Rozdział 1
Wiatr rozwiewał włosy, sprawiając, że właziły mi do oczu. Odgarnęłam kosmyki, przeklinając w duchu, że ich nie związałam. Szarówka popołudnia nie sprzyjała spacerom, dlatego, kiedy tylko się rozpadało ulice Down Town opustoszały. Neony pobliskich sklepów i barów odbijały się w kałużach, rozrastających się leniwie na dziurawym asfalcie. Kilku śmiałków przemierzało Hold Street szybkim truchtem, kulili się pod prowizorycznymi osłonami z gazet lub aktówek. Jednak żadna z tych osób nie zwracała na mnie większej uwagi.
Ot, zwykła dziewczyna, która wybrała się na spacer w brzydką pogodę.
Deszcz zacinał prosto w twarz, był mroźny, miałam wrażenie, że przeszywał mnie na wylot, mimo płaszcza spoczywającego na moich ramionach. Owinęłam się nim szczelniej, po czym postawiłam kołnierz, chcąc ochronić się przed pogodą.
Rozejrzałam się i przecięłam ulicę szybkim krokiem. Przeskoczyłam przez krawężnik i nie zastanawiając się długo, weszłam między budynki. Uliczka jak zwykle była ciemna, żarówki w latarniach już dawno się przepaliły, a miasto nie było skore do tego, by je wymienić. Uderzył we mnie zapach stęchlizny i wilgoci. Weszłam w mrok bez mrugnięcia okiem, moje kroki odbijały się echem od ceglastych ścian.
Zrobiłam dokładnie pięćdziesiąt osiem kroków, nim stanęłam przed znajomymi drzwiami. Pchnęłam je. Otworzyły się z cichym jękiem. Ciepło owiało moje ciało, sprawiając, że zmarznięte dłonie zaczęły mrowić. Skierowałam się ku schodom, rozcierając ręce jedna o drugą.
Ciszę mąciło jedynie szuranie papieru o blat. Nie rozglądałam się, nie kiwałam nikomu na powitanie ani nie łapałam kontaktu wzrokowego. Takie były zasady. Nie pytałam dlaczego, po prostu się temu poddałam.
Przeszłam przez szeroki korytarz, z daleka widziałam dwóch rosłych osiłków. Wpatrywali się w ścianę przed sobą, niewzruszeni odgłosami, wydobywającymi się zza ściany. Włożyłam wciąż skostniałe ręce do kieszeni płaszcza. Posłałam obu firmowy uśmiech.
– Podobno Jean Luc chciał się ze mną widzieć – oświadczyłam bez ogródek. Ochroniarz spojrzał na mnie znad przyciemnionych szkieł. Zlustrował od góry do dołu, po czym zapukał do drzwi.
– Szefie, Russeau już jest! – Wzdrygnęłam się, słysząc doniosły głos. Odgłosy zza drzwi ustały na chwilę.
– Wchodź!
Nie czekając dłużej, nacisnęłam klamkę. Ciężki zapach eteru, potu i seksu wdarł się do moich nozdrzy. Zamrugałam, zamroczona gęstym, papierosowym dymem. Zdusiłam w sobie chęć wykasłania się i ruszyłam w głąb pomieszczenia.
Gabinet Jean Luca przypominał bardziej pokój uciech niż miejsce, w którym robiło się poważne interesy. Ściany pokryte miękką, czerwoną tapetą już dawno przesiąknęły tytoniem i alkoholem, eter unosił się w powietrzu, jakby wciąż tu był. Co chwilę zerkałam w dół, by sprawdzić, czy nie sunie między moimi butami. Wściekle różowe ledowe paski oświetlały jasny sufit. Dookoła paliło się kilka mniejszych, rustykalnych lamp, jednak w pomieszczeniu wciąż było mrocznie przez ciemne abażury, które dawały niewiele światła.
