Rozdział 11, cz.2


Opierałam się rękami o blat umywalki. Od kilku dobrych minut wpatrywałam się w swoje odbicie w lustrze. Mokre kosmyki sprawiały, że na białej koszulce Ezry powstawały duże, ciemne plamy. Na skroni wyrósł sporych rozmiarów siniak. Uwydatnił bliznę. Próbowałam odwrócić od niej wzrok, ale spojrzenie złotych tęczówek wciąż wędrowało w tamto miejsce.

Chciałam ukryć trimisa z powrotem w swoim wnętrzu, jednak nie byłam w stanie. Wił się i szarpał przy każdej próbie, więc w końcu przestałam. Bałam się, że znów wymknie się spod kontroli. Po wyjściu Duboisa Ezra powiedział, że z tego powodu właśnie tak często wracali do punktu wyjścia. Nie byli w stanie opanować wyrzutu mocy. Podobno Nicola latami szukał sposobu, by sobie z tym poradzić, lecz jego starania spełzły na niczym. Pozbawienie przytomności to chwilowe rozwiązanie.

Wyprostowałam się i wzięłam głęboki wdech. Zebrałam mokre włosy i zaplotłam z nich warkocz. Wyszłam z łazienki. Chciałam od razu ruszyć na antresolę, lecz siedzący przy wyspie Ezra przykuł moją uwagę. Byłam pewna, że już dawno się położył. Monitor laptopa odbijał się jasnym światłem w szkłach korekcyjnych. Ciąg zielonych liczb przesuwał się szybko. Wciąż głowiłam się, jak on może cokolwiek rozumieć.

Podeszłam niepewnie do kontuaru. Podniósł na mnie pytający wzrok, a ja właściwie nie wiedziałam, co chciałam powiedzieć. Przez moją głowę przetaczało się wspomnienie Nicoli Duboisa. Wracałam do momentu, w którym padało nazwisko hakera, odtwarzałam je raz po raz, analizowałam, chciałam wyciągnąć z niego jak najwięcej, by połączyć kropki. Miałam jednak za mało danych.

– Chodź tu. – Wzdrygnęłam się. Spojrzałam na Ezrę. Laptop był zamknięty, a jego dłonie splecione pod brodą. Widocznie zatopiłam się w swoich myślach na dłużej, niż mogłam przypuszczać.

Ruszyłam w jego stronę, choć czułam, że nie powinnam. Miałam jakiś wewnętrzny opór po tym, co znalazłam w głowie Duboisa. Targały mną wyrzuty sumienia, choć doskonale wiedziałam, że nie powinny. Tak to zapamiętał Nicola, nie ja. Nawet jeżeli było w tym jakieś drugie dno, nie znałam go i poddawałam się nurtowi poczucia winy. Nie powinnam. Przecież to, co było między mną, a Ezrą to był czysty układ.

Teraz.

Cohen jakby czytał mi w myślach. Wyciągnął rękę w moją stronę, złapał za koszulkę na brzuchu i przyciągnął do siebie, po czym zamknął w szczelnym uścisku. Natychmiast otuliła mnie cedrowa woń jego perfum. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo za tym tęskniłam.

Objęłam go nieśmiało w pasie i wtuliłam twarz w zgięcie szyi. Zaciągnęłam się tak dobrze znanym zapachem, a moje spięte mięśnie rozluźniły się w mgnieniu oka. Trimis w moim wnętrzu siedział cicho, co jedynie potwierdziło, że Ezra przyjął antidotum.

– Jak się czujesz? – zapytał chyba już setny raz tego dnia. Jego ręka powoli przesuwała się po moich plecach.

– Okropnie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Choć nie wiem, czy to dlatego, że miałam skręcony kark, czy jednak podziałało tak na mnie wspomnienie Duboisa.

