Rozdział 5
– Dane?
– Madeleine Russeau.
– Często się spotykamy, Russeau. – Żołnierz spojrzał na mnie znad wyświetlacza telefonu. Wzruszyłam ramionami i syknęłam. Wszystko mnie bolało. – Co tu robiłaś? To teren wysoce skażony.
– Uwierzysz, jeśli powiem, że to sprawka Nicoli Dubois'a? – Uniosłam brew, a kawałek nadgniłego mięsa zsunął się z czubka mojej głowy. Zgarnęłam go niedbale i otrzepałam rękę z resztek.
Żołnierz wpatrywał się we mnie przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ale nie odpowiedział na moje pytanie. Prawą stronę jego oblicza oświetlały niebieskie światła radiowozu. Część służb kręciła się po opuszczonym budynku, z którego wyszłam. Inni ciągali nosze z resztkami mutantów, jeszcze inni robili im zdjęcia i zapisywali coś skrzętnie w swoich małych, skórzanych notesikach.
Nie wiem, czy to pech, czy może łut szczęścia, że na nich trafiłam. Bezpiecznie założyłam, że to nie był przypadek. Budynek znajdował się zbyt daleko od miasta, by ktokolwiek patrolował tę okolicę. Zresztą, tak jak powiedział żołnierz – teren był wysoce skażony i należał przede wszystkim do potworów.
– Masz szczęście, Russeau, że znam się z twoim szefem, bo skończyłabyś w celi już dawno – powiedział żołnierz, wystukał coś na telefonie, ale przerwałam mu ruchem ręki w połowie. Byłam niemal pewna, że wybierał numer Jean Luca. Zmarszczył brwi.
– Zadzwoń do kogoś innego – poprosiłam. Mój głos wydawał się taki obcy i odległy. Wyprany z emocji.
Żołnierz westchnął i przetarł czoło ręką.
– Nazwisko?
– Ezra Cohen.
Brew służbisty uniosła się, ale nie zadawał dodatkowych pytań. Spędził nad wyświetlaczem odrobinę więcej czasu, niż poprzednio i wykonał szybki telefon z rozkazem odnalezienia kontaktu do Ezry. Rozłączył się i kiwnął w moją stronę. Konkretny facet. Może się polubimy.
Podniosłam się omszałego pustaka, na którym spędziłam ostatnie dwie godziny i okryłam się szczelniej przeogromną kurtką, należała do jednego z wojskowych. Zastanawiałam się, czy wszystkich traktują tak miło, czy jestem jakimś wyjątkowym przypadkiem. Bolesne stęknięcie opuściło moje usta. Zgięłam się w pół, czując piorunujący ból w prawym boku. Adrenalina zaczęła ze mnie schodzić i w tym momencie uświadomiłam sobie, jak wiele ran odniosłam.
Spojrzałam na horyzont. Szarówka powoli przeistaczała się w brzoskwiniowo-różowy wschód słońca. Wysoko na sklepieniu wciąż wisiał granat upstrzony setkami drobniutkich, białych kropeczek. Trawa była tu wysoka, soczyście zielona, pachniało ziemią, mchem i mokrą korą drzew. Były to tak odmienne zapachy od tego, co czułam w Down Town.
Przywodziły mi na myśl coś. Nie byłam pewna, co takiego, ale po mojej głowie krążyła taka właśnie myśl. Zaskoczyło mnie to, bo nigdy wcześniej nie doświadczyłam niczego podobnego. Mój umysł był pusty, miałam niewiele wspomnień, które chciałam kolekcjonować.
Wciąż zastanawiałam się, co Nicola Dubois miał na myśli, mówiąc, że nic w moim życiu po wypadku nie było przypadkiem. Pociągał za sznurki? Przyczynił się do utraty przeze mnie pamięci? Czy podsunął Jean Lucowi pomysł, by mnie zwerbował?
Miałam masę pytań do mojego pracodawcy. Wyglądało na to, że znali się z Duboisem doskonale, a ja dostałam jedynie strzępki informacji. Nic dziwnego zatem, że poprzedni zleceniobiorcy nie mieli szans w starciu z Nicolą albo się poddawali, skoro sam zleceniodawca utrudniał im pracę.
