Rozdział 12, cz.2
Uwielbiałem oddychać powietrzem po burzy. W Down Town zwykle było ciężkie i gęste od wszechobecnego smogu, dlatego, gdy spadło choć odrobinę deszczu i cały pył osiadał na ziemi, niemal każdy obywatel łapał oddech pełną piersią.
Tak było i tym razem. Ludzie wyszli na ulice, zostawili samochody i inne środki transportu na parkingach, by zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Sam szedłem spacerowym tempem, zaciągając się ozonem niemal z nabożną czcią. Wodziłem beznamiętnym spojrzeniem po odrapanych budynkach i dziurach w chodnikach, z trochę większym zainteresowaniem patrzyłem na obywateli tego miasta. Zastanawiałem się, czy którykolwiek z nich mógł być potworem.
Promieniowanie dotknęło każdego na tym globie. Minęło prawie sto lat od wybuchu, a mierniki skażenia radioaktywnego wciąż podawały względnie wysokie odczyty pomiarów. Jego widmo wisiało nad całym gatunkiem. Udawaliśmy, że możemy żyć normalnie, ale prawda była taka, że niemal każdy drżał na myśl o tym, że pewnego dnia może po prostu stracić czucie w palcach, a kilka tygodni później, już całkowicie nieświadomie, poodgryzać swoim bliskim głowy.
W mediach pojawiało się niewiele informacji na ten temat. Z innych źródeł zaś wiedziałem, że takie przypadki były sprawnie eliminowane przez ludzi Russeau. Miał monopol na współpracę z wojskiem i ochoczo korzystał z tego przywileju, by pod ich nosem handlować eterem.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Skorzystałem z ze swoich umiejętności i rozwinąłem macki trimisa, by namieszać trochę przechodniom w głowie. Sunęły leniwie po chodniku, oplatając każdy żywy organizm, jaki napotkały na swojej drodze.
Spojrzenia, którymi mnie obdarzali, stały się mętne, przygaszone. Mijali mnie tak, jakbym wcale tam nie stał. Niektórzy obijali się o moje ramiona, pod wpływem zachowywali się jak zombie z filmów, które widziałem w kinach jeszcze przed wojną. Omijałem ich swobodnie, aż w końcu wszedłem w ciemny zaułek.
Przystanąłem i oparłem się o omszałe cegły. Przywitał mnie zapach wilgoci i błota. Uśmiechnąłem się pod nosem. Wciąż nie mogłem się nadziwić, dlaczego Russeau nie zrobił tu chodnika, do zaułków i tak nikt się nie zapuszczał, żandarmeria wojskowa doskonale zdawała sobie sprawę z tego, gdzie znajdowało się wejście do siedziby. Dla większości obywateli to i tak była zwykła wnęka z wejściem prowadzącym prawdopodobnie do zwyczajnych mieszkań.
Spojrzałem w niebo. Znów kotłowały się na nim granatowe chmury, zwiastując kolejną ulewę. Wszystkie stacje radiowe ostrzegały przed kwaśnymi deszczami, tak powszechnymi o tej porze roku, choć od lat pogoda w ciągu trzystu sześćdziesięciu pięciu dni niemal w ogóle się nie zmieniała.
Podszedłem do wejścia i zapukałem w metal trzy razy. Byłem święcie przekonany, że wcześniej były drewniane. Zmarszczyłem brwi, kiedy włochaty osiłek w ciemnych okularach je otworzył. Również mogłem przysiąc, że poprzedni ochroniarz Russeau miał glacę gładką jak skorupka jajka.
Mężczyzna zlustrował mnie spod ciemnych szkieł od góry do dołu. Wyglądał jak naszpikowane testosteronem bydlę wyciągnięte z klatki, ale nawet odrobinę nie dorównywał mi wzrostem. Musiał zadrzeć głowę do góry, by spojrzeć na moją twarz. Przywdziałem uśmiech numer cztery i przechyliłem głowę w bok.
– Nicola Dubois – przedstawiłem się. – Gdzie ten pchlarz, Russeau?
Osiłek zacisnął szczęki i poczerwieniał na twarzy. Jak na takiego kwadraciaka, dość sprawnie sięgnął do tyłu, wyciągnął pistolet i wycelował w moją twarz. Przewróciłem oczami.
