiła to Madeleine. Rozczulała mnie jej wewnętrzna walka ze swoją naturą. Jakby starała się oszukać samą siebie, że trimis to tylko dodatek do jej życia, że może być zwykłym obywatelem, być jak każdy inny w Down Town.

Nigdy nie była kimś takim. Była czymś więcej. Nie tylko dla mnie, dla całego świata. Madeleine Sinclair była kluczem do rozwiązania problemów współczesnej rzeczywistości. I tylko jedna osoba stała na drodze do tego, by osiągnąć cel.

Podszedłem do okna. Down Town, szczególnie po tej stronie, wydawało się spokojne i pozbawione trosk. Budynki pogrążone w mroku przywodziły na myśl śpiące, skalne potwory, wystarczyłby jeden, niewłaściwy ruch i przebudziłyby się; wściekłe, skołowane, całkowicie rozdrażnione. Kamienne kolosy podniosłyby się, rycząc w szaleństwie, po czym starłyby to miasto na proch.

Okna, rozświetlone żółtym światłem, niczym ślepia demonów z piekieł, łypały złowrogo, sondowały przestrzeń, jakby szukały ofiary, z którą zatańczą śmiercionośne tango i pozbawią jej duszy raz na zawsze.

Nienawidziłem tego miejsca tak bardzo, że miałem ochotę je spalić, zdeptać, zgnieść, polać benzyną, zapalić papierosa i wrzucić go w tę gęstą kałużę. Niech kurwa spłonie.

Z gonitwy myśli wyrwał mnie dźwięk przychodzącej wiadomości. Zerknąłem przez ramię w stronę, gdzie powinien się znajdować. Westchnąłem z dezaprobatą, przeczesałem niedbale włosy, po czym podszedłem do ławy, ominąwszy uprzednio kanapę. Podniosłem telefon z dywanu, odblokowałem ekran, by odczytać krótką notatkę, która sprawiła, że krew zawrzała mi w żyłach.

Wcisnąłem urządzenie w kieszeń płaszcza. Omiotłem spojrzeniem pomieszczenie, jakby nagle mój wróg miał się w nim zmaterializować i rzucić się do ataku. Uniosłem dłoń do góry, po czym niedbale pstryknąłem palcami, by przenieść się pod wskazany w wiadomości adres.

Show czas zacząć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top