Rozdział 15, cz.2


Nim zdążyłam wyrzucić jakiekolwiek słowa protestu, Ezra sprawnie wspiął się na grzbiet potwora. Ten wił się wściekle, wydając z siebie bliżej nieokreślone powarkiwania. Nieudolnie próbował zrzucić z siebie hakera, ale on celnie unikał pokracznych ciosów. Twardo ignorowałam odór gnijącego mięsa, tak samo dźwięk, jaki wydawało, gdy Cohen bez cienia obrzydzenia wbijał podeszwy butów w boki bestii. Zbliżył się do karku, przycisnął mocno kolana do rozkładającego się cielska i sprawnymi ruchami, niczym mistrz kuchni, zajął się skracaniem mutanta o głowę.

Otrząsnęłam się z marazmu, gdy dotarły do mnie ciche, bolesne postękiwania Jean Luca. Spojrzałam na niego wymownie, ostatnie, czego w tej chwili potrzebowałam to kolejny kłopot, a on na pewno by nim był, gdyby zdołał stanąć na równe nogi.

Klęczał na pokrytej gruzem podłodze. Wbił we mnie wściekły wzrok, po jego szyi i twarzy rozsmarowana była krew. Posoka sączyła się z ramienia trimisa obficie. Byłam pewna, że Ezra celowo spudłował. Nie wiedziałam, czy w jego arsenale były dziś te same pociski, którymi poczęstował Duboisa, ale patrząc na to, z jaką precyzją posłał większość nowoprzybyłych w diabły, nie był aż tak rozrzutny i używał raczej tych zwykłych.

Podeszłam do niego powoli. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo Jean Luc wzdrygnął się tak, jakbym pojawiła się przed jego obliczem znienacka. Złapałam go za kark i przycisnęłam do podłogi. Oparłam kolano o zranione ramię trimisa, ryknął boleśnie, szarpiąc się przy tym spazmatycznie.

– Uspokój się, bo będzie bolało bardziej – mruknęłam, nie zwracając uwagi na jego gwałtowne ruchy.

– Oboje mnie zdradziliście – sapnął między cierpiętniczymi jękami. – Zobaczycie, jeszcze tego pożałujecie!

– Och, skończ pierdolić. – Podrzuciłam w dłoni myśliwski nóż. Obrócił się zgrabnie w powietrzu, był idealnie wyważony. Cisnęłam nim w zranione ramię. Jean Luc ryknął ponownie, aż podwinął nogi z bólu. Docisnęłam ostrze do podłoża, aż poczułam opór desek. Podniosłam się i uderzyłam piętą z impetem w rękojeść. Nóż wbił się w drewniane deski jeszcze bardziej. Wiedziałam, że to nie powstrzyma Jean Luca na długo, ale wystarczająco, żeby cała nasza trójka mogła wydostać się z budynku.

Russeau wił się w bolesnych konwulsjach, ale nie miało to już znaczenia. Zerknęłam na Ezrę. Wciąż mocował się z głową potwora, jednak nie to mnie najbardziej uderzyło. Żaden mięsień na twarzy hakera nawet nie drgnął. Nie byłam pewna, czy mrugał albo oddychał. Robił to tak, jakby to nie był jego pierwszy raz. I to mnie najbardziej przerażało.

Odpędziłam od siebie ponure, zbędne myśli i ruszyłam do kuchni po Nicolę. Zacisnęłam usta w wąską linię. Trimis siedział na chłodnej posadzce, pogrążony we śnie, choć jego mina wskazywała na to, że cierpiał. Nie zauważyłam, by opatrunek przeciekał, byłam wręcz przekonana, że rana już się zagoiła. Po prostu nadwyrężył swoje ciało używaniem mocy, nic więcej.

Kucnęłam obok, po czym położyłam rękę na jego ramieniu. Nicola mruknął coś przez sen i zmarszczył brwi.