Mój pracodawca siedział na eleganckiej kanapie, odwrócony do mnie plecami. Ręce miał szeroko rozciągnięte na oparciu, głowę delikatnie odchyloną do tyłu. Wiedziałam, że gdybym obeszła mebel, to moim oczom ukazałaby się jedna bądź dwie głowy, pochylone nad jego kroczem.
Jean Luc zerknął na mnie przez ramię. Jasne, zwykle zaczesane do tyłu, włosy opadły mu na czoło. Spojrzenie miał lekko zamglone, jednak wciąż widziałam w nich ten błysk, dozę sprytu, dzięki której zajmował tak wysoką pozycję w półświatku.
– Wzywałeś? – zapytałam, przystając w bezpiecznej odległości. Skrzywiłam się, kiedy kolejny teatralny jęk wydarł się z gardła prostytutki.
– Mam dla ciebie robotę, tropicielko. – Skinął na mnie ręką, bym podeszła bliżej.
Zdusiłam w sobie chęć ucieczki i opanowałam mimikę twarzy, by nie było na niej przypadkiem obrzydzenia. Za jakikolwiek grymas inny niż neutralny można w tym gabinecie stracić życie. Obeszłam kanapę i stanęłam przed znudzonym obliczem Jean Luca. Lustrował mnie uważnie, a ja walczyłam sama ze sobą, aby nie spojrzeć w dół.
– Jaką? – wydusiłam z siebie, zaciskając ręce, ukryte w kieszeniach w pieści.
Rytmicznie poruszająca się blond głowa skutecznie uniemożliwiała mi koncentrację. Usilnie starałam się skupić na błyszczących, szarych oczach swojego pracodawcy. Nieopatrznie na jeden krótki moment mój wzrok powędrował w dół, co nie uszło jego uwadze. Prychnął rozbawiony, złapał towarzyszkę za włosy i szarpnął do tyłu. Kobieta pisnęła, zaskoczona tym ruchem, jej nagie piersi błysnęły mi przed oczami.
Mokre plaśnięcie rozległo się w moich uszach. Zacisnęłam mocno usta i spojrzałam w dół, na własne obuwie akurat w momencie, w którym mętna stróżka spermy postanowiła spłynąć po jego czubku.
– Spierdalaj. – Jean Luc podniósł się z kanapy, by schować przyrodzenie w spodniach. Na obliczu mężczyzny malowała się pogarda i odraza, kiedy patrzył na blondwłosą kobietę w rozmazanym makijażu. Wycofała się pospiesznie z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi, najciszej jak się dało. Poprawił się, po czym wyciągnął z kieszeni marynarki paczkę papierosów. – Nicola Dubois – powiedział, patrząc tym razem na mnie. – Wymyka mi się od lat, choć wydawał się na początku łatwym celem. Pokazałaś, że jesteś godna zaufania, dlatego przydzielam ci jego sprawę.
– Nie miałam za bardzo wyjścia. – Wzruszyłam ramionami, wciąż skupiona na białej plamie na moich czarnych butach. – Co robi ten cały Dubois, że tak bardzo chcesz go wyeliminować?
Jean Luc zaśmiał się głośno, po czym ponownie rozsiadł się na kanapie. Zaciągnął się mocno papierosem i wypuścił kłąb dymu prosto w moją twarz. Zmarszczyłam oczy, chcąc dać tym samym wyraz swojego niezadowolenia.
– Nie chcę go wyeliminować. Potrzebuję go żywego.
Uniosłam brew. Zostawianie ludzi przy życiu nie było tym, czym się zajmowałam dla Jean Luca na co dzień, dlatego nie zamierzałam ukrywać, jak bardzo zdziwiła mnie ta informacja.
– To chyba nie jest zadanie dla mnie – stwierdziłam, wzruszając ramionami.
– Jest tylko i wyłącznie dla ciebie. – Wycelował we mnie palec z sygnetem. – Pan Dubois ma prawdopodobnie takie umiejętności jak ty, moja droga. Nie widzę innego wytłumaczenia na to, że jest taki nieuchwytny.
