Rozdział 12, cz.1


Nicola

Trzaśnięcie drzwi wytrąciło mnie z płytkiego, regenerującego snu. Chwilę później usłyszałem szybkie kroki. Ciężki materiał spadł na moją twarz, a w czoło uderzyła metalowa sprzączka od paska. Zerwałem się do siadu, powstrzymując siarczyste przekleństwo, chcące wydobyć się z moich ust. Rozmasowałem bolące miejsce i zamrugałem. Posłałem intruzowi złowieszcze spojrzenie.

Nie robiło to na Cohenie żadnego wrażenia.

– Koniec opierdalania się, Dubois – mruknął, nie podnosząc nawet wzroku znad telefonu. Wystukał szybko wiadomość, po czym schował urządzenie do kieszeni płaszcza. Dopiero w tamtym momencie uraczył mnie beznamiętnym spojrzeniem. – Za chwilę dostaniesz wiadomość od Russeau. Wyczuł wybuch Madeleine i chce się z tobą spotkać.

– Kurwa, znowu on... – mruknąłem. Nim zdążyłem się ruszyć, powietrze przeszył dźwięk przychodzącej wiadomości. Nie sprawdzałem, od kogo. Mimo jawnej niechęci wobec mojego rywala ufałem mu w kwestii byłego współpracownika. Wystarczająco wiele razy udowodnił swoją lojalność wobec mnie, choć byłem przekonany, że robił to głównie dla Madeleine.

– Będę tam razem z nim – kontynuował. Podszedł do fotela, w którym zwykle czytałem i rozsiadł się na nim wygodnie. – Więc nie będę mógł kontrolować Maddie ani w razie czego ci pomóc.

– Ty miałbyś mi pomóc? – prychnąłem, przechylając głowę do boku. Cohen zmierzył mnie wzrokiem.

– Od sześciu dekad ratuję twoją trimiską dupę, Dubois – warknął. – Nie przeginaj pały.

Zacisnąłem usta w wąską linię. Nie miałem ochoty na przekomarzanki. Znów mogłem dostać po mordzie, a nie czułem się jeszcze na siłach. Może i Cohen nie był nieśmiertelny, ale potrafił nieźle wyprowadzić prawy sierpowy.

Podniosłem się ociężale z łóżka i ruszyłem do łazienki, by zmyć z siebie pot regeneracji. Słyszałem przez drzwi przychodzące do Cohena wiadomości i dzwonek telefonu co chwilę. Ogarniał naraz tak wiele rzeczy, że zastanawiałem się, czy na pewno wziął antidotum. Dawno nie widziałem, żeby pracował na tak wysokich obrotach, a zdarzało nam się przebywać razem nie raz.

W końcu dotarło do mnie imię Madeleine. Przestałem wykonywać jakiekolwiek czynności, by wyraźnie słyszeć, o czym z nią rozmawia.

– Nie, Madd... – Zaczął nerwowo przyciszonym głosem. Skubany wiedział, że dotrze do mnie wszystko przez wyczulony słuch. – Nie... Porozmawiamy o tym później, teraz muszę załatwić parę spraw. – Zamilkł, jakby słuchał, co kobieta ma do powiedzenia. – Nie będę mógł... Tak, ale Russeau odwołał wszystkie inne dostawy, oprócz eteru... Będę musiał zostać, by nie nabrał... – Westchnął.

Więc Cohen nie pojedzie z nami do Paryża. Tak myślałem, że wybuch mocy Madeleine wywoła chaos w siedzibie Jean Luca. Nie, żebym miał z tym coś wspólnego, takie zachwianie energii nie wróżyło niczego dobrego. Jednak uśmiechnąłem się na tę myśl. To idealne rozwiązanie, jeśli chciałem, by Madeleine spojrzała na mnie trochę cieplejszym okiem. Wystarczająco długo trzymałem się na uboczu, by nie skorzystać z tej szansy.

Wyszedłem z łazienki. Cohen wpatrywał się tępo w niewielki ekran. Nawet nie zarejestrował mojego pojawienia się. Niespiesznie założyłem spodnie i koszulę, a on nie poruszył się nawet na milimetr. W pewnym momencie zerknąłem na niego, czy przypadkiem nie przestał oddychać.

– Dlaczego się przed nią nie broniłeś? – zapytał w końcu.

Sam się nad tym zastanawiałem. Nauki Jean Luca skutecznie gasiły temperament Madeleine i okiełznanie jej trimiskich zapędów nie powinno być dla mnie żadnym problemem. Tym razem jednak było inaczej.

Coś się wydarzyło i nie do końca miałem pojęcie, do czego to zaklasyfikować. Nieświadomie zaczęła mnie spowalniać. Nie wiedziałem, kiedy dokładnie to się wydarzyło, ale zanim zorientowałem się, co jest grane, było już zdecydowanie za późno, żeby cokolwiek powstrzymać. Wdarła się do mojego umysłu tak niespodziewanie, że nim wyczułem jej obecność, ona dokopała się do najgłębszych zakamarków mojej świadomości.