– Nicola, musisz się obudzić – szepnęłam, potrząsając go delikatnie. Wyciągnął ręce w moją stronę, gotowy opleść moją talię i przyciągnąć do siebie, ale złapałam go za nadgarstki, żeby powstrzymać ten ruch. – Nie, nie! Nicola, naprawdę, wstawaj!

– Jeszcze chwilka – wymruczał pociągająco i poprawił pozycję.

– Nie mamy chwilki! Zaraz tu zginiemy! – Próbowałam go dźwignąć, jednak na samych próbach się skończyło. Dwumetrowy kolos nie należał do najlżejszych.

Nie pomyliłam się dużo. Mimo warczącego i pojękującego Russeau wyraźnie słyszałam kroki na korytarzu, co najmniej kilku par butów. Cholera, mogłam poobcinać mu ręce, zamiast przygwożdżać go do podłogi.

Gorączkowo rozglądałam się za czymś, co pomogłoby mi ocucić Duboisa, ale oprócz rozrzuconego wokół arsenału prowizorycznej broni kuchennej, nic sensownego nie wpadło mi w oko. Postanowiłam zrobić najbardziej absurdalną rzecz, jaka przyszła mi do głowy.

Ugryzłam go.

Nicola zaklął siarczyście, wyrywając dłoń spomiędzy moich zębów. Spojrzał na równiutki półokrąg na wierzchu dłoni, po czym skierował zmrużone oczy na mnie. Uśmiechnęłam się szelmowsko.

– Co to miało być?! – sarknął rozeźlony. Był blady niczym kartka papieru.

– Nie mamy czasu, musimy się dostać do auta – gorączkowałam się. Podniosłam się i wyciągnęłam rękę w jego stronę. Dźwignął się z cichym stęknięciem, po czym rozejrzał po przestrzeni. Przywarł plecami do ściany i zajrzał za futrynę. Zacisnął usta niepocieszony.

– Co tam się dzieje?

– Później ci streszczę. Mamy się zawinąć stąd natychmiast. – Wyciągnęłam pistolet zza paska. Wyciągnęłam magazynek i przeliczyłam naboje. Na szczęście był pełny. – Na korytarzu roi się od sługusów Russeau.

Przycisnął palec wskazujący i kciuk do oczu, po czym przesunął je na grzbiet nosa. Westchnął teatralnie, poprawił kołnierz koszulki i sięgnął do pistoletu, który miał za paskiem. Drugą ręką chwycił mnie za przegub i pociągnął do salonu.

W ciągu tych paru chwil, jakie spędziłam za ścianą, krajobraz salonu zmienił się diametralnie. Właściwie to scena wydawała się wręcz komiczna. Karykaturalna w swojej przerażonej złożoności. Nie wiedziałam, gdzie mam zatrzymać wzrok.

Ezra stał przy ciele rozczłonkowanego mutanta. Mierzył z jednej broni do Russeau, któremu udało się wyswobodzić z prowizorycznego ukrzyżowania, choć to mnie akurat nie dziwiło, wiedziałam, że to nie zatrzyma go na długo. W drugiej ręce Cohen trzymał granat, ale nie wyglądał na zwyczajny, wojskowy pocisk – mienił się kilkoma różnymi kolorami, jakby ktoś wlał do niego puszki z farbą i niedokładnie wymieszał. Z ledwością powstrzymałam wesołe prychnięcie. Przyszło mi na myśl, że ktokolwiek skonstruował tę broń, musiał pomyśleć, że zbawi świat tęczową miłością.

W otworze po drzwiach stało kilku uzbrojonych po zęby pracowników Jean Luca. Ich miny wyrażały więcej niż tysiąc słów. Byli w totalnej konsternacji. Widocznie, kiedy wpadli do pomieszczenia, już musieli zastać taki obrazek.

Nicola nie miał takich oporów, jak ja. Zaśmiał się głośno, czym zwrócił uwagę zebranych. Przełknęłam ślinę, kiedy napotkałam mrożące krew w żyłach spojrzenie Ezry. Nie musiał otwierać ust, wyraźnie widziałam, jak wrzeszczy, że mam się natychmiast ulotnić z tego miejsca.