– Nie wiem, co tu robisz, ale spierdalaj – żachnął się, aż ślina pociekła mu po brodzie.
– Nie zostałeś poinformowany o naszym spotkaniu? – Zrobiłem zawiedzioną minę. Pochyliłem się i spojrzałem w otwór wylotowy lufy. – Wiesz, że możesz sobie zrobić tym krzywdę?
– Zaraz tobie ją zrobię, ty... – Zapowietrzył się, kiedy niespodziewanie wyszarpałem mu broń z ręki i rzuciłem ją za siebie. Zaczynał mnie nudzić.
– Tak, tak. – Pokiwałem głową. Zrobiłem krok do przodu. Osiłek cofnął się, wciąż zszokowany tym, jak łatwo odebrałem mu gnata. Położyłem mu rękę na ramieniu, drugą zdjąłem z twarzy okulary i pochyliłem tak, by nasze spojrzenia były na jednej wysokości. Pozwoliłem mocy dotrzeć do moich oczu, płynne złoto zatańczyło w tęczówkach wesoło, a ochroniarz widocznie zapomniał, jak się oddycha, bo zaczynał robić się siny. – Prowadź do Russeau.
Osiłek otwierał i zamykał usta niczym ryba wyciągnięta z wody. Skakał wzrokiem z jednego mojego oka na drugie, jakby nie mógł się zdecydować, na które ma patrzeć. Czułem pod ręką, jak jego puls przyspiesza, a serce pompuje do organizmu krew i rozprowadza adrenalinę. Nagle ogarnęła mnie przyjemna myśl, co by było, gdybym teraz wyrwał mu mięsień z klatki piersiowej i zmiażdżył, zanim w ogóle zdążyłby się zorientować.
– Dubois! – Usłyszałem ostry, znajomy ton. Spojrzałem ponad ramieniem ochroniarza na postać stojącą u wzniesienia schodów. – Przestań się popisywać.
Uśmiechnąłem się najładniej, jak potrafiłem. Poklepałem osiłka po policzku i wyprostowałem, wciąż przyglądając się Cohenowi. Był zdecydowanie bardziej spięty, niż kiedy spotykaliśmy się we dwóch w Abbys lub w moim apartamencie. Włosy miał – wyjątkowo – zaczesane do tyłu, nawet kosmyk nie opadał na gładkie czoło. Koszulę i spodnie na kant zastąpił czarny uniform i kamizelka kuloodporna. Przy pasku wisiała kabura, z której wystawał dobrze mi znany colt.
Bez słowa minąłem marną podróbkę ochrony i ruszyłem ku schodom. Cohen odwrócił się na pięcie i wszedł na górę, nie zastanawiając się nawet zapewne, czy go dogonię. Oczywiście, że go dogoniłem. Miałem zdecydowanie dłuższe nogi i moc trimisa pod ręką.
Dotarł do drzwi na końcu korytarza. Zapukał w drewno i nie czekając na wezwanie, wszedł do środka. Podążyłem za nim. Moje nozdrza od razu uderzył ostry zapach eteru i seksu. Zmarszczyłem nos z niesmakiem. Rozejrzałem się po kiczowatym wnętrzu gabinetu Russeau. Nie zaskoczyły mnie czerwone ściany, neony pod sufitem czy Jean Luc rozwalony na welurowej kanapie. W zdumienie wprawiło mnie zupełnie coś innego.
– Gdzie dziwka? – zapytałem realnie zaciekawiony brakiem jakiejkolwiek kobiety, klęczącej między jego nogami.
Russeau zlustrował mnie podejrzliwie, po czym pochylił się do przodu.
– Nie żyje. Madeleine wpakowała jej kulkę w łeb – odparł pozornie niewzruszony.
Wyszczerzyłem się nietaktownie, zadowolony z jego odpowiedzi.
– Moja dziewczynka – skwitowałem, kiwając głową z uznaniem.
Cohen odchrząknął znacząco. Byłem pewny, że ciska we mnie gromami, a gdybym spojrzał mu w oczy, niechybnie bym umarł.