Nie potrafiłem jej wyrzucić. Mogłem się wspinać na wyżyny swoich umiejętności, lecz nie przynosiło to żadnego efektu. Mieliła umysł tym wspomnieniem całymi godzinami, aż w końcu się poddałem. Gdyby w tamtej chwili ktoś chciał wyciągnąć ze mnie jakiekolwiek informacje, podałbym je bez wahania, byleby tylko przestała.

Wspomnienie, po które sięgnęła, było jednym z boleśniejszych ze wszystkich, jakie posiadałem. Wtedy uświadomiłem sobie, że nie ma żadnych szans na odbudowanie tego, co było między mną a Madeleine. Odgrodziła się ode mnie grubym, solidnym murem. Widziałem to w jej spojrzeniu, kiedy zakładała koszulę, coś przeskoczyło. Zgasł ten blask w jej oczach, który pojawiał się zawsze, gdy na mnie patrzyła.

– Nie wiem – odparłem po dłuższym milczeniu. Cohen przechylił głowę, mrużąc oczy. Westchnąwszy, przeczesałem palcami wilgotną grzywkę. – Myślę, że za każdym razem, kiedy odbieramy jej wspomnienia, ona rośnie w siłę. Nie należała przecież do najsłabszych, wręcz przeciwnie. Od dekad nie traci energii na magazynowanie pamięci, a to, co dał jej Russeau to jedynie namiastka tego, co powinno znaleźć się w jej głowie. Więc moc miała czas i miejsce na kumulowanie się.

– Mówisz tak, jakbyś uważał trimisa za oddzielny byt.

– Madeleine tak uważała. – Spojrzałem na niego. Kiwnął głową, doskonale to wiedział. – Prowadziła obszerne badania nad tym tematem. – Zacisnąłem usta, przypominając sobie, kto był głównym obiektem tych eksperymentów.

Cohen podniósł się z fotela, po czym poprawił klapy płaszcza. Zerknął na zegarek z przyzwyczajenia. Obaj wiedzieliśmy, że ma jeszcze trochę czasu.

– Zostawiłem jej teczkę, którą znalazłeś w archiwach w Down Town – oznajmił. Wyczułem w jego głosie nutkę zdenerwowania.

– Pozbyłeś się...

– Nie. – Przerwał mi ostro. Uniosłem brwi w zdziwieniu. Cohen poprawił nerwowo okulary. Ostatnio robił to coraz częściej. – Żadnego ukrywania. Wystarczy.

Chciałem powstrzymać uśmiech, wypływający na moje usta, ale ich kącik i tak się uniósł.

Bez słowa pożegnania ruszył ku drzwiom wyjściowym. Nie dał mi okazji do rozwinięcia tej rozmowy, a szkoda. Chętnie oglądałbym, jak się miota i topi we własnych machlojkach.

Prawda była taka, że nic na Cohena nie miałem. Nie mogłem uczepić się niczego, co pozwoliłoby przekonać Madeleine, że to nie jest kandydat dla niej. Transparentność hakera wobec mojej ukochanej działała na mnie jak płachta na byka. Robił tylko to, co uważał za słuszne, zawsze pilnował, by czuła się przy nim komfortowo, nawet kiedy musiał udawać, że nic ich nie łączy. Zamiast kłamać, najczęściej milczał i to doprowadzało mnie do szału.

Ja nie chciałem grać. Mierziło mnie to i gdy tylko okres zakładu minął, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Zgodnie z Cohenem doszliśmy do wniosku, że wystarczy tych gierek. Russeau nie miał już nic, czym mógł nas zaskoczyć. Śmierć potwora, którego nasłał na miasto, jasno pokazała nam, że Madeleine dłużej nie może być pod jego wpływem. Poradziła sobie z jednym, z tuzinem i zapewne poradzi sobie z setką. Jednak powinna mieć do tego odpowiednie narzędzia.

Ezra Cohen nie był jedynym człowiekiem, nad którym prowadziła badania. Był pierwszym, który zaczął mutować z nieznanego nam powodu. Nasuwały mi się pewne wnioski, aż w końcu sam haker przyszedł z odpowiedzią. Latami próbowaliśmy odnaleźć ludzi, którzy współpracowali przy tym projekcie. Wszyscy okazali się przemienieni. Problem polegał na tym, że nie mieliśmy pojęcia, w jaki sposób Jean Luc ich kontroluje.

Oparłem się o materac łóżka, wygrzebałem telefon z pościeli, po czym sprawdziłem wiadomość. Russeau podał jedynie godzinę i miejsce spotkania. Świetnie.

Niczego więcej nie potrzebowałem. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top