Żołnierze Jean Luca od razu skierowali na nas swoją broń. Cohen nie poruszył się nawet odrobinę, byłam niemal pewna, że jeżeli coś wytrąci go z tego stanu skupienia, to Russeau wykorzysta to i go zabije. Chryste, tak bardzo tego nie chciałam.

Dubois przechylił głowę do boku i zagwizdał z udawanym uznaniem. Zrobił dwa kroki do przodu, cały czas wodził spojrzeniem od Jean Luca do jego podwładnych. Gdybym była mniej spostrzegawcza, nie zauważyłabym, że zatrzymuje się chwilę dłużej przy kontakcie wzrokowym z Cohenem. Czy oni ze sobą... rozmawiali?

Postanowiłam, że zapytam o to później. Nicola wycelował wlot lufy w żołnierzy. Wzdrygnęli się niemal równocześnie, z ust jednego z nich wyrwało się przerażone jęknięcie. Cóż, najwyraźniej opinia przegoniła Nicolę Duboisa i w naszych kręgach każdy wiedział, kim jest. Lub Russeau ich na to przygotował.

Nagle Nicola zrobił coś, czego się kompletnie nie spodziewałam. Przesunął pistolet powolnym ruchem na Russeau i uśmiechnął się promiennie.

– I co? – prychnął Jean Luc, zerkając na niego kątem oka.

– Nic. – Nicola wzruszył ramionami. Odbezpieczył spust, a mi stanęło serce na moment.

Strzelił.

Russeau kucnął. Dźwięk kolejnych odbezpieczanych spustów przeszył przestrzeń. Szyba w oknie rozbryzła się z głośnym hukiem. Powitała nas wysoka wyrwa, wpuszczając do środka chłodne, nocne powietrze. Dubois szarpnął moim przedramieniem i pociągnął w stronę dziury.

– Co ty robisz?! – wrzasnęłam przerażona, kiedy zdałam sobie sprawę, że chce przez nią wyskoczyć. – To będzie ze sto metrów!

– Dokładnie sto pięćdziesiąt – odparł poważnym tonem. Krew odpłynęła mi z wszystkich kończyn. Nogi zmiękły, odmawiając posłuszeństwa, ale Dubois już stał na krawędzi.

Rzucił się w przepaść.

Ostatnie, co zarejestrowałam, to niedowierzające spojrzenia wszystkich zebranych. Jedynie twarz Ezry nie zmieniła swojego wyrazu, jakby doskonale wiedział, co Dubois zamierza zrobić.

Uderzył we mnie chłodny podmuch powietrza. Skóra na twarzy zapiekła, ale tylko przez chwilę. Nicola przyciągnął mnie do siebie i ukrył między ramionami. Przylgnęłam do jego klatki piersiowej, zacisnęłam ręce na materiale koszulki tak mocno, że aż pobielały mi kostki. Czułam, jak Dubois napina wszystkie mięśnie pod wpływem oporu powietrza. Stęknął cicho, jednak nie wiedziałam dlaczego. Bałam się podnieść głowę.

Nagle chłód zelżał, a my przestaliśmy pędzić. Mróz nie szczypał tak mocno, jak dotychczas. Odważyłam się zerknąć na Nicolę. Krzywił się w bolesnym grymasie. Opadaliśmy powoli, wiatr przestał gwizdać w uszach. Nie miałam pojęcia, jak długo to trwało, wydawało mi się, że całą wieczność. Rozejrzałam się niepewnie. Czas jakby zatrzymał się w miejscu, leniwie mijaliśmy kolejne okna wieżowca. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek zwrócił na nas uwagę, kilka świateł było zapalonych, ale nikt nie stał przy szybach. Prawdopodobnie po usłyszeniu dwóch wybuchów, ludzie wyszli na korytarze lub zaczęli się ewakuować. Nie miałam aż tyle odwagi, by sprawdzić, czy ktokolwiek stoi przed budynkiem.