Haker ruszył w stronę swojego szefa. Stanął za oparciem kanapy, splótł ręce za plecami i wyprostował się niczym struna. Wyglądał jak doberman, czekający tylko na to, aż właściciel wyda komendę i będzie mógł rzucić się na niewinną ofiarę. Z jego twarzy nie biła absolutnie żadna emocja. W szkłach okularów korekcyjnych odbijały się niebieskie i różowe łuny neonów. Musiałem przyznać, że fantastycznie odgrywał swoją rolę prawej ręki Russeau. W pewnej chwili nawet przemknęło mi przez myśl, czy aby na pewno współpracuje ze mną, czy to nie jest kolejna maska, którą przywdział, by wtopić się w moje kręgi.
Odpychając niepożądane podejrzenia, podszedłem do sofy, stojącej tyłem do drzwi. Rozsiadłem się na niej wygodnie. Wydawała się względnie czysta, choć doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co Russeau potrafił wyprawiać na meblach z kobietami. Nawet ja nie byłem taki lotny, mimo że przez prowadzenie Abbys w kręgach chodziły o mnie różne pogłoski.
Spojrzałem na stół. Zastawiony kilkoma pojemniczkami z podejrzaną zawartością, prezentował się niczym wystawa produktów w jakimś domu towarowym. Wyczułem specyficzny zapach eteru i fentanylu, tuż obok zapewne znajdowała się kokaina – te trzy narkotyki Russeau uważał za najciekawsze i najlepiej prosperujące w zależności od kręgu, o jakim się wypowiadał. Reszta to zapewne jakieś pochodne amfetaminy, mefedronu i preparatu do udrażniania rur. Uzależniony wszystko przyjmie, zadowoliłby go nawet cukier puder.
– Szykujesz imprezkę? – spytałem z przekąsem, odwracając wzrok od stolika. Moją uwagę przykuł tlący się papieros w kąciku ust Jean Luca.
– Rozmowy bez odpowiedniego przygotowania zwykle nie kończą się dobrze – odparł. Pochylił się nad ławą, sięgnął po niewielką, srebrną łyżeczkę i wsadził ją do pierwszego pojemnika. Kopiasta działka po chwili zniknęła w jego nosie. Cmoknął z zadowoleniem i opadł na oparcie kanapy, zarzucił ręce do tyłu i zsunął się niżej, jakby eter od razu sprawił, że się rozluźnił. – Częstuj się.
– Gardzę tym – rzuciłem i machnąłem ręką. – Co chciałeś? Nie mam czasu.
– Czułeś wahanie mocy naszej małej gwiazdy?
– Byłem wtedy razem z nią.
Russeau wyraźnie spiął się na te słowa. Zerknął przez ramię na Cohena, ale ten ani drgnął.
– Zaczęliście ze sobą współpracować?
– Skądże znowu. – Uśmiechnąłem się. – Chwilę wcześniej chciała odciąć mi głowę.
Nie było to do końca prawdą, ale nie tylko Cohen był świetnym aktorem. Już na początku ustaliliśmy, że jeśli Madeleine zechce odłączyć się od Jean Luca, absolutnie, pod żadnym pozorem nie będziemy go informować, że jest po naszej stronie. Dzięki temu zyskaliśmy trochę więcej czasu, zanim Russeau znów zażąda odnowienia zakładu. Nie było to łatwe zadanie, ja nie miałem problemu z kłamaniem mu w żywe oczy, ale ta część mnie, która była trimisem, rwała się do tego, by wyśpiewać mu wszystko przy pierwszej lepszej okazji. Na szczęście cierpliwość była jedną z wielu zalet, jakie posiadałem.
Twarz Jean Luca wykrzywił mało urokliwy uśmiech, ale najwyraźniej był z siebie zadowolony.
– Czyli zakład trwa – oznajmił, kiwając powoli głową.
– Skończył się kilka tygodni temu. – Uniosłem brew. – Nie zmieniaj zasad, kiedy pali ci się dupa, Russeau.
– Nie zabiła mnie, nie dołączyła do ciebie, więc...
