Rozdział 11, cz.3


Nie wiem, jak długo to trwało, ale świadomość uleciała wraz z pojawiającą się za wysokimi oknami szarówką nowego dnia. Zamrugałam, zdezorientowana. Ból głowy wciąż mi towarzyszył, lecz nie był już tak silny, jak wcześniej.

Podniosłam się na rękach, czułam się niesamowicie ciężka, oczy piekły, jakby ktoś sypnął mi w nie kilogramem soli. Rozejrzałam się ostrożnie. Z wiszącego na panelu ściennym kinkietu sączyło się słabe, ciepłe światło. Dotknęłam wolnej strony łóżka, na której powinien spać Ezra, jednak miejsce było chłodne, jakby w ogóle się tam nie kładł, choć pamiętałam to zupełnie inaczej.

Zwlokłam się z materaca i przeciągnęłam, mimowolnie rozwarłam usta w ziewnięciu. Wszystkie mięśnie miałam odrętwiałe, jakbym nie ruszyła się ani razu podczas snu. Rozmasowałam kark, wciąż mrowił mnie po skręceniu. Ciało zregenerowało się wyjątkowo szybko – przemknęło mi przez myśl. Po spotkaniu z potworami odsypiałam kilka dni. Tym razem właściwie nie wiedziałam, jak dużo czasu minęło, jednak stan, w jakim widziałam Nicolę, wskazywał na to, że niewiele.

Zeszłam z antresoli, będąc pewną, że w kuchni lub salonie spotkam Cohena. Zawładnęło mną spore zaskoczenie, kiedy przywitała mnie długa cisza i pogaszone światła. Na blacie wyspy kuchennej czekała na mnie filiżanka kawy, para wciąż się nad nią unosiła.

– Ezra? – posłałam pytanie w eter, ale nie spotkało się z żadną odpowiedzią.

Podeszłam do ławy. Wzięłam telefon do ręki. Było już grubo po południu, więc była spora szansa na to, że Cohen zwyczajnie poszedł do siedziby Russeau wykonać swoje obowiązki. Wróciłam się po filiżankę, po czym usadowiłam się wygodnie na kanapie. Odblokowałam wyświetlacz i weszłam od razu w wiadomości.

"Na konsoli leżą dokumenty. Zapoznaj się z nimi" – brzmiała notatka od hakera. Krótka, zwięzła i bez zbędnych wyjaśnień. Zerknęłam w tamtą stronę i faktycznie; na meblu znajdowała się opasła, biała teczka. Jęknęłam, podnosząc się z miękkiej sofy. Mięśnie wciąż mnie bolały i każdy ruch przyprawiał o nową falę cierpienia. Zgarnęłam plik i wróciłam na miejsce.

Popijając przepyszną kawę, przeglądałam notatki niespiesznie. W pierwszej chwili nie rozumiałam, na co patrzę. Pierwsze kilka stron sugerowało, że są to jakieś współrzędne, ale nie byłam w stanie ich odczytać bez wklepania w przeglądarkę. Odłożyłam je na bok.

I dopiero wtedy mój oddech uwiązł w gardle.

Wpatrywałam się w zdjęcie portretowe Jean Luca. Dużo młodszego, niż znałam. Patrzył prosto w obiektyw, jego tęczówki świeciły wściekle płynnym złotem nawet na wyblakłej fotografii. Obszerne worki pod oczami sugerowały, że nie sypiał najlepiej, tak samo jak przekrwione białka. Usta wykrzywił w złośliwym uśmiechu, potargane, przydługie włosy wywijały się we wszystkie strony. Pochylał się do przodu, jakby zamierzał wbiec w okular aparatu. Niby nic nadzwyczajnego, nie odbiegał spektakularnie od obecnego wyglądu. Jednak w jego postawie było coś... szalonego. Niebezpiecznego, zwiastującego same kłopoty.

Uniosłam fotografię do góry, by móc zapoznać się z treścią notatki. Na pierwszej stronie znalazłam podstawowe informacje o Russeau. Imię, nazwisko, prawdopodobny wiek, skąd pochodził, grupa krwi, jej parametry, wzrost, waga, wykształcenie. Zmarszczyłam brwi, kiedy na dole kartki, w samym rogu, dostrzegłam datę sporządzenia dokumentów. Siedemnaście lat przed zrzutem pierwszej bomby przez Chińczyków...

Przełknęłam ślinę.

To zdecydowanie dowód na to, że trimisi pojawili się dużo wcześniej i nie są mutacją w wyniku powojennych konsekwencji.

Kolejne strony to obszerne opisy badań, jakie zostały wykonane na Russeau. Od wstrzykiwania różnych substancji, aż po łamanie kości i tortury. Obrazowe, dość niesmaczne zdjęcia przewijały się przez tekst, raczący czytelnika nawet najdrobniejszymi szczegółami. Czułam, jak treść żołądka podjeżdża mi do gardła. Niektóre „badania" były tak wymyślne, że nawet ja nie wpadłabym na taki sposób znęcania się nad ofiarami. Gdzieś z tyłu głowy zaczęło rodzić się współczucie dla tego trimisa.

Czytałam słowo po słowie, coraz bardziej przekonana o tym, że Russeau miał podstawy ku temu, by zemścić się na ludziach. Gdyby nie nazwisko osoby, która napisała ten obszerny dokument.

Madeleine Sinclair.

Pisnęłam, widząc swoje imię. Zakryłam usta dłonią, jakby ten dźwięk miał obudzić potwory, czające się w cieniu i czekające tylko na moment, w którym ujawnię swoją obecność. Puls przyspieszył, a serce załomotało w piersi niebezpiecznie mocno.