Nim dokończyłam zdanie, mięśnie Ezry spięły się nieznacznie. Wypuścił powoli powietrze przez nos, a jego ręce zacisnęły się wokół mnie jeszcze bardziej. Uczucie niepokoju rozgościło się w moim organizmie bez trwogi. Próbowałam się odsunąć, ale silne ramiona skutecznie mi to uniemożliwiły.

– Ezra – rzuciłam ostrzegawczo, jednak nie dał mi się wyswobodzić. – Czy jest coś, o czym powinnam jeszcze wiedzieć?

Milczał. Prawie słyszałam, jak w jego głowie przesuwają się wszystkie koła zębate, kiedy intensywnie myślał nad odpowiedzią. Puls przyspieszył mi nieznacznie, w organizmie krążyły resztki adrenaliny.

– Nie wiem – odparł wymijająco. – Nie wiem, co widziałaś. Lub o czym się dowiedziałaś.

– Właściwie to... – Poczułam, jak Cohen odpuszcza. Odsunęłam się nieznacznie, by móc na niego spojrzeć. On jednak nie zamierzał patrzeć na mnie. Odwrócił głowę w bok i wbił spojrzenie gdzieś za przesiąknięte mrokiem okno. Przełknęłam ślinę, by zwilżyć gardło. Czułam, że ta rozmowa może potrwać. – We wspomnieniu Duboisa odbyłam z nim rozmowę, w której padła sugestia, że wiedziałeś, co robi Jean Luc. I czynnie brałeś w tym udział.

– Bo to prawda. To ja ci powiedziałem, co planował.

Zmarszczyłam brwi.

– Jak...

– Po tym, jak okazało się, że po twojej kuracji, przyjmując eter, człowiek zamienia się w potwora, Russeau zaczął prowadzić własne badania nad moim przypadkiem. Zanim opracowałaś antidotum, wiele razy przychodził do mnie, robił wywiady, pobierał próbki... – Położył ręce na blacie i zabębnił w niego palcami. – Chwilę mi zajęło, zanim wyciągnąłem z niego plan działania, ale zaufał mi na tyle mocno, że działałem pod przykrywką. A kiedy straciłaś wspomnienia, poszedłem za tobą.

– Dlaczego? – Coś ścisnęło mnie w klatce piersiowej. Ezra dużo ryzykował, chociaż wcale nie musiał. Wciąż to robił, mimo wystarczających środków, by odejść z ekipy Jean Luca.

– Naprawdę się nie domyślasz? – Spojrzał na mnie. Jego brew drgnęła nerwowo.

Powinnam to wiedzieć. Usilnie odpychałam od siebie zdanie, które cisnęło mi się na myśl, za każdym razem, gdy zastanawiałam się, dlaczego Ezra robi dla mnie te wszystkie rzeczy. Odpychałam je skutecznie, jednak chyba powoli traciłam siły na udawanie czegokolwiek.

Działo się tak wiele, a ja czułam się zagubiona, jak nigdy dotąd. Musiałam w końcu odrzucić nauki Jean Luca na bok i zacząć sama budować swoje jestestwo. Wystarczyło, bym odzyskała wspomnienia. Chociaż kilka. Chciałam się złapać czegokolwiek, żeby nie błądzić po omacku i nie polegać na tym, co powie Nicola i Ezra. Ich historie się pokrywały, ale wciąż byłam nieufna.

Kiedy Ezra nie otrzymał ode mnie żadnej odpowiedzi, podniósł się z hokera i oparł bokiem o blat wyspy. Uniosłam głowę, by móc patrzeć mu w twarz. Domyślałam się, owszem, po prostu nie mogłam dopuścić tego do swojej świadomości. To zmieniłoby wszystko.

Pokręciłam głową, gdy zaczął otwierać usta, żeby odpowiedzieć na to pytanie. Parsknął i poprawił okulary. Zapach cedru uaktywnił się przy ruchu jego ręki. Mimowolnie zaciągnęłam się tą wonią. Za każdym razem koił moje zmysły, lecz nie tym razem.

