Rozdział 14, cz.1

Kolejne dwa dni upłynęły na oczekiwaniu. Co chwilę sprawdzałam, jak się ma Nicola, zmieniałam opatrunki na jego klatce piersiowej. Gorączka nie ustąpiła, mimo że rana goiła się niemal na moich oczach. Przez ten czas ani razu nie uniósł powiek, choć odniosłam wrażenie, że odzyskiwał na krótko świadomość w momentach, w których go dotykałam.

Co chwilę zmieniałam mokre ręczniki, aż w końcu musiałam nastawić pranie. Okazało się to o wiele łatwiejszą misją niż znalezienie czegokolwiek do opatrywania ran. Pedantyczność Nicoli po części mnie zadziwiała. Patrząc na trimisa przez pryzmat tego, czym się zajmował i jak wyglądał jego klub w centrum, nie przypuszczałam, że prywatnie okaże się takim czyściochem.

Wszystko było ułożone w równych rzędach, jak od linijki. Produkty posegregowane, a każde opakowanie opisane starannym, odręcznym pismem. Zastanawiało mnie, dlaczego apteczka była tak pilnie strzeżona, ale to najmniej nurtujące mnie pytanie w tym wszystkim. Przemknęło szybciutko przez mój umysł, dopisałam je do wyimaginowanej listy setek innych, które chciałam zadać i przeszłam nad tym do porządku dziennego.

Przeszukałam garderobę Duboisa w poszukiwaniu czystej koszulki i jakichkolwiek dresów. Gdy otworzyłam drzwi, powitała mnie nieprzenikniona, ciemna otchłań, niewiele się zmieniło po zaświeceniu światła. Nicola chyba nie uznawał innych kolorów, jeśli chodziło o ubiór. Nie uznawał też dresów, bo nie znalazłam ani jednej pary.

Dlatego też zgarnęłam cokolwiek i udałam się do łazienki. Prysznic okazał się zbawieniem, choć żel do mycia, którego używał trimis, pachniał zupełnie inaczej niż on sam. Nijak nie pasował do orzeźwiającej, morskiej bryzy, którą wyczuwałam na jego skórze.

Osuszyłam się ostatnim czystym ręcznikiem, ubrałam w prostą bluzkę i jeansy, po czym ścisnęłam je paskiem w pasie tak mocno, że zaczęły się marszczyć z tyłu. Nogawki były o wiele za długie, musiałam je podwinąć kilka razy, by nie ciągnęły się po ziemi.

Odświeżona przeszłam do salonu i rozejrzałam się po przestrzeni. Uśmiechnęłam się zadowolona. Doprowadzenie podłogi do ładu zajęło mi naprawdę dużo czasu, ale w końcu zaczęła błyszczeć czystością, a po krwi nie było nawet śladu. Tak, jakby nic się nie wydarzyło. Podeszłam do obszernego regału. Moje spojrzenie leniwie przesuwało się po tytułach, jednak nie znalazłam nic, co mogłoby mnie zainteresować.

Westchnęłam zrezygnowana, po czym usiadłam na kanapie i wzięłam telefon do ręki. Odczytałam kolejną, lakoniczną wiadomość od Ezry, po czym wygasiłam ekran i położyłam się, opierając głowę o jeden z podłokietników. Od naszej ostatniej rozmowy nie zadzwonił ani razu. Śledziłam wiadomości w internecie, ale też niewiele się dowiedziałam. Nie byłam zaskoczona.

Brukowce rzadko pisały o akcjach antynarkotykowych, potworach czy morderstwach. Musiały w tym brać udział rzesze gapiów, żeby jakakolwiek notatka prasowa pojawiła się na stronie którejkolwiek z trzech gazet, istniejących w Down Town. Jak na przykład wtedy, gdy potwór rzucił się na mnie w środku miasta.

Niespodziewanie usłyszałam hałas dochodzący z korytarza. Dźwięk rozległ się niebezpiecznie blisko drzwi. Wiedziałam, że Jean Luc mnie szuka i nie miałam żadnej pewności, że nie wie o mieszkaniu Nicoli, dlatego zakładałam wszystkie opcje; od listonosza aż po oddział wyszkolonych trimisów i demonów.