– Więc jest wolna – dokończyłem za niego, byłem przekonany, że jego wersja, znacznie różniłaby się od mojej. – Spłaciła cię co do grosza. Powinieneś dać jej spokój. Zajmij się prawdziwymi problemami. Jak na przykład kradzież eteru.
Trimis cmoknął z dezaprobatą. Coś niebezpiecznego błysnęło w jego oczach. Wiedziałem, że wywoła w nim to pożądaną przeze mnie reakcję. Nawet gdy razem pracowaliśmy, wystarczyło jedno moje słowo, by odpalić go jak pochodnię i mimo upływu lat nic się nie zmieniło.
– Och, Dubois – zaśmiał się donośnie. – Madeleine jest moim priorytetem. Nie mogę zrezygnować z tak skutecznej zabójczyni. Wciąż mam szansę ją przekonać, by skróciła cię o głowę.
Odpalił kolejnego papierosa i zaciągnął się nim głęboko. Zerknąłem na Cohena, kiedy Jean Luc wypuszczał siwy dym. Hakerowi nie drgnęła nawet powieka przez cały czas trwania spotkania. Jakby został zamieniony w posąg. Skubany... dobry był.
– Musiałaby przestać mnie kochać. – Wzruszyłem ramionami. Zaczynała mnie nużyć ta rozmowa.
– Już ja się o to postaram. – Jean Luc poklepał się po torsie. Wraz z tymi słowami haker spiął się nieznacznie, jakby wywołały w jego czaszce głośny zgrzyt.
– Czyli właściwie, po co się tu spotkaliśmy? – zapytałem, przechylając się do przodu. To, że słowa trimisa sprawiły, że krew we mnie zawrzała, byłoby zbyt wielkim niedopowiedzeniem. – Żeby wymienić się ploteczkami? Ponapinać mięśnie i sprawdzić, kto ma większego kutasa? – Zlustrowałem go zdegustowanym spojrzeniem. – Przecież wiadomo, że ja. Mam ponad dwa metry wzrostu.
Russeau zignorował mój przytyk. Nawet nie zastanawiałem się nad tym, jaki nowy plan urodził się w jego głowie, jednak czułem, że Madeleine powinna odzyskać pamięć szybciej, niż zakładaliśmy. Znałem Jean Luca wystarczająco dobrze i wystarczająco długo, by wiedzieć, że cokolwiek zaplanował, będzie zakrawało na sadyzm i tortury. Doskonale pamiętam każdy trening Madeleine, zanim zaczęła służyć w jego szeregach. Przestraszonej, zdezorientowanej kobiecie łatwo było nawkładać do głowy masę zbędnych, niemoralnych rzeczy. Czyżby sądził, że tym razem będzie inaczej?
– Wiem, że to ty stoisz za kradzieżami dostaw i zabójstwami demonów. – Poprawił pozycję na kanapie. Również pochylił się do przodu, żeby nasze spojrzenia były na tej samej wysokości. – Zamierzam znów ją do siebie przekonać. Tyle razy mi się to udawało, że kolejny nie powinien być kłopotliwy. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Cudownie będzie patrzeć, jak twoja ukochana morduje cię z zimną krwią. Chociaż... – Podrapał się po głowie, jakby się nad czymś zastanawiał. – Będę kazał jej zostawić cię przy życiu, żebyś w ostatnich jego minutach patrzył, jak rżnę ją na tym biurku.
Po tym wszystko potoczyło się tak szybko.
Niczym w starych filmach akcji widziałem, jak żyły na szyi Cohena uwydatniają się, a krew odpływa z jego przystojnej, azjatyckiej twarzy. Sięgnął do colta przy pasie, wyszarpnął go z kabury i odbezpieczył zamek. Nim zdążył przyłożyć pistolet do głowy Russeau, zareagowałem.
Złapałem Jean Luca za poły koszuli jedną ręką, drugą zwinąłem w pięść i posłałem prawy sierpowy w jego wykrzywiony w uśmiechu policzek. Trimis nie spodziewał ciosu. Szarpnęło jego ciałem, spadł z kanapy i przeturlał się po podłodze.