Najbardziej jednak bolało mnie to, że Nicola wiedział o mnie coś, czego nie wiedziałam ja. Miał nade mną przewagę nie tylko jako trimis, choć coraz mniej wierzyłam w to, że nim jest. Trimisy nie miały takich umiejętności. Miał informacje, których zwyczajnie potrzebowałam od lat. Czułam, że nie kłamał. Nie miałam pojęcia, skąd we mnie ta pewność, ale gdzieś w środku tliło się to silne przeczucie, nagrzewało coraz bardziej, mąciło spokój i ćmiło z tyłu czaszki, doprowadzając do szału.
– Mad! – Wzdrygnęłam się, kiedy Ezra wyrwał mnie bestialsko z potoku myśli. Słońce wisiało już całkiem wysoko na niebie. Odwróciłam się. Cohen zamknął za sobą drzwi Suva i już pędził w moją stronę. Przerażenie wymalowane na jego obliczu kazało mi twierdzić, że musiałam wyglądać okropnie. – Chryste, Maddie...
Objął mnie mocno, nie zważając na resztki mutantów i krew, które miałam na sobie. Jęknęłam z bólu, a on odsunął się na długość ramienia i próbował obejrzeć pobieżnie. Czułam, że nie tylko bok mam porządnie przetarty.
– Jest dobrze – mruknęłam, ale w moim głosie brakowało pewności. Wciąż wydawał się odległy, czułam się całkowicie odrealniona, jakby wraz z odebraniem kontroli nad ciałem, Nicola Dubois zabrał mi coś jeszcze.
– Nie wyglądasz, jakby było dobrze. – Cohen zsunął z moich ramion żołnierską kurtkę, po czym zacisnął usta, a krew odpłynęła mu z twarzy. – Maddie, co ci się stało?
– Potwory – odparłam mechanicznie.
– Walczyłaś z potworem? Znowu?
– Z potworami. Dwunastoma.
Ezra zamrugał, jakby nie zrozumiał, co do niego powiedziałam. Bez rozwlekania tematu ruszyłam w stronę samochodu, choć to za dużo powiedziane. Mimo że moje ciało regenerowało się już, to wciąż potrzebowało dłuższej chwili, by ten proces się zakończył. Powinnam umyć się i położyć do łóżka, przespać następne dwanaście godzin i zjeść porządny posiłek.
Jednak miałam teraz ważniejsze rzeczy do załatwienia. To nie mogło zwyczajnie poczekać.
***
Dłuższą chwilę jechaliśmy w milczeniu. Ezra co jakiś czas zerkał w moją stronę, ale nie rozpoczynał tematu. Uznał, że nie chcę rozmawiać albo po prostu wyglądałam tak źle, że zastanawiał się nad tym, czy przypadkiem nie odwieźć mnie do szpitala.
Spojrzałam w końcu w lusterko. Moja zwykle blada twarz była teraz jedną wielką, ciemną plamą, upstrzoną brejo-podobnymi kawałkami. Krew mutantów zaschła na włosach, sklejając je w grube pasma. Płynny miód poruszał się chaotycznie po moich tęczówkach, niczym dzikie, zniecierpliwione zwierze, gotowe w każdej chwili zaatakować.
Na moim obliczu tyle się działo, a ja nie czułam absolutnie nic. Puste naczynie, opakowanie na wnętrzności, nic więcej. Wyczuwałam gdzieś w meandrach swojego umysłu odrobinę gniewu, lecz nie był tak samo silny, jak w momencie, w którym Nicola zostawił mnie w tamtym budynku.
Pieprzony Nicola Dubois.
– Gdzie leży broń? – zapytałam, spoglądając w okno. Wjeżdżaliśmy właśnie do miasta. Po lewej majaczyło Abbys.
– Skąd wiesz, że mam w samochodzie broń? – Ezra rzucił niespokojnie. Zerknęłam na niego i zacisnęłam usta w wąską linię. Patrząc na charakter jego pracy, nie miałam wątpliwości, że ma w samochodzie spluwę. – Z tyłu. Pod siedzeniem.
Odpięłam pas i wychyliłam się do tyłu. Oparłam się jedną ręką o ramię Ezry, a drugą wymacałam pistolet. Elegancki colt z drewnianą rączką wyglądał na często używany.