Zerwałam się z kanapy, pobiegłam do kuchni. Odsunęłam pierwszą szufladę i złapałam za nóż. Zważyłam go w dłoni; co prawda nie zabiłabym tym żadnego mutanta, ale przynajmniej mogłam się obronić.

Moje ciało niemal natychmiast przeszło w tryb walki. Pochylona przy ścianie podeszłam do drzwi. Spojrzałam na nie w poszukiwaniu wizjera, jednak były gładkie jak lustrzana tafla. Spięłam wszystkie mięśnie, gdy klamka poruszyła się gwałtownie. Zacisnęłam palce na rękojeści noża, pochyliłam się do przodu, gotowa rzucić się na przeciwnika.

Trimis w moim wnętrzu siedział spokojny, uśpiony. Zmarszczyłam brwi. Gdyby za drzwiami czyhało zagrożenie, od razu dałby mi znać. Choć z drugiej strony, w obecności Jean Luca nigdy się nie uaktywniał, a byłam niemal pewna, że mój były pracodawca osobiście zjawiłby się pod mieszkaniem swojego największego wroga.

Drzwi uchyliły się, wystrzeliłam do przodu i zanim zorientowałam się, na kogo patrzę, jedyne, co mogłam zrobić to wypuścić nóż z ręki, by go nie zranić. Wpadłam z impetem na obładowanego rzeczami Ezrę. Wypadliśmy na korytarz. Torba zsunęła się z jego ramienia, pudło wylądowało na podłodze, a kartki i dokumenty, które w nim były, rozsypały się niczym domek z kart. Cohen sapnął boleśnie, kiedy jego plecy odbiły się z hukiem od posadzki. Cudem uniknął zderzenia głowy z betonowym podłożem. Zacisnęłam ręce na jego bluzie, czułam jak kabura i krótkofalówka przy jego pasku wbijają mi się w brzuch.

– Kurwa, Maddie... – jęknął przeciągle, powietrze uwięzło mu w płucach. Skrzywił się i pobladł tak, że niemal zlewał się z kolorem ścian.

Dźwignęłam się na rękach. Serce biło mi jak oszalałe. Wodziłam wzrokiem po twarzy i klatce piersiowej mężczyzny, szukając ewentualnych obrażeń.

– Nic ci nie jest? – zapytałam. Przełknęłam ślinę, zaskoczona tym, że mój głos zadrżał. Zsunęłam się z mężczyzny. Fakt, że naciskałam kolanami na jego przeponę, zapewne nie ułatwiał komunikacji. Podałam mu rękę, by pomóc usiąść.

– Chryste, co cię opętało? – sarknął, rozcierając barki. Zdjął z twarzy okulary i obejrzał je dokładnie.

– Nie wiem, zrobiłam się jakaś nerwowa. – Wygięłam palce. Naprawdę odkąd pojawiłam się w mieszkaniu Duboisa odczuwałam nieustanne napięcie. – Boże, przepraszam, Ezra...

– Przepraszasz? – Zmrużył oczy i zmarszczył brwi. Coś ścisnęło mnie w mostku. Był zły.

– Tak, przepraszam!

– Tak?

– Tak.

– To mnie pocałuj. – Uśmiechnął się zadziornie. Zamrugałam. Spoglądałam na niego szeroko otwartymi oczami, ale on już przyciągał mnie do siebie.

Jego dłoń objęła stanowczo mój kark. Przejechał opuszką kciuka po krawędzi mojej żuchwy. Najpierw musnął ustami czubek mojego nosa, by po chwili wpić się w moje własne. Od razu rozchyliłam wargi, by pogłębił pocałunek. Chłonęłam jego cedrowy zapach, delektując się pocałunkiem. Poczułam się lżejsza, gdy Ezra był tak blisko mnie, a kiedy się odsunął, ogarnęła mnie niesamowita pustka. Jeszcze tylko przez chwilę wodził spojrzeniem po mojej twarzy, jakby chciał dodać coś jeszcze, lecz żadne słowo nie wyszło z jego ust.