Odłożyłam teczkę na bok. Podwinęłam nogi i usiadłam po turecku. Wpatrywałam się w punkt przed sobą, próbując uspokoić coraz szybszy oddech. Miałam wrażenie, że rzeczywistość powoli odjeżdża, pozostawiając ciemną pustkę. Dźwięki uciekły, zastąpiło je przeciągłe, irytujące piszczenie w uszach.

Zerwałam się z kanapy, szybkim krokiem przemierzyłam mieszkanie i wpadłam do łazienki. Od razu odkręciłam zimną wodę, ochlapałam nią twarz, by pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia odrealnienia. Torsje zaczęły wstrząsać moim ciałem. Odepchnęłam się do umywalki i padłam na kolana tuż obok. W tej chwili cieszyłam się, że znajduje się w mieszkaniu faceta i klapa w sedesie zawsze była podniesiona. Była spora szansa, że nie zdążyłabym jej otworzyć.

Moje mięśnie drgały boleśnie, kiedy pozbywałam się treści żołądka, choć i tak nie znajdowało się w nim wiele. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz jadłam. Opierałam się rękami o muszlę jeszcze kilka dobrych minut po zwracaniu, zanim zdecydowałam się podnieść z klęczek.

Poczłapałam zrezygnowana do salonu. Mieliłam w głowie treść raportu. To była jedynie część dokumentów, jakie znajdowały się w tej teczce. Oczami wyobraźni widziałam, jak robię mu te wszystkie okropne rzeczy, choć wcale nie zrobił nic złego. Po prostu zgłosił się do kliniki, zgodnie z tym, o co prosiła notatka informacyjna, umieszczona w gazecie – według raportu, oczywiście.

Nie przywykłam kłamać. Nie zdarzało mi się to po utracie pamięci, więc prawdopodobne było, że wcześniej również nie miałam takich zapędów. Zresztą, tego typu dokumenty tworzyło się po to, by nie fałszować ich treści, w przeciwieństwie do informacji podawanych publicznie. Znałam te techniki doskonale. Niejednokrotnie byłam świadkiem, jak Jean Luc dyktował notatki prasowe skorumpowanym detektywom i żołnierzom, to samo dotyczyło polityków i innych osób publicznych, które miały obowiązek zajmowania się nielegalnym handlem i zduszania go w zarodku. Cóż, w teorii.

Usiadłam i z powrotem zajęłam się wertowaniem dokumentów. Kolejny z nich był opatrzony karteczką „ściśle tajne". Znajdowały się w nich raporty związane z innymi moimi badaniami, ich przebieg i wyniki. W przeciwieństwie do tych dotyczących Russeau, w tych nagminnie przewijało się nazwisko Nicoli. Faktycznie współpracowaliśmy ze sobą i wyglądało na to, że ta współpraca była bardzo owocna. Pomagał mi w każdym eksperymencie. Wyciągał trafne wnioski, dodawał czasem coś od siebie. Niewiele z tego rozumiałam, notatki napisane profesjonalnym, naukowym językiem zdawały mi się na tamten moment czarną magią. Jedyne, co z nich wyciągnęłam, to myśl, że oboje byliśmy piekielnie dobrzy w tym, czym się zajmowaliśmy. Tylko dwie notatki były okraszone zwięzłym zdaniem „eksperyment nieudany".

Im dalej w papiery, tym daty bliższe wojnie atomowej, by w końcu nastąpiła kilkuletnia przerwa. Coraz częściej nazwisko Russeau pojawiało się w papierach, powoli zastępowało Duboisa, aż te w końcu przestało się pojawiać niemal całkowicie. Nie mogłam dopatrzyć się informacji, która sugerowałaby w jakikolwiek sposób, jak doszło do tego, że zaczęłam współpracować z Jean Lucem. Byłam pewna, że to tylko kropla w morzu raportów, jakie napisałam na przestrzeni tych wszystkich lat. Na samym końcu powitał mnie elegancki, odręczny napis, przez który moje serce stanęło na krótką chwilę.

Ezra Nakagawa-Cohen.

Wstrzymałam oddech. Drżącymi palcami złapałam za krawędź kartki i przewróciłam ją na drugą stronę. Moim oczom ukazał się pokreślony czarnym markerem raport. Tylko niektóre słowa nie zostały ukryte pod warstwą czarnego tuszu, a i tak zacierały się pod wielkim czerwonym stemplem z napisem „utajniono".

Tajne.

Tajne.

Poufne.

Tajne.

Przewracałam strona po stronie i jedyne, co mogłam odczytać to nazwiska, daty i dni tygodnia. Każde słowo zostało wymazane z tych dokumentów, tak jakby ich właściciel bał się, że trafią w nieodpowiednie ręce. Czy to mogłam być ja? A może to Ezra zadbał o to, żeby nikt nie przeczytał, co się z nim działo podczas wyciągania go z choroby popromiennej.

Mój umysł przeszła jeszcze jedna, zupełnie inna myśl. A co jeśli zrobiłam mu to samo, co Jean Lucowi Russeau?


***

O kurde! Madeleine odwaliła i to nieźle, co? Czas ucieka im przez palce, a tu dochodzą kolejne problemy. 

Ciekawi, co na to Nicola? 

Dowiecie się w następnym rozdziale 😏

Statystyki dla freaków:

4134 słowa

27333 ZZS

12 stron A4

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top