W tym samym momencie padł strzał. Odrzuciło mnie do tyłu, po ramieniu rozszedł się piekący ból. Przycisnąłem rękę do miejsca, skąd dochodził. Ciepło powoli rozlewało się po skórze, tak samo, jak po ubraniu, które zaczęło się przyklejać do ciała w zatrważająco szybkim tempie. Uniosłem dłoń do góry, metaliczny zapach posoki, wymieszanej z zapachem siarki uderzył w moje nozdrza.
Spojrzałem na Cohena. Haker dyszał ciężko, wściekłość tańczyła w jego oczach wesoło, jakby od dawna czekała, aż puszczą mu wszystkie hamulce i w końcu uwolni jej pokłady. Wciąż miał ramię uniesione do góry, a ja mogłem podziwiać czarny niczym smoła wlot lufy. Dopiero po chwili zorientował się, co się wydarzyło, a jego ręka zaczęła drżeć od nadmiaru adrenaliny.
– Kurwa mać. – Dotarło do mnie niewyraźne przekleństwo wybełkotane przez Russeau. Dźwignął się na kolana z ciężkim sapnięciem. Usiadł i zakasłał jak gruźlik, wypluwając przy okazji kilka zębów.
Mimo bólu, rozchodzącego się po całej ręce, uśmiechnąłem się z satysfakcją. Sam dyszałem jak lokomotywa, w końcu coś ciekawego wydarzyło się na naszym spotkaniu.
Russeau spojrzał na mnie z niedowierzaniem wymalowanym na obitej mordzie. Policzek powoli pokrywał się cudownie czerwonym, nabrzmiałym krwiakiem.
– Przestań fantazjować o mojej byłej żonie – warknąłem, patrząc na niego spod byka. Doskonale wiedziałem, że w połączeniu z szalonym uśmieszkiem, który przywdziałem, zrobiło to na nim piorunujący efekt i sprawiło, że uwierzył w tę wersję wydarzeń.
***
Zatrzasnąłem za sobą drzwi i osunąłem się po ścianie. Ledwo dotarłem do apartamentu. Byłem pewny, że dostałem w ramię, jednak kiedy zdjąłem płaszcz, okazało się, że jest zdecydowanie gorzej. Krew sączyła się z klatki piersiowej, blisko pachy. Z każdą chwilą ubywało jej coraz więcej, a ja czułem, że odlatuję. Nie miałem pojęcia, co Cohen trzymał w tych nabojach, ale zdecydowanie mnie to zabijało.
Nieporadnie wyciągnąłem telefon z kieszeni i wybrałem pierwszy numer, jaki widniał w kontaktach. Wahałem się tylko przez chwilę, czy wykonać połączenie. Jeśli nikt tu nie przyjdzie, to wykrwawię się w następnych kilku godzinach.
– Halo? – Usłyszałem zaspany głos po drugiej stronie. Otworzyłem usta, ale byłem tak potwornie zmęczony, że jedynie westchnąłem ciężko. – Nicola?
Wziąłem głęboki wdech. Coś zabulgotało niebezpiecznie w płucach. Nie czułem się tak nigdy wcześniej. Jakby coś wysysało ze mnie duszę. Moc trimisa próbowała zasklepić ranę, ale ta nawet nie myślała się regenerować. W moim ciele wciąż tkwił nabój i zakładałem, że to on był głównym czynnikiem problemów z uleczeniem.
– Nie jest dobrze – wycharczałem, ledwo kończąc wypowiedź.
– Jesteś ranny?
Mruknąłem coś niezrozumiałego nawet dla mnie. Po drugiej stronie zaległa napięta cisza. Miałem wrażenie, że słyszę, jak serce Madeleine dudni jak szalone, ale już po chwili zorientowałem się, że to tylko mój organizm walczył o życie i pompował resztki krwi, desperacko próbując doprowadzić je do ładu.
– Kurwa, Dubois! – żachnęła się. Dotarły do mnie dźwięki szamotaniny, ale zdawały się dobiegać z oddali. Chciałem zapytać, co robi, ale tak bardzo potrzebowałem odpocząć, że nawet otwarcie ust było ogromnym wysiłkiem.
Przymknąłem powieki. Tylko na chwilę.
***
UPS! Co tu się podziało? Jakieś teorie? :D
Statystyki dla freaków:
3504 słów
23688 ZZS
11 stron A4
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top