– Zatrzymaj się pod siedzibą – zażądałam, sprawdzając, czy jest naładowany.
Był.
– Co ty chcesz zrobić? – Cohen zatrzymał samochód na poboczu. Nie zamierzałam mu odpowiadać, więc wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę, nim znów zaczął mówić. – Mad, cokolwiek się tam stało, nie powinnaś działać pod wpływem emocji.
– Emocji? – parsknęłam. – Jestem wykurwiście spokojna, Ezra. Muszę zasięgnąć informacji.
– I potrzebujesz do tego broni? Od razu cię zdejmą.
– Nie zdążą. – Trimis pod moją skórą zatańczył nadwyraz agresywnie.
Ezra na przemian zaciskał i rozluźniał dłonie na kierownicy. Delikatne światło poranka odbijało się jasną łuną od srebrnych oprawek okularów korekcyjnych. Na jego twarzy odmalowało się zmęczenie, oczy miał przeszklone, a pod nimi całkiem spore sińce. W pewnym momencie zdjął z nosa oprawki, a drugą ręką ścisną jego nasadę. Wziął głęboki wdech, po czym powoli wypuścił powietrze z płuc.
– Co tam się wydarzyło? – zapytał poważnym tonem. – Miałaś być w Abbys.
– Byłam. – Opadłam na fotel pasażera i podparłam głowę ręką. – Spotkałam Duboisa.
– I to miejsce jeszcze stoi? – zdziwił się.
– Chciał ze mną zatańczyć. – Zaśmiałam się. To brzmiało tak absurdalnie. – Powiedział, że wie o mnie wszystko. I że to dzięki niemu znalazłam się pod opieką Russeau. A potem przeniósł nas do tego opuszczonego budynku i zostawił mnie samą razem z tuzinem wygłodniałych, zmutowanych potworów.
– Kurwa.
– Żebyś wiedział.
Cohen wrzucił pierwszy bieg i ruszył dalej. Jechaliśmy w milczeniu następne piętnaście minut, by zatrzymać się na Hold Street między dwoma obskurnymi budynkami handlowymi. Przynajmniej oficjalnie.
Bez zbędnych słów wysiadłam z samochodu i ruszyłam ku dobrze mi znanym, mahoniowym drzwiom. Mój organizm powoli wracał do ustawień fabrycznych, w boku kuło coraz mniej, dlatego doszłam do wniosku, że co by się nie wydarzyło, dam radę. Nacisnęłam klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. Nie zdziwiło mnie to zbytnio, było bardzo wcześnie rano, szansa na to, że oprócz ochrony i Jean Luca znajduje się tu ktoś jeszcze, była znikoma.
Wzięłam głęboki wdech i cofnęłam się o krok. Trimis załaskotał mnie w podbrzuszu, miałam wrażenie, że moja zmutowana natura była bardziej podekscytowana niż ja sama. Wykonałam półobrót i wyrzuciłam nogę do przodu. Drzwi zaskrzypiały złowieszczo, ale nie ustąpiły. Czułam, jak ponownie zaczynam gotować się z wściekłości.
Zamordowałam tuzin pierdolonych potworów, nie pokona mnie jebany kawałek deski!
Zamachnęłam się po raz drugi, włożyłam w ten ruch całą swoją moc, jaką udało mi się skumulować w ciągu tych kilku sekund. Drzwi nie stawiały tym razem żadnego oporu, rozpadły się na dwie niemal równe części. Echo pękającego drewna poniosło się po ciemnej uliczce.
Weszłam do środka. Cisza wypełniła błogo moje uszy, eter uderzył w nozdrza ze zdwojoną siłą, wentylatory wciąż były wyłączone. Dopiero za kilka godzin przyjdzie ktoś, kto pomyśli o tym, by je odpalić i wygonić nieprzyjemny, chemiczny zapach.
W pierwszym odruchu chciałam pójść na górę, prosto do gabinetu mojego pracodawcy, ale zmieniłam zdanie. Byłam pewna, że skoro nocą pracuje na najwyższych obrotach, o tej porze będzie się przewracał w łóżku na drugi bok.