Wydęłam usta i spojrzałam w górę. Wypuściłam powoli powietrze z płuc. Nie lubiłam, kiedy ktokolwiek wytykał mi moje „umiejętności", miałam wtedy wrażenie, że wciąż żyję tylko i wyłącznie dlatego, że jestem jakimś niewyjaśnionym tworem natury.
– Jakieś wskazówki? – zapytałam w końcu. Nie chciałam dłużej ciągnąć tej rozmowy. Najważniejsze było to, że wiem, jakie mam zadanie, rozwodzenie się nad innymi aspektami nie miało sensu.
– Ktoś podrzuci ci dokumenty. Wyśpij się, przygotuj odpowiednio i znajdź tego człowieka, czy demona, czy chuj wie, czym on jest.
Kiwnęłam głową i ruszyłam ku wyjściu. Dopiero kiedy postanowiłam zrobić krok, zorientowałam się, że moja noga cały czas podrygiwała nerwowo. Odpędzane do tej pory bodźce uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Mieszające się zapachy i ostre neonowe światło sączące się spod sufitu, sprawiały, że ból czaił się pod sklepieniem czaszki. Chciałam jak najszybciej opuścić gabinet Jean Luca i zaszyć się w swojej samotni, z której tak bestialsko mnie wyrwał.
– Ach, jeszcze jedno. – Dotarł do mnie jego przytłumiony głos. Zatrzymałam się z ręką opartą o klamkę i spojrzałam w stronę pracodawcy. Przyglądał mi się znudzonym wzrokiem, w kąciku jego ust wisiał kolejny papieros. – Nicola Dubois morduje na potęgę pracujące dla mnie demony. Bardzo niebezpieczny okaz.
W jednej chwili zrobiło mi się bardzo gorąco, choć miałam wrażenie, że cała krew odpłynęła mi z twarzy i umościła sobie ciepłe gniazdko gdzieś w okolicy trzewi.
Ponownie kiwnęłam głową, nie chciałam dać po sobie poznać, że to mną wstrząsnęło. Przekroczyłam prób gabinetu, nie oglądając się za siebie. Echo szybkich kroków odbijało się w mojej głowie niczym tykanie zegara. W nozdrza wżarł się papierosowy dym, unosząca się woń czystego eteru sprawiała, że kręciło mi się w głowie. Desperacko potrzebowałam świeżego powietrza, choć byłam pewna, że nie ukoi moich zszarganych nerwów.
***
Wyszłam spod prysznica i otuliłam się miękkim ręcznikiem. Stanęłam przed zaparowanym lustrem, po czym przetarłam dłonią taflę, by móc się w nim przejrzeć. Zamrugałam kilkukrotnie, widząc wściekle złote tęczówki, by wróciły do swojego naturalnego, hebanowego odcienia. Westchnęłam z ulgą, kiedy tak się stało, po czym zajęłam się rozczesywaniem mokrych włosów. Kosmyki opadały powoli, ukrywając szeroką bliznę, szpecącą mój obojczyk i zgięcie szyi.
To, że w tym świecie istniały potwory i demony, nie było niczym nadzwyczajnym. Od lat ludzie zabijali tych pierwszych, a z drugimi robili interesy. Handel wszelkiej maści narkotykami kwitł w najlepsze, kiedy okazało się, że demony szalały za nimi, niczym fanki boysbandów za pięknymi, zniewieściałymi chłopcami pokazującymi swoje wdzięki na scenie. Jednak najlepiej w tej materii miał się eter i fentanyl. Nawet ludzie byli w stanie zabijać dla tych używek, byleby dostać upragnioną działkę.
Świat nieuchronnie kroczył ku zagładzie. Prawo od dawna nie istniało, władze pozostawiły miasta w rękach gangów, a te stały się ogromnymi korporacjami, rozprowadzającymi swoje towary nawet w najdalsze zakamarki kraju, byleby zdobyć jak największą liczbę klientów. Państwo zajęło się natomiast walką z potworami. Te również ewoluowały, łącząc się w większe stada. Zaczęły tworzyć hierarchie, łączyć się w większe grupy i napadać na społeczności, zatopione w eterze po sam czubek głowy. Łatwy cel.