Zabraliśmy się do zbierania porozrzucanych dokumentów. Zapakowałam ostatnie kartki do pudła i weszliśmy do środka. Zamknęłam za nami drzwi, tym razem pamiętając, by przekręcić klucz w zamku.

Ezra odstawił pudło i torbę na podłogę w salonie, po czym odwrócił się na pięcie i zlustrował mnie od góry do dołu. Uniósł jedną brew, a mi zrobiło się gorąco. Zaczęłam się zastanawiać, czy założenie ciuchów Nicoli to był dobry pomysł. Jednak Cohen po prostu rozłożył ramiona. I czekał.

Dopadłam go w dwóch krokach i objęłam mocno w pasie. Miałam wrażenie, że wraz z dłońmi hakera lądującymi na moich plecach, ulatuje ze mnie bliżej nieokreślony ciężar. Powieki stały się cięższe, poczułam, jak bardzo byłam zmęczona. Dopiero po chwili dotarł do mnie chłód przemakającej koszulki.

Odsunęłam się od Ezry i dotknęłam mokrego miejsca na piersi. Uniosłam dłoń do oczu, szkarłatna smuga odznaczała się na niej wyraźnie. Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na niego. Cohen zacisnął usta, aż pobielały. Odwrócił wzrok, automatycznie sięgnął do miejsca po prawej stronie, nieco poniżej żeber.

– Ezra... – wydukałam z ledwością. Krew odpłynęła mi z twarzy, chyba nawet z całego ciała, i umościła się wygodnie w okolicach stóp. Zrobiło mi się nieziemsko słabo. – Jesteś ranny!

– To nic takiego – mruknął, ale ja już pchałam go w stronę kanapy. Zmusiłam do tego, by usiadł, co zrobił z nieukrywaną niechęcią. Usiadłam tuż obok i podciągnęłam koszulkę do góry.

Rana była opatrzona, ale wyglądało na to, że bardzo się spieszył, kiedy zakładał opatrunki. Otworzyła się ponownie zapewne pod wpływem naszego zderzenia. Zaczęła sączyć się krew.

– Co się stało? – zapytałam przejęta, dotykając delikatnie skóry dookoła. Ezra skrzywił się nieznacznie.

– Zrobiło się dość... nerwowo. Russeau wysłał nas na patrol i natknęliśmy się na potwora niedaleko twojego mieszkania.

Chryste Panie.

– To po pazurach? – Spojrzałam mu w oczy. Milczenie Ezry było wystarczającą odpowiedzią. – Będzie się goić całymi miesiącami.

– To nic takiego, Maddie – powtórzył twardo.

Pokręciłam jedynie głową. Poszłam do kuchni, zgarnęłam z blatu butelkę wódki, z którą zaprzyjaźniłam się trzy dni wcześniej, plastry i zestaw do szycia. Nie wiedziałam, jak głębokie było to zadrapanie, dlatego wolałam być przygotowana na każdą ewentualność.

Wróciłam do salonu. Cohen już trzymał w dłoni telefon i stukał kciukiem w ekran. Odchrząknęłam, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. Podniósł na mnie zmęczone spojrzenie, po czym oparł się z powrotem o zagłówek.

Zdjęłam stare bandaże i przyjrzałam się ranie. Wyglądała paskudnie. Żołądek podszedł mi do gardła. Próbowałam opanować drżenie rąk, lecz na niewiele się zdały moje starania.

Wcześniej nie martwiłam się tak bardzo tym, że Ezra mógłby zginąć, jednak od jakiegoś czasu moje myśli krążyły głównie wokół tego tematu. Nagle stał się kruchy niczym porcelana, a ja miałam nieodpartą chęć i potrzebę, by chronić go przed całym złem tego świata. Choć zapewne on myślał zupełnie inaczej.

Kiedy skończyłam, Ezra naciągnął koszulkę z powrotem na wyćwiczone ciało i przyciągnął mnie do siebie. Wtuliłam się w jego tors. Objął mnie ramieniem, drugą ręką zaczął gładzić po włosach. Złożył na czubku głowy szybki pocałunek.