Chwilę później moje stopy odbiły się cicho od betonowych płyt chodnikowych. Nicola wciąż obejmował mnie mocno, jego oddech był ciężki, mięśnie drżały z wysiłku, jakby włożył w ten skok i wyhamowanie lotu całą moc, jaką posiadał.

Nad naszymi głowami rozległ się huk. Poderwałam brodę do góry w tej samej chwili, w której po ziemi rozeszły się silne wibracje. Zmarszczyłam brwi. Z rozbitego okna unosił się kłąb czarnego dymu, zaraz po nich pojawiły się czerwone języki ognia. Coś ścisnęło mnie w klatce piersiowej, tak mocno, że tylko cudem nie upadłam na kolana. Oczy zapiekły od nabiegających do nich łez.

Nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że stamtąd nie wyszedł. Marne szanse, biorąc pod uwagę, że na korytarzu roiło się od pracowników Jean Luca. Mimowolnie rzuciłam okiem na przestrzeń wokół nas, ale nigdzie nie dostrzegłam czarnych uniformów. Być może zrobiłam to zbyt pospiesznie, ale moja głowa rwała się do tego, by spojrzeć w górę na płonący apartament.

– Ezra... – jęknęłam, jego imię ledwo przeszło mi przez gardło.

– ... właśnie stamtąd wyskoczył. – Nicola dokończył za mnie zdanie, po czym wskazał palcem na coś nad nami.

Nie miałam wątpliwości. Gdyby nie moc trimisa w życiu bym go nie zauważyła. Ezra Cohen leciał z rozpostartymi rękami ze stu pięćdziesięciu metrów bez trwogi w sercu. Byłam pewna, że nawet powieka mu nie drgnęła. Zmarszczyłam brwi, kiedy pieprzony Rambo poruszył z wolna ramieniem. Co on u diabła wyprawiał?

Długo nie musiałam czekać na odpowiedź. Mój telefon zawibrował w kieszeni. Wzięłam go do ręki. Zachłysnęłam się powietrzem, kiedy na wyświetlaczu zamigotało jego imię.

– Ty jesteś pojebany jakiś – syknęłam do słuchawki. Odpowiedział mi huk wiatru.

– Dubois ma trzydzieści sekund, żeby mnie złapać – odparł spokojnym tonem, a ja już widziałam, jak zderza się z betonowym chodnikiem i zostaje z niego mokra, krwawa plama.

Nie musiałam nawet patrzeć na trimisa. Westchnął teatralnie, przeczesał włosy palcami i postąpił krok do przodu. W pierwszej chwili zniknął sprzed moich oczu, ale wystarczył moment, by cały świat zwolnił niemal całkowicie, a Ezra zawisł w powietrzu.

Nicola natomiast bawił się w baranka Shaun; najpierw wszedł na pobliskie auto, następnie podskoczył i złapał się wystającej z budynku cegły. Podciągnął się z bolesnym jęknięciem i złapał za kolejną, aż dotarł do parapetu. Cohen zaczął opadać trochę szybciej. Moje serce zwalniało i przyspieszało co chwilę, jakby nie mogło zdecydować się, które emocje targają mną bardziej.

Nicola spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. Przechyliłam lekko głowę w bok, chciałam mu powiedzieć, żeby przestał się na mnie gapić i pomógł hakerowi, jednak coś innego przykuło moją uwagę. Powietrze wokół mnie zawibrowało, cząsteczki nabrały gęstości, a ja poczułam dziwny ucisk na ciele, tak jakby świat przydusił mnie do podłoża. Moje nogi zadrżały, ledwie się na nich utrzymywałam.

– Uspokój się – krzyknął do mnie Nicola, ale jakby w zwolnionym tempie. – Weź wdech i opanuj moc, bo zostaniemy w takim zawieszeniu!