Dlatego koncerny zaczęły interesować się wynaturzeniami takimi jak ja. Coś pomiędzy człowiekiem, demonem a potworem. Istota nieprzynależąca do żadnego znanego im gatunku. Ciężka do zranienia, niemal niemożliwa do wytropienia, pozbawiona moralnych zahamowań, rodziny i wspomnień. Każde z nas ich nie miało, a przynajmniej ci, których poznałam, ze mną na czele.
Trimis – tak nazwał mnie Jean Luc Russeau, kiedy stanął w nogach łóżka, w którym się obudziłam. Nie wiedziałam, kim jestem, czym jestem, ani jak znalazłam się w szpitalu. W głowie miałam pustkę, każde wspomnienie było nagrobkiem ze zdartym napisem, a wiatr hulał między nimi, zawodząc złowieszczo, zabierał okruch po okruchu, aż w końcu pozostało jedynie puste, wyschnięte pole, gotowe przyjąć nowe, niezwiązane z poprzednim życiem.
Tylko przez chwilę miałam potrzebę odnalezienia własnej tożsamości. Zatraciłam się w tym tak bardzo, że w pewnej chwili mój „wybawiciel" postanowił położyć temu kres. Do dziś pamiętam przestraszony wzrok mężczyzny, którego kazał mi odnaleźć i zabić. Każe, nerwowe drgnięcie kącików jego ust, kiedy błagał o litość, zdesperowany ton głosu, drżące ręce i stróżkę potu, spływającą po jego skroni. Wycelowanie broni w jego zmarszczone czoło i naciśnięcie spustu okazało się bardzo oczyszczające.
Odpędziłam wspomnienia w zakurzony kąt umysłu, ubrałam się pospiesznie w czarny dres i udałam się do kuchni. Deszcz przyjemne bębnił o metalowy parapet, wprowadzając mnie w swego rodzaju trans. Uwielbiałam ten stan, kiedy rytmicznie dudniące krople pomagały ukoić rozszalały umysł. Wpatrywałam się w okno, uważnie studiując krajobraz za oknem, choć znałam go na pamięć.
Dziewiąte piętro pozwalało mi na podziwianie Down Town z góry. Miasto było jak pogoda, która zwykle tu panowała – szare, brzydkie i smutne. Przemoc w tym miejscu miała się świetnie, choć za dnia było zdecydowanie spokojniej. Żandarmeria patrolowała ulice nieustannie aż do zachodu słońca, dlatego wtedy D-Town tętniło życiem. Jednak tuż po zmroku, wszystkie państwowe oddziały zbierały się na granicach miasta, gotowe bronić go przed potworami.
Wtedy ulice pustoszały, ze wszystkich możliwych obskurnych miejsc wyłaniali się dealerzy, zabójcy, zwykli kieszonkowcy i ci, który potrzebowali towaru. Wtedy też pracę rozpoczynałam ja i inni trimisi. Nocą najłatwiej było wtopić się w tło. Ciemność pochłaniała nas, otulała niczym matczyne ramię, gotowe chronić przed niebezpieczeństwem. Jakby sam księżyc był naszym stwórcą i szedł z pomocą, zmuszając naturę do tego, by nam służyła.
Wzdrygnęłam się, kiedy telefon leżący na blacie zawibrował. Nie sprawdzając nawet, kto to, nacisnęłam zieloną słuchawkę.
– Pracujesz? – Usłyszałam znajomy głos i uśmiechnęłam się pod nosem.
– Nie – powiedziałam zgodnie z prawdą. Oparłam się o krawędź stołu, a moją uwagę przykuła para, unosząca się z dzióbka czajnika. Wyłączyłam kuchenkę, po czym sięgnęłam do szafki po słoik z herbatą i kubek. Po chwili krótkiego namysłu wyciągnęłam też drugi.