Nacisnęłam przycisk na panelu windy i cierpliwie czekałam, aż drzwi rozsuną się przede mną. Szeroka klatka piersiowa wyrosła przed moimi oczami wraz z charakterystycznym „pik" przesuwanych paneli. Ochroniarz wycelował broń prosto w moją klatkę piersiową, jednak jego czoło zmarszczyło się okrutnie, kiedy zorientował się, do kogo mierzy.
– Madness? – zapytał zszokowany i opuścił broń. Weszłam do windy, nacisnęłam na panelu przycisk podpisany „minus dwa". Ochroniarz wpatrywał się we mnie przez chwilę, więc posłałam mu krzywy uśmiech. – Czemu...
Nie dokończył. Zamachnęłam się szybciej, niż on zdążył mrugnąć i wycelowałam pięścią prosto w jego nos. Kość chrupnęła nieprzyjemnie, mężczyzna zatoczył się do tyłu na ścianę windy i osunął się po niej, nieprzytomny.
Trochę się zawiodłam. Nie sądziłam, że padnie od jednego ciosu.
Winda zatrzymała się z lekkim szarpnięciem. Nogi skierowały się wprost pod drzwi mieszkania Jean Luca. Ku mojemu zaskoczeniu klamka ustąpiła od razu. Weszłam do środka. Mrok obszernego salonu połknął mnie niczym potwór morski, oplótł mnie swoimi mackami, a jedynym źródłem światła była wąska linia pod drzwiami obok łazienki. I zapewne moje oczy.
Otworzyłam drzwi do sypialni. Ciepłe światło padło na moją sylwetkę. Prychnęłam zażenowana komizmem sytuacji. Jean Luc leżał rozwalony na łóżku z rękami założonymi za głowę, a prostytutka pochylała się naga nad jego nabrzmiałym penisem. Jej rozmazany makijaż świadczył o tym, że ich zabawa zaczęła się już jakiś czas temu. Przerażone spojrzenie blondynki błądziło po mojej twarzy, by za chwilę zjechać w dół. Źrenice kobiety rozszerzyły się, kiedy jej wzrok spoczął na colcie, który trzymałam w prawej ręce.
– Kurwa, mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać! – ryknął Jean Luc, wciąż nie otwierając oczu.
Milczałam zawzięcie, czekając, aż w końcu otworzy te przeżarte eterem gały.
– Ru-russeau... – jęknęła jego towarzyszka, jej twarz pobladła jeszcze bardziej, niż wcześniej. Nie pomagały nawet czarno-zielone plamy, które kiedyś zapewne były starannie wykonanym makijażem oka.
– Zamknij się i wróć do roboty – warknął, wiercąc się niespokojnie.
– Ona mówiła o mnie – powiedziałam wypranym z emocji głosem.
Jean Luc podniósł się z głośnym sapnięciem. Jego oczy rozszerzały się coraz bardziej z każdą kolejną sekundą, a przez twarz przeszła cała paleta barw od jasnych, niezdrowych zieleni aż po czerwień i fiolet.
Czekałam, aż na nowo zacznie oddychać. Rozejrzałam się niespiesznie po pokoju. Sypialnia mojego szefa była równie nudna, co każde inne pomieszczenie, gdzie spędzał większość swojego czasu. Skórzana kanapa naprzeciwko wielkiego – zbyt wielkiego jak na mój gust – łóżka, dwie szafki po jednej i po drugiej stronie, barek z ciemnego, lakierowanego drewna i grube, welurowe zasłony na całej ścianie, przeciwnej do drzwi, choć były całkowicie zbędne. Znajdowaliśmy się przecież dziesięć metrów pod ziemią.
– A ty, Elle, kurwa co? – Jean Luc szarpnął prostytutkę za włosy, aż jej twarz odbiła się od jego bioder. – Pozwoliłem ci przerwać?!
On naprawdę zamierzał kontynuować łóżkowe igraszki w takim momencie?
Westchnęłam teatralnie.
– Proponowałabym jednak, by Elle wyszła – mruknęłam, przechylając głowę delikatnie w prawo, miałam nadzieję, że szef zauważy w końcu, że trzymam w ręku broń.
Jean Luc zlustrował mnie od góry do dołu, ale nie zatrzymał się na dłużej w miejscu, na którym mi zależało. Z uporem maniaka wpatrywał się w moją krótką, podartą i zakrwawioną sukienkę, po czym przeniósł swój wzrok na twarz, w równie opłakanym stanie.