– Tęskniłem za tobą – szepnął. Wciągnęłam cedrowy zapach w płuca. – Jakieś zmiany w stanie Duboisa?

– Nie. Cały czas śpi – odparłam. Uniosłam brodę, by móc na niego spojrzeć. – Rozumiem, że w obecnej sytuacji nie ma opcji, byśmy razem pojechali do Paryża?

Cohen pokręcił głową.

– Staję na głowie, by trzymać ludzi z dala od wieżowca, w którym się znajdujecie. Jean Luc nie przebiera w środkach. Ani w słowach. – To ostatnie zdanie wypowiedział z jawną odrazą.

– To znaczy? – Zmarszczyłam brwi.

Ezra przejechał językiem po wyschniętych wargach. Jego ciało napięło się znacznie, a puls przyspieszył. Czułam, jak serce hakera zaczyna obijać się o żebra. Wyglądało na to, że Jean Luc wpadł na pomysł, który mu się bardzo mocno nie podobał.

– Nieważne – powiedział w końcu. Jego ręce zacisnęły się w pięści. – Nie rozmawiajmy o tym.

– Nie chcesz, żeby Madeleine wiedziała, że twój szef ustawił się w kolejce do obmacywania jej ponętnego ciałka?

Podskoczyłam, gdy usłyszałam ochrypnięty głos Nicoli. Odwróciłam się w stronę drzwi do sypialni. Trimis stał oparty o futrynę, na szczęście założył ubrania, które dla niego przygotowałam, kiedy przeszukiwałam garderobę. W pierwszej chwili nie dotarł do mnie sens jego słów, lecz już po chwili gniew zawrzał w moich żyłach.

Jean Luc Russeau podpisywał właśnie na siebie wyrok śmierci.

***

Ezra wyszedł po zakupy zaraz po tym, jak sprawdził stan lodówki. Dopiero gdy wspomniał o jedzeniu, mój żołądek wywrócił się na drugą stronę i zaburczał złowrogo, jakby ostrzegał, że jeszcze chwila i zje sam siebie. Ja natomiast siedziałam na podłodze, oparta o kanapę i słuchałam uważnie opowieści Nicoli, jak doszło do tego, że został postrzelony przez hakera. Z każdym kolejnym słowem trimisa krew odpływała mi z twarzy, a umysł zalewała czysta wściekłość.

Wiedziałam, co zrobiłam Russeau. Byłam pewna, że każdy krok, jaki podejmował, miał podstawy w tym, jak się nad nim znęcałam. Inaczej nie potrafiłam tego nazwać. Żyjąc ponad sto lat, Jean Luc na pewno był cierpliwą istotą.

Doskonale pamiętałam moment, w którym rozpoczęłam trening na tropiciela oraz łzy, pot i krew, jakie wtedy z siebie wylałam. Stał się moim oprawcą, torturował, więził, łamał psychicznie. Strzelał do mnie, dźgał, dusił, podtapiał. Posiadał cały wachlarz wymyślnych, bolesnych sposobów, by uodpornić mnie na ból. Mówił, że chciał przygotować mnie na każdą ewentualność. Myślałam, że to prawda, lecz kiedy już wiedziałam, jaki los mu zgotowałam, czułam, że zwyczajnie odpłacał się za wszystkie krzywdy, których doświadczył z mojej ręki.

Naprawdę rozumiałam jego wściekłość. Sama szukałabym zemsty, jeśli ktoś latami robiłby na mnie różnorakie eksperymenty. Być może fakt, że się postarzał, był moją zasługą. I nawet jeśli tego nie pamiętałam, to czułam się podle. Poczucie winy zaczynało zjadać mnie od środka. Powoli przesuwało swoje macki coraz dalej, w głąb mojej świadomości i oznaczało wszystko, co znalazło się na jego drodze. Cóż, nie było tego wiele, ale wystarczająco, by zaczęło ciążyć mi na sumieniu.

Mimo tego wszystkiego nie miał powodów rościć sobie praw do mojego ciała i wolności.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top