Zamrugałam, nie rozumiejąc za bardzo, o co mu chodzi, lecz zaraz pojawiła się w głowie odpowiednia myśl. Tak bardzo pragnęłam, żeby Cohenowi nic się nie stało, że uwolniłam dodatkowe pokłady mocy trimisa, które do tej pory próbowałam ukryć w odmętach mojego organizmu.

Wykonałam polecenie. Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech nosem, po czym wypuściłam ustami. Trimis szalał we mnie w najlepsze, próbowałam się na nim skupić i wepchać go z powrotem w splot słoneczny. Głęboko zaciągałam się nocnym, chłodnym powietrzem, by ugasić płonące we mnie nerwy.

Dobrze, Madeleine. – Usłyszałam w głowie głos Nicoli. – Już go prawie mam, oddychaj.

Pokiwałam głową. Żołądek zawinął się w ciasny supeł. Pokierowałam swoje myśli na zupełnie nieistotne tematy. Kiedy ostatni raz byłam w kinie? Ponad rok temu. Jaką książkę przeczytałam ostatnio? Nie pamiętałam dokładnego tytułu, bo był bardzo długi, ale traktowała o tym, jak odnajdywać różne rzeczy. Pamiętałam, że bardzo mi się podobała i obiecałam sobie sięgnąć po nią po raz kolejny. Myślałam o tym, co ostatnim razem jedliśmy z Ezrą na obiad i jak chciałam mu wtedy pomóc, ale jestem kiepską kucharką i spaliłam warzywa, których miałam pilnować.

Zacisnęłam mocniej palce na pasku torby, przewieszonej przez moje ramię. Odtwarzałam te kilka rzeczy raz po raz, byleby nie poczuć znów tego dziwnego ucisku w piersi. W pewnym momencie dotarło do mnie, że w takim stanie byłam kompletnie bezużyteczna.

Roztargnienie i zagubienie wylewało się ze mnie hektolitrami, czułam się skołowana, emocje i wspomnienia, których doświadczyłam w ostatnim czasie, całkowicie wybijały mnie z rytmu, przysłaniały umiejętność logicznego myślenia. Byłam niczym mała dziewczynka, którą dorośli muszą wziąć za rękę i poprowadzić przez drogę, której nie zna.

Głośne tąpnięcie wyrwało mnie z letargu. Moja głowa mimowolnie odwróciła się w stronę dźwięku. Ezra i Nicola leżeli na dachu jednego z samochodów. Dopiero teraz dostrzegłam tłum gapiów w szlafrokach i niedbale pozakładanych kurtkach. Spięłam się, kiedy zauważyłam, że większość spojrzeń jest skierowanych na mnie

– O żeż kurwa... – wydukał Cohen, wciąż leżąc na plecach. Dźwignął się ciężko, maska pojazdu wygięła się do wewnątrz, kiedy się o nią oparł. Rozejrzał się pospiesznie, jego wzrok zatrzymał się na mnie. Zacisnął zęby, mięśnie jego szczęki poruszyły się.

– Dobra, potem. – Nicola szturchnął go w ramię. Był niemal zielony na twarzy. – Spierdalamy. 


***

No to jedziemy z tym, widzowie! Czy jesteśmy blisko rozwiązania chociaż jednego wątku? Ani trochę XD

Czytelniku — jeśli czytacie którąkolwiek z moich książek, zostawcie coś po sobie! To może być gwiazdka, komentarz, cokolwiek! Dajcie znać, że jesteście tu! Dla mnie jako autora to wiele znaczy! Dodatkowo każda interakcja z tekstem podbija algorytmy Wattpada i lepiej pozycjonuje czytane przez Was dzieła, co pozwala dotrzeć do szerszej grupy odbiorców!Także jeśli jeszcze tego nie zrobiliście — nie krępujcie się! Zostawcie po sobie ślad i pomóżcie lubianym przez Was książkom się wybić!

Statystyki dla freaków:

4313 słowa 

28 778 ZZS 

13 stron A4

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top