– Świetnie. Niedługo będę.
Nim zdążyłam odpowiedzieć, Ezra Cohen rozłączył się, więc odłożyłam telefon i zajęłam się naparem. Zdecydowanie wolałam kawę, ale tym razem potrzebowałam się ogrzać, a nie rozbudzić. Odsunęłam szufladę z przyprawami. Woń cynamonu, kardamonu i szafranu otuliła mój umysł przyjemnie. Zaciągnęłam się tym zapachem, po czym wrzuciłam ulubioną mieszankę razem z herbatą do kubka i zalałam wodą.
Przekroczyłam próg salonu, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Rozsiadłam się wygodnie na kanapie, odstawiłam jedną herbatę na stolik, a drugi kubek złapałam oburącz, by ogrzać zimne dłonie. Nie musiałam otwierać Ezrze, dawał mi jedynie znak, że już jest. Posiadał swój klucz od pół roku.
Uśmiechnęłam się, kiedy ujrzałam jego potargane kasztanowe włosy we wnęce. Mrużył oczy, zakryte eleganckimi okularami, na szkłach rozpływały się leniwie deszczowe krople. Zdjął je, ukazując prześliczne, czekoladowe tęczówki. Niemal od razu zrobiło mi się cieplej. Na gładkiej twarzy wykwitł uśmiech, przez który innym kobietom miękły nogi. Mnie zresztą też, Ezra był niesamowicie przystojnym mężczyzną i całkowicie zdawał sobie z tego sprawę.
Pomachał mi białą teczką przed oczami, rzucił ją na ławę po czym, pospiesznie ściągając kurtkę, usiadł tuż obok mnie.
– To dla mnie? – Wskazał drugi napój, kiwnęłam głową w potwierdzeniu. Posłał mi całusa, zanim sięgnął po naczynie. – Dzięki.
– Ależ chłodne przywitanie. – Przewróciłam oczami w udawanym oburzeniu.
Ezra zaśmiał się pod nosem. Zabrał ode mnie kubek i odstawił oba z powrotem. Bez ostrzeżenia objął mnie w talii, niemal natychmiast moje ciało obsypała gęsia skórka w kontakcie z jego zimnymi, mokrymi dłońmi. Przyciągnął mnie bliżej i musnął moje wargi swoimi ustami. Omiótł mnie miętowy zapach pasty do zębów i elektryzująca woń cedrowych perfum.
– Hej, Mad... – szepnął ochrypłym głosem, a mnie nagle opuściły wszystkie pozostałości zdrowego rozsądku. Przejechał językiem po dolnej wardze, zanim wpił się w moje usta. Zachłannie, z pasją, która chwilami sprawiała, że miałam ochotę zerwać z niego ubranie. – Lepiej? Czy przywitać się z tobą bardziej?
Plotę głupoty... za każdym razem tak było.
– Hej – mruknęłam, łapiąc oddech. Moje dłonie niebezpiecznie wędrowały po umięśnionym brzuchu mężczyzny.
Ezra odsunął się i sięgnął po napoje. Wsadził mi kubek w dłonie i rozparł się wygodnie na kanapie, po czym upił łyk. Lustrował mnie uważnie dużymi, okrągłymi oczami, choć zapewne niewiele mógł dostrzec bez dodatkowych soczewek. Zmieszana, nie wiedziałam, gdzie podziać wzrok, więc sięgnęłam po teczkę.
Ten mężczyzna działał na mnie bardzo odurzająco i nasz szef miał tego pełną świadomość. Jeżeli Jean Lucowi zależało na czymś wyjątkowo mocno, wysyłał Cohena, by uśpił wszystkie świecące na czerwono światełka w moim mózgu i bym czym prędzej wzięła się do pracy, by móc spotkać się z nim ponownie.