Żołądek zawiązał się w ciasny supeł, nerwy odbierały dech, jakby moje płuca skurczyły się do niebotycznie małych rozmiarów. Szum krwi w uszach stał się na tyle głośny, że modliłam się, by zagłuszył cokolwiek, co wyjdzie za chwilę z ust Cohena. Byłam przekonana, że to nieuniknione.

– Maddie – powiedział, wzdychając przy tym z rezygnacją. Przeczesał włosy palcami, po czym sięgnął do mojej talii. Złapał mnie mocno i dźwignął do góry. Posadził na blacie, a jego ręce wylądowały po obu stronach moich bioder. Robiłam wszystko, by nie patrzeć mu w oczy, ale Cohen się tym nie przejmował. Pochylił głowę tak, by nasze spojrzenia się spotkały. – Dlaczego przed tym uciekasz? Dowiedziałabyś się prędzej czy później.

– Nie boję się niczego, oprócz... – zawahałam się.

– Tego, że cię kocham? – dokończył za mnie. Wciągnęłam powietrze ze świstem i odchyliłam się nieznacznie. Czułam, że mur, za którym się ukrywałam tyle lat, powoli pęka. – Wszystko, co robię w sprawie Jean Luca, robię z miłości do ciebie, Madeleine.

Twarz Ezry stała się niewyraźna. Zamrugałam, chcąc odpędzić tę niedogodność, ale tylko pogorszyłam sprawę. Przełyk zacisnął się mocno, płuca zaczęły palić, ciśnienie postawiło sobie za cel rozerwać mi czaszkę. Poczułam na policzku coś gorącego. Nim zdążyłam sięgnąć do twarzy, Cohen starł z mojej skóry tę ciecz. Miałam wrażenie, że ktoś polał moją twarz wrzątkiem. To samo uczucie pojawiło się z drugiej strony.

– Co się dzieje – wyplułam z siebie na wdechu. Nie poznawałam własnego głosu.

– To łzy – odparł spokojnie. – Te same, którym nie chciałaś dać ujścia w apartamencie Duboisa.

– Przecież... przecież... – Nie mogłam się wysłowić. Myśli wirowały jak szalone, nie potrafiłam ich zebrać do kupy. Miałam wrażenie, że wali we mnie młot, trzymany przez olbrzyma. Gigantyczne odłamki muru, który stworzyłam, spadały na ziemię z ciężkim łoskotem w rytmie bicia mojego serca.

Ezra przyciągnął mnie do siebie i objął mocno. Ten gest sprawił jedynie, że po moich policzkach spływało coraz więcej łez. Nie byłam w stanie ich powstrzymać. Chciałam powiedzieć, żeby przestał być taki... czuły, ale z mojego gardła wydobył się jedynie donośny szloch.

Lata udawania, że nie ma we mnie żadnych uczuć, sprawiły, że gdy tylko znalazła się drobna rysa na mojej świadomości, postanowiły wydostać się wszystkie naraz. Czułam tak wiele, że nie mogłam uchwycić choćby jednej emocji i trzymać się jej kurczowo, dopóki rzeka nie przepłynęła przez moje ciało w całości. Potrzebowałam jakiejś kotwicy, uczepić się jakiejkolwiek myśli, która by mnie uziemiła, lecz jedyne, co znajdowało się w mojej głowie to wszystkie momenty z ostatnich dziesięciu lat, w których Ezra Cohen trwał przy mnie bez względu na to, jak bardzo zimna dla niego byłam.

– Płacz, Madness... – Ezra szepnął mi wprost do ucha. Jego ręka powoli przesuwała się po mojej potylicy. Przyciskał mnie mocno do siebie, jakby chciał otoczyć dodatkowym płaszczem ochronnym, kiedy wychodziła ze mnie największa moja słabość. – Zasłużyłaś na to, by móc się w końcu wypłakać. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top