– Wyglądasz jak gówno – rzucił i założył ręce z powrotem na głowę. Szarpnął biodrami do góry w stronę Elle. – A ty się nie waż ruszyć.
Przewróciłam oczami. On się zwyczajnie prosił. Nie zamierzałam się hamować w tej sytuacji, a Jean Luc nie lubił, kiedy naszym ostrym wymianom zdań towarzyszyły osoby trzecie. Postanowiłam więc zrobić jedyną rzecz, która w tym stanie przychodziła mi do głowy.
Odbezpieczyłam pistolet, wycelowałam i strzeliłam blondwłosej prostytutce w skroń. Huk wystrzału odebrał mi na chwilę zdolność słyszenia, jednak byłam w stanie wyobrazić sobie, jak głośno Jean Luc wrzeszczał, widząc jego zaskoczoną twarz. Ciało Elle gwałtownie przechyliło się na bok, przetoczyło przez krawędź łóżka i spało na podłogę z głośnym łoskotem.
Jean Luc wpatrywał się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą była z szeroko otwartymi oczami. Część krwi i resztki mózgu denatki rozbryzgały się na jego twarzy i nagim ciele.
Wolnym krokiem podeszłam do kanapy i rozsiadłam się na niej wygodnie, założyłam nogę na nogę, broń położyłam bardzo sugestywnie na kolanie, a mój palec wciąż leżał na języczku spustowym. W tamtej chwili byłam gotowa nacisnąć go bez mrugnięcia.
– Musimy porozmawiać, Jean Luc. – Pochyliłam się odrobinę do przodu. Miękkie wypełnienie kanapy sprawiało, że przez myśl przeszło mi, że może jednak powinnam się zdrzemnąć, zanim tu przyszłam.
Russeau podniósł na mnie zszokowane spojrzenie. Zamrugał, po czym zacisnął szczękę, na jego szyi pojawiły się czerwone plamy. Był wściekły.
– Co to miało być, do kurwy nędzy? – warknął rozeźlony. – Zapłaciłem za nią kupę forsy!
– Nicola Dubois. – Postanowiłam zignorować jego pytanie, w tej chwili nie miało to znaczenia. – Jak długo się znacie?
Jean Luc zmarszczył brwi. Sięgnął do szafki nocnej, jednak zatrzymał się w połowie drogi. Moja wyciągnięta ręka w jego stronę i palec na spuście skutecznie odwiodła go od wykonywania gwałtownych ruchów. Być może sięgał po paczkę papierosów, nie obchodziło mnie to. Naprawdę byłam gotowa go zabić. Wściekłość gotowała się we mnie już w najlepsze, przyćmiewając każde wspomnienie, jakie było z nim związane.
Jean Luc nigdy nie zrobił mi krzywdy ani nie obraził mnie w żaden sposób. Na początku otoczył mnie niemal ojcowskim ramieniem, kiedy nie radziłam sobie z nową rzeczywistością, zalana amnezją. Madeleine – tyle pamiętałam z poprzedniego życia, reszta została brutalnie wymazana, jakby stwórca wziął gumkę i wytarł całą moją historię. Jean Luc pomógł mi napisać nową i możliwe, że nie byłam najbardziej przykładnym obywatelem nowego świata, ale wciąż zawdzięczałam mu więcej, niż komukolwiek innemu.
Tymczasem szanse na to, że przekreślił dziesięć lat współpracy jednym kłamstwem, były przeogromne. Gdzieś w głębi liczyłam na to, że jednak się myliłam. Że Nicola Dubois zmanipulował moim umysłem i tak naprawdę nie ma nic wspólnego z tym, że zostałam tropicielem ani nie znają się z Jean Lucem tak dobrze, jak mogło się wydawać.
Jednak oblicze mojego szefa natychmiast rozwiało wszelkie wątpliwości.
– Pracowaliśmy razem jeszcze przed wybuchem – odparł tak cicho, że gdyby nie trimis, szalejący w moim organizmie, nie byłabym w stanie go usłyszeć.
– Słucham? – Odebrało mi dech. Mieliłam w głowie te słowa dłuższą chwilę, zanim do mnie dotarły. – Chcesz powiedzieć, że...
– Ja i Dubois jesteśmy pierwszymi trimisami.
Odchyliłam się do tyłu. Byłam pewna, że moje oczy zrobiły się ogromne niczym spodki. Na potwierdzenie swoich słów Jean Luc zamrugał, a jego tęczówki zalał płynny miód. Wciągnęłam powietrze ze świstem. Palec na spuście colta zadrżał niebezpiecznie.
Poczucie odrealnienia stało się jeszcze silniejsze, niż było dotychczas. Murowany domek w mojej głowie, na którego drzwiach widniał napis „Jean Luc", zachwiał się w posadach i zaczął rozpadać powoli, kawałek po kawałku, cegła po cegle.
– Jean, ja poważnie pytam – sarknęłam, wciąż nie dowierzałam.
– A ja poważnie odpowiadam. – Bez skrępowania sięgnął do szafki i wziął z niej paczkę fajek. Po chwili przechylił się przez krawędź łóżka i podniósł z podłogi spodnie. Naciągnął je niedbale na biodra, po czym włożył papierosa do ust i odpalił go... siłą woli?
Jak? Jak mogłam się nie zorientować przez tyle lat?
– Widzisz, Madeleine, problem polega na tym, że poróżniliśmy się jakiś czas temu i się już nie kolegujemy – kontynuował po tym, jak zaciągnął się porządnie papierosowym dymem. – Dlatego należy go wyeliminować.
– Ile on ma lat? – zapytałam przez zaciśnięte zęby. – Ile ty masz lat?
Jean Luc wzruszył ramionami. Podniósł się z łóżka, a moja ręka w okamgnieniu poszybowała do góry. Spojrzał na mnie i przechylił głowę do boku. Zrobił krok nad truchłem prostytutki i znalazł się przede mną. Nagle, niespodziewanie. Podniosłam się równie szybko, nie wiedziałam, co zamierza. Prychnął, kiedy przyłożyłam wylot lufy do jego podbródka.
– Nie zabijesz mnie tym gównem.
– Ale zaboli – sarknęłam. Gotowałam się cała z nerwów. Miało być łatwiej, a zamiast tego, sprawa skomplikowała się jeszcze bardziej. Jean Luc odchylił się nieznacznie. – Jak mam, do kurwy, złapać pierwszego trimisa i go przyprowadzić?! Coś ty sobie myślał?!
– Że wykonasz zadanie.
– Kurwa mać, Russeau! – Cisnęłam w niego tym pieprzonym coltem. Nie zrobiło to na nim większego wrażenia.
Cała drżałam, adrenalina w moich żyłach gotowała się wściekle. Miałam wrażenie, że wszystko zalało czerwone światło, a na moim ciele powoli zaciskają się grube, stalowe łańcuchy, odcinając dostęp powietrza. – Facet przeniósł mnie z jednego budynku do drugiego w ułamku sekundy i się nawet nie zasapał! Zostawił na pożarcie tuzinowi potworów!
– Podrywa cię – mruknął i zaciągnął się po raz kolejny papierosem.
Ręce mi opadły.
– Jak mam to skomentować? – Całkowicie zbił mnie z tropu.
– Wykonaj zadanie, Russeau. Nie potrzebuję twoich komentarzy. – Znów zlustrował mnie od góry do dołu. – I się ogarnij.
– Nie wyjdę stąd, dopóki mi nie powiesz o wszystkim – warknęłam i wycelowałam palec wskazujący w jego klatkę piersiową. – Nie obchodzi mnie geneza waszej znajomości. Co Dubois miał na myśli, kiedy mówił, że wie o mnie wszystko?
– Właśnie to miał na myśli.
– Znał mnie wcześniej?
Jean Luc milczał, a mój poukładany świat rozpadał się kawałek po kawałku. Czułam, że wodzi mnie za nos, byleby tylko nie powiedzieć zbyt wiele. Jego oczy znów stały się stalowoniebieskie, zdusił w sobie moc, choć cały czas ją wyczuwałam. Tyle lat nie byłam w stanie się zorientować. Jak on to robił? Wydawał się taki... ludzki. Nie, nie wydawał się. On BYŁ człowiekiem. Do dzisiaj.