To, co nas łączyło, właściwie nie miało nazwy. Nie byliśmy sobie ani wyjątkowo bliscy, ani dalecy. Nie właziliśmy w nasze prywatne sfery zanadto, wiedzieliśmy o sobie nieco więcej, niż inni współpracownicy, ale wciąż nie można było nazwać tego żadną relacją. Ot, dwoje ludzi w podobnym wieku, pracujący dla tego samego człowieka, z potrzebą bliskości od czasu do czasu. Nie zmieniało to jednak faktu, że darzyłam Ezrę niesamowitą sympatią i obawiałam się dnia, w którym dostanę zlecenie właśnie na niego.
Przejrzałam akta. Nie było tego zbyt wiele. Kilka notatek o skradzionym eterze, szczegółowe opisy morderstw dokonanych na demonach, parę wpisów, gdzie był ostatnio widziany Nicola Dubois. Żadnych znaków szczególnych, żadnego ulubionego miejsca, adresu – czegokolwiek, od czego mogłabym zacząć. Na ostatniej stronie majaczyło jedynie niewyraźne zdjęcie z miejskiego monitoringu. Przysunęłam akta bliżej i zmarszczyłam brwi. Klasyczna męska sylwetka, ciemne włosy, nic szczególnego.
Spojrzałam na Ezrę.
– To wszystko? – zapytałam z wyczuwalną nutą rezygnacji w głosie.
– Tak. Co więcej, uważam, że wiele z tych dokumentów nie dotyczy Nicoli Duboisa. – Pochylił się nad aktami i położył rękę na moim udzie. – Nawet nie jestem w stanie stwierdzić, czy na tej fotografii rzeczywiście jest on. Ktokolwiek przeżył spotkanie z Nicolą, nie jest w stanie go opisać.
– Jak to? – Zmarszczyłam brwi.
– Wydaje mi się, że może być trimisem tak jak ty. Z tym że opanował manipulację ludzkim umysłem do perfekcji.
Mimowolnie spięłam się, kiedy Ezra wypowiedział słowo trimis. Mimo wszystko wolałam wciąż myśleć o sobie jak o zwykłym człowieku, a nie wynaturzeniu, za jakie uważało nas społeczeństwo.
Z posiadaniem nadnaturalnych mocy wiązało się wiele nakazów i zakazów, których należało przestrzegać. Prawo traktowało trimisów zupełnie inaczej niż zwykłych obywateli. Pozwalano nam żyć między ludźmi, ale nie wolno nam było zakładać rodzin, czy wiązać się z innymi trimisami. Wciąż nie wiadomo było, w jaki sposób powstają, dlatego, żeby nie ryzykować, dzieci takich istot były natychmiast eliminowane. Dzieci z mieszanych par również, by nie kusić losu.
Zacisnęłam usta w wąską linię. Gdzieś głęboko pod skórą czułam, że to nie będzie zwykłe zlecenie i nie wykonam go tak szybko, jakbym sobie tego życzyła. Szkolenie Jean Luca zrobiło ze mnie wysokiej klasy tropiciela, ale zawsze miałam jakiś punkt zaczepienia. Adres, włos, kawałek materiału, czy przedmiot należący do celu. Wtedy mogłam użyć swoich nadnaturalnych zdolności i sprawnie pozbyć się problemu, nawet się nie męcząc. Tym razem nie mam nic, oprócz niewyraźnego screena z kamery.
Kim jesteś, Nicola Dubois? I czy naprawdę masz tak na imię?
***
Prolog i pierwszy rozdział za nami! Jak Wam się podoba?
Nie obiecuję, że rozdziały będą pojawiać się regularnie – historia nie jest jeszcze skończona, a niedawna kontuzja barku i natłok nauki skutecznie uniemożliwia mi pisanie tak dużo, jak dotychczas. Liczę na to, że jednak uda mi się skończyć tę opowieść w czasie, w jakim sobie zaplanowałam (30 dni XD).
Statystyki dla ciekawych:
Prolog: 3953 zzs
Rozdział 1: 18 028 zzs
Dajcie znać, co myślicie!
Enjoy <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top