Zrobiłam krok w stronę drzwi. Poczucie zdrady, jakie we mnie urosło było nie do opisania. Jakby ktoś wsadził moje serce w imadło i zacisnął mocno jego ścianki, a ono pękło niekontrolowanie, pozostawiając jedynie strzępy i kałużę szkarłatnej krwi.
Russeau chwycił mnie za rękę. Spojrzałam na niego przez ramię. Włożył colta z powrotem w moją dłoń. W jego oczach coś się zmieniło. Nie byłam w stanie określić, co takiego, ale patrzył na mnie bardziej... miękko. Chłód tęczówek mężczyzny przestał przenikać mnie na wskroś. Odniosłam wrażenie, że widzę w nich nawet odrobinę współczucia.
Wyszarpałam się z jego uścisku.
– Albo ty mi powiesz, albo pójdę z tym do niego – oświadczyłam, licząc na to, że wyciągnę z niego jakiekolwiek informacje.
– Przysięgałem, że nic ci nie powiem, dopóki Nicola żyje. Wiem, jak go zabić, dlatego potrzebuję cię, byś go wytropiła i przyprowadziła do mnie.
– Jak niby mam to zrobić? – Wściekłość znowu we mnie zawrzała. – Nie mam z nim żadnych szans.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz, Madeleine. – Padł na kanapę z ciężkim sapnięciem. Miedzy jego wargami znalazł się kolejny papieros, którego końcówka po chwili zaczęła żarzyć się pomarańczowym światłem. Dopiero teraz dotarło do mnie, że nigdy nie miał przy sobie zapalniczki. – Przyprowadź mi Duboisa, a dowiesz się o wszystkim.
– Chcesz jeszcze ze mną negocjować? – ryknęłam. Odruchowo odbezpieczyłam pistolet i przyłożyłam go do czoła Jean Luca. – Mam ochotę rozszarpać cię, kurwa, na kawałki. Nieważne, jak wiele rzeczy ci zawdzięczam, zadzwoń do mnie choć raz, a nie ręczę za siebie.
– To się okaże – odbił piłeczkę, głos miał niski, ale pewny. Zbyt pewny, jak na kogoś, kto ma lufę przyłożoną do czaszki.
Palec umieszczony na języczku spustowym zadrżał. Naprawdę chciałam go nacisnąć. Jednak fala wspomnień zalała mój umysł wartkim wodospadem. Nie był to wpływ trimisa. Racjonalna strona mojego jestestwa chciała śmierci Jean Luca Russeau, ale ta emocjonalna miała zupełnie odmienne zdanie.
Akurat w momencie, w którym powinna siedzieć cicho.
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam ku wyjściu. Wzięłam do ręki mentalną poduszkę i cisnęłam nią w tą wyimaginowaną falę tsunami. Chciałam przycisnąć ją do twarzy, którą przybrały wspomnienia i trzymać, aż najpierw przestaną się szarpać, później drżeć w konwulsjach, a potem znieruchomieją na zawsze i nic nie powstrzyma mnie przed tym, by wpakować Russeau kulkę w łeb.
W windzie wciąż leżał ochroniarz. Korytarz nadal był pusty, drzwi wyważone. Ezra czekał w samochodzie. Zgiełk ulicy nie docierał do moich uszu, nie było mi ani zimno, ani ciepło. Usiadłam na miejscu pasażera, a haker ruszył przed siebie bez słowa. Wpatrywałam się w szarą, podziurawioną i popękaną drogę. I chciało mi się śmiać.
Absurd. Jeden wielki cyrk, tym było moje życie. Wiedziałam, że muszę mieć jakąś tożsamość, ale co takiego działo się ze mną przed wypadkiem, że Jean Luc nie chciał się ze mną tym podzielić? I jak bardzo był w nie zaangażowany Dubois, jeśli mój pracodawca naciskał na to, by się go pozbyć, bym mogła poznać prawdę.
Adrenalina powoli opuszczała mój organizm. Ogarnęło mnie przeogromne zmęczenie i nie byłam pewna, czy dotrę do mieszkania o własnych siłach. Powieki powoli opadały, a pod nimi znajdowała się wykrzywiona w ironicznym uśmieszku twarz Nicoli